poniedziałek, 8 września 2025

Muzyczne Poniedziałki: z Kochanowskim!

Szkolny wrzesień to zawsze pora Narodowego Czytania. W tym roku padło na Kochanowskiego - i jak to regularnie bywa, zostałem w naszej szkole Narodowym Czytaczem, z kotylionem w marynarce i w ogóle. Wybór Kochanowskiego w sumie cieszy, bo nie był to przynajmniej poeta spod znaku miałkiego hurrapatriotyzmu: również na naszej akademii pojawiła się Pieśń 5, ta z dobitnym finałem:

Cieszy mię ten rym: "Polak mądr po szkodzie";
Lecz jesli prawda i z tego nas zbodzie,
Nową przypowieść Polak sobie kupi,
Że i przed szkodą, i po szkodzie głupi.  

Wersy te - zawsze aktualne - pojawiły się na płycie zespołu Żywiołak z 2007: 

Warto podkreślić, że zespół zachował na poziomie i dopisał Kochanowskiego do listy autorów utworu. A co!

Pamiętam też, że byłem na koncercie Żywiołaka i gibiąc się pod sceną złapałem kartkę z setlistą od odzianej w futra głównej wiedźmy! Bardzo fajna pamiątka, ale - by jej nie zgubić - schowałem ją do którejś książki i w rezultacie pewnie nie odnajdę jej do końca życia.

piątek, 5 września 2025

Knédżi: intensyfikatory, Cahokia, nudle i tabloidyzacja!

Co to, trzecie Knédżi w tak krótkim czasie? Zjawisko niespotykane, ale nabrałem ochoty na książkowy sprint na koniec wakacji!  

Am I ever not?

Po skończeniu pierwszego tomu cyklu wskoczyłem z miejsca do kolejnego:

Sophomore slump is real, a rozrywkowa seria Dungeon Crawler Carl nie jest na tym polu wyjątkiem: w tomie drugim, Carl's Doomsday Scenario, Matt Dinniman zalicza widoczny spadek formy. Pierwsza część - by przypomnieć - rzucała nas w przygodę z gatunku LitRPG: Ziemia została przerobiona przez kosmitów na wielki loch, a nieliczni ocaleli zostali dungeon crawlerami, których zmienne (i często krwawe) losy ku uciesze gawiedzi transmitowane są na całą galaktykę. Tytułowemu Carlowi towarzyszy gadająca kotka o imieniu Princess Donut; pospołu mordują gobliny, rzucają magiczne pociski i podkładają wrogom dynamit pod tyłek.

Z początku drugiego tomu para protagonistów - zgromadziwszy już całkiem sporo kosmicznych lajkersów i subskrajbersów - staje przed koniecznością wyboru rasy oraz profesji. To chyba najzabawniejsze momenty książki; może zostać sasquatchem, który ma fajne statsy do walki wręcz wnóż... a może jednak lepiej nie zmieniać się fizycznie za bardzo, by nie alienować zebranej już widowni? Princess Donut jest stale zabawna, a erpegowe rozważania obiecują porcję radochy.

Problem w tym, że Matt Dinniman okazuje się ostatecznie dosyć lipnym Dungeon Masterem i kolejne poziomy podziemi są dość wtórne: ot, tu jakieś miasto bezprawia, tam mroczny cyrk jak z albumu KISS (dla kolorytu zmiksowany z creepypastami latającymi akurat po internecie w danym miesiącu). It's... OK, I guess, "etap tematyczny" jak to w grach wideo, ale trudno było mi wykrzesać jakieś większe zainteresowanie. Jest tu trochę budowania świata - poznajemy kategorię "powracających postaci" o własnych wątkach fabularnych - a Carl, by wykaraskać się z opałów, będzie musiał polegać nie tylko na growych statystykach, ale przede wszystkim na łasce publiczności oraz scenarzystów sezonu (która na pstrym koniu etc, etc.). 

But Hunger Games it is not. Carl nadal nie błyszczy charakterem, cały tom nie ma raczej jakieś szczególnej klamry tematycznej (czekałem chociaż na jakiś ciekawy twist związany z wyborem rasy/profesji, skoro od tego zaczynaliśmy), a do tego poziom języka wydawał mi się pogorszyć. Nie jestem niewinnym pączusiem rumieniącym się na widok goddamn i fuck, ale ich natężenie jest po prostu nudne;  ani nie potęguje emocji, ani nie buduje nastroju, a wyłącznie zajmuje miejsce ciekawszym słowom. Intensyfikatory nie są punktowane, przypominam często podczas zajęć; dla egzaminatora wszystkie wasze "very" i "quite" to wata bez treści i kalorii - tak samo jest z bluzgami w Carl's Doomsday Scenario.

Nie miałem problemu z dojściem do końca, ale jeśli pierwszy tom skrzył się pomysłami, to drugi gdzieś się w tych podziemiach pogubił. Pewnie prędzej czy później wrócę do tego cyklu, ale póki co - strike one.

Unforgettable stories that history forgot, obiecuje z okładki Lost to Time Martina W. Sandlera - amerykańskiego historyka, