Może to jesień tak na mnie działa, ale ostatnio czytanie awansowało na czołową wśród moich rozrywek - podczas szkolnego września trudno czasem wykrzesać z siebie siły nawet na pogranie w planszówkę, a do tego większość tych wykrzesanych ostatnio szła na ogarnianie terenu dookoła domu oraz piwnicy. Oto więc kolejne Knédżi!
![]() |
Jasne, niech tylko złożę jeszcze trzy garażowe regały! |
Do prac ogrodowo-piwnicznych warto puścić zajmującego audiobooka:
Zabawna historia: pewnie nie sięgnąłbym po niego, gdyby nie okołokomiksowe źródła informujące, że główną narratorką ma być znana z MCU Hayley Atwell. Przyznam, że pomyliły mi się nazwiska i zaskoczyłem się, że odtwórczyni roli młodej Kate Bishop bierze się już za stateczny fach narracji - myślałem bowiem o nie o Hayley, a o Hailee (Steinfeld). Ale hej, Peggy Carter też była fajna!
Założenie jest praktycznie żywcem wyjęte z udanej powieści World War Z - z tym, że rolę zewnętrznego zagrożenia zamiast zombie odgrywają przebudzone na całym globie smoki. Hayley Atwell jest centralną narratorką - dziennikarką Neve Pride - która podróżuje po świecie zbierając relacje oraz wspomnienia ocalałych; tworząc - pożyczając frazę z World War Z - an oral history of the event. Będą więc to wywiady z mieszkańcami małych miasteczek oraz z osobami, które podczas kryzysu uciekały w panice z Times Square; zajrzymy wraz z Neve za kulisy wojskowości skonfrontowanej z zagrożeniem kompletnie wyjętym z realistycznego kontekstu oraz towarzyszącej kryzysowi polityki; spotkamy naukowców spekulujących na temat natury, pochodzenia oraz potencjalnych słabości skrzydlatych bestii; pojawia się też wątek religijny, bo wraz z nadejściem smoków trudno uniknąć skojarzeń z biblijną apokalipsą.
Wszystko to jest napisane oraz odegrane całkiem w porządku, ale - bez zaskoczeń - głównym felerem jest wtórność wobec oryginału. Trudno mi wskazać choć jedną rzecz, którą Dragon Day robi lepiej niż World War Z... a więc dlaczego nie posłuchać po prostu (również świetnie zrealizowanego jako audiobook) oryginału? No dobrze, jeden powód leży już na stole: Dragon Day to audible original, produkcja dostępna za darmo dla osób korzystających już tej usługi, miły bonus dla abonentów oraz wabik dla świeżaków.
Nie mam tu naprawdę więcej do powiedzenia, gdyż "World War Z, ale ze smokami" autentycznie zamyka recenzencką dyskusję; ponownie pochwalę więc może przy okazji oryginał i dodam, że jego filmowa adaptacja zdryfowała od niego dość daleko.
It was nice to listen to Hayley Atwell, though.
Czy nie miałem w stosiku lektur jeszcze czegoś ze smokami?, pomyślałem kończąc Dragon Day - i oczywiście, chciałem przecież nadrobić number one global bestselling phenomenon, Fourth Wing! Lubię orientować się w rzeczach aktualnie popularnych choćby po to, by móc o nich sensownie porozmawiać z młodzieżą; inny booktokowy bestseller, Legends & Lattes, okazał się wręcz bardzo sympatyczną rozrywką.
So stop me if you've heard this one before: młoda kobieta trafia w realia, do których zupełnie nie pasuje - w tym przypadku do smoczej akademii wojskowej - ale na szczęście są tam gorgeous boys! Którego wybierze? An old sweeheart... or a sexy rebel? I oczywiście, że pomimo outsiderskiej pozycji dosiądzie jako dragon rider najpotężniejszego smoka w swoim pokoleniu; i oczywiście, że będzie tak wyjątkowa, że więź zbudują z nią dwa smoki; i oczywiście, że...
No cóż, poproszę tu o komentarz Power Girl:
![]() |
Dziękuję za te ważne słowa! |
Podszedłem do Fourth Wing z otwartością oraz bez przesadnej uwagi przywiązywanej do recenzji; romantasy jako gatunek zbiera czasem nieprzyjemnie seksistowskie opinie, wiecie - oooh, now girls are into fantasy and they want it to be about love and kisses, yuck (jeśli komuś to przeszkadza - mam dla takiej osoby nie za dobre wieści na temat, lekko licząc, całej historii gatunku). Problem w tym, że nawet przy tej wyrozumiałości książka okazała się marna; budowanie świata było szczątkowe (co to za bezsensowna akademia, która hurtem likwiduje własnych rekrutów?), postacie nieciekawe (mówią i zachowują się tak podobnie, że czy utłukliby najlepszą przyjaciółkę protagonistki, czy kogoś innego - efekt byłby właściwie ten sam), i nawet obiecywane we wstępie sceny łóżkowe są niezamierzenie komiczne (nie potrafiłem powstrzymać się od rechotu czytając, że "we were a tangle of tongues and teeth" i wyobrażając sobie jakieś poplątane lovecraftowskie monstrum).
Intryga jest jednak całkiem wartka, zaś wady mogłyby zostać przykryte fajną akcją (cool dragons fighting, not the *other* kind of action) - tyle tylko, że przynajmniej w pierwszym tomie nie ma jej przesadnie dużo. Do kolejnego raczej nie wrócę; wszystko jest po prostu zbyt nastoletnio, grobowo poważne, zbyt wyprane z jakiegokolwiek humoru czy uroku. Rynek docelowy to najwyraźniej właśnie dorastająca młodzież, która być może nie zna jeszcze fanfikowej karty bingo, a chce już poczytać trochę o bluzgach i seksie; za parę dyszek otrzymują więc właściwie zapisany na papierze sezon serialu, łatwy w konsumpcji oraz - niczym film z PRLu - zawierający okazjonalne "momenty".
Chciałbym być tu ebertowskim dobrym wujkiem mówiącym "hey, we all know it's not really high art, but at least it's pretty fun", ale z mojej czytelniczej perspektywy Fourth Wing nie jest ostatecznie ani good, ani szczególnie fun. Jak najbardziej może jednak funkcjonować jako "książka dla osób nieczytających książek"; porównanie pewnie nieco na wyrost, ale coś jak Invincible dla osób nieczytających generalnie komiksów superbohaterskich.
OK, pomyślałem, potrzebuję teraz czegoś nieco bardziej literacko finezyjnego - i wybór padł na How High We Go In The Dark, powieść leżącą na moim stoisku nieprzeczytanych tak długo, że zdążyła już nawet wyjść po polsku (jako Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach). Nie rozczarowałem się!
W niedalekiej przyszłości wieczna zmarzlina okazuje się nie być wcale aż tak wieczną, a syberyjska ekspedycja naukowa znajduje odsłonięte przez zmiany klimatu zmumifikowane zwłoki starożytnej kobiety. Liczne zagadki towarzyszące znalezisku bledną w porównaniu w oswobodzonym z lodu wirusem; wirusem, który - pomimo środków bezpieczeństwa - zdziesiątkuje populację planety.
Używam słowa "powieść", choć tak naprawdę mamy do czynienia ze zbiorem tematycznie połączonych opowiadań. Mamy więc naukowca, który uczestniczy w odnalezieniu zwłok pacjentki zero; młodego komika pracującego w eutanazyjnym parku rozrywki; hodowaną z myślą o transgenicznych przeszczepach świnię, która osiąga ludzką inteligencję; kobietę ruszającą ku nieznanemu na pokładzie kosmicznej arki. Nie nastawiajcie się jednak na suchą, techniczną science-fiction zafiksowaną na biotechnologiach oraz napędach międzygwiezdnych: to przede wszystkim analiza przemijania, śmierci oraz akceptacji tego, co nieuchronnie nas czeka.
Jednym z najbardziej poruszających tekstów jest moim zdaniem City of Laughter - ten o wspomnianym eutanazyjnym parku rozrywki. Skoro liczne dzieci i tak umrą w trakcie pandemii, po co skazywać je na cierpienie w szpitalnych murach? Za odpowiednią kwotę można wyekspediować je do tytułowego miasteczka, w którym spędzą pełne zabawy chwile - aż do finałowej przejażdżki powodującego śmiertelne przeciążenia rollercoasterem Osiris (zbudowanym zgodnie z całkiem realnymi wytycznymi litewskiego artysty). Nawet ta jedna historia traktowana kompletnie samodzielnie jest bogata w poruszające perspektywy: młodego komika, naszego głównego bohatera, który zmuszony jest finansowymi okolicznościami do tej wyjątkowo psychicznie obciążającej pracy; chorego chłopaka, który wie przecież, po co tu przyjechał, ale stara się nadrabiać miną; jego matki, która stara się być równie odważna dla niego - bo własne uczucia dawno odstawiła już na boczny tor. Może to kwestia tego, że sam pracuję w zawodzie związanym z opieką nad innymi, ale City of Laughter uderzało jak młot w brzuch.
Podobnie było zresztą w przypadku wielu innych tekstów; nieważne, że narracyjnie dzieliły je odstępy lat lub wręcz stuleci. Co ciekawe, How High We Go In The Dark powstała jeszcze przed naszą całkiem realną pandemią - miejscami jest to więc osobliwie trafne rozliczenie z przyszłością, której autor miał dopiero doświadczyć. Mocna jest również perspektywa etniczna; teksty pisane są z perspektywy osób azjatyckiego lub przynajmniej częściowo azjatyckiego pochodzenia, futurystyczny sztafaż służy więc zarazem rozgrywaniu problematyki tożsamościowej, imigracyjnej, rodzinnej.
Nie jest to powiedziane wprost, ale sama struktura powieści - z jej licznymi postaciami rozrzuconymi na przestrzeni tysiącleci - to piękny metakomentarz na temat naszej trwałości. Nawet jeśli odstawić na bok wszelką religijną metafizykę, echo nas samych oraz naszych działań może rozlegać się jeszcze długo po naszym odejściu; our truest form of immortality are all the people we affect, one way or another. Banalne? Nie, mówi Sequoia Nagmatsu; absolutnie nie - i warto po tę powieść sięgnąć, by sobie o tym przypomnieć.
Ależ to było smutne, pomyślałem po poprzedniej lekturze; to może, na rozweselenie, coś z poletka historii gier wideo? David Kushner wsławił się już wpływową książką Masters of Doom (o id Software, Carmacku oraz Romero), byłem więc ciekawy, jak odmaluje historię równie innej równie ikonicznej firmy.
Jacked rozpoczyna się jeszcze grubo przed tym, jak studio Rockstar Games nazywało się Rockstar: śledzimy historię Brytyjczyków, którzy - zafascynowani Stanami oraz filmami gangsterskimi - spróbowali stworzyć własną interpretację tychże. Od prostego technicznie pierwszego GTA (1997), w którym rozpikselowaną akcję obserwowaliśmy z lotu ptaka, przez generalnie pozbawiony polotu, stworzony pod presją czasu sequel, aż po rewolucję 3D w części trzeiej (2001) - wszystko jest tu opisane krok po kroku, od inspiracji aż po proces powstawania.
Poznajemy więc kulturę studia, które starało się dorosnąć do imprezowej nazwy - z szalonymi imprezami, ciuchami oraz tatuażami przypominającymi jeden fikcyjnych gangów, oraz przechodzimy wraz z twórcami przez kolejne wyboje: wypalenie, crunch, naturalny dryf od zgranej paczki znajomych do krawaciarskiej korporacyjnej struktury.
Ale nawet na tym etapie Rockstar dbał o etykietę studia kontrowersyjnego: czytamy więc o bojach związanych ze zrzuceniem z gier wideo etykietki rozrywki dla dzieci. Kushner nie neguje, że "wolność słowa" celebrowana w firmowym etosie to często gówniarskie szokowanie (by wspomnieć tylko rozjeżdżanie przechodniów czy opcję regenerowania zdrowia przez korzystanie z usług pań stojących na rogu), a jedną z większych wpadek firmy była niesławna afera Hot Coffee - wycięte (choć wciąż obecne w plikach gry i możliwe do odblokowania) pikantne minigierki z GTA: San Andreas. Trudno co prawda uczciwie określić sztywne ruchy klockowatych postaci jako jako "podniecające", ale mleko już się wylało, a media miały używanie.
Przez całą książkę przewija się postać arcywroga firmy, konserwatywnego prawnika Jacka Thompsona. Thompson zbudował swoją markę na krytyce gier wideo, rapu czy obrazoburczych telewizyjnych talk shows; choć był to raczej polityczno-aktywistyczny folklor, jego często absurdalnie podkolorowane tezy (popularność japońskich gier jako "Pearl Harbor 2") sączyły się jednak do publicznej świadomości, nierzadko realnie cofając obraz branży. Rockstar ze swoim młodzieńczym poczuciem edginess nie był więc szczególnie popularny w branży, nie tylko robiąc według wielu dużo złej roboty dla jej wizerunku, ale też zamykając się potem na media i unikając dyskusji oraz obrony własnego stanowiska.
Największym problemem z Jacked jest to, że osoby zainteresowane serią GTA będą już większość tych faktów znać - a osoby niezainteresowane, cóż, nie będą nimi zainteresowane. Styl Kushnera jest na mój gust nieco zbyt kwiecisty i wręcz przypowieściowy (ten diabeł Thompson, te artystycznie zachwycające cuda realizmu w GTA IV!), co odbiera narracji nieco analitycznej powagi - no i, przede wszystkim, czas najwyższy na wersję zaktualizowaną: książka była napisana w 2012, jeszcze przed zmieniającym branżę sukcesem GTA V.
Nagrodę dzisiejszego wydania magazynu literackiego Knédżi zdobywa... Sequoia Nagamatsu za debiutancką (!) How High We Go In The Dark! Bez zaskoczeń; to naprawdę solidna literacka robota - i choć nie wszystkie opowiadania trafiają w stu procentach, to całość układa się w misterną, ostatecznie pocieszającą wizję. Wiem, że niełatwo jest czasem sięgnąć po książkę w oczywisty sposób smutną, ale nie jest to bynajmniej smutek dla samego smutku, emocjonalny odpowiednik kina gore - znajdziecie tu zdecydowanie więcej, i być może będzie to dla waszych emocji bardziej skomplikowany katalizator.
Jak zwykle, Knédżi powrócą - i zapowiem już dziś, że z jedną z dawno niewidzianych tu autorek!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz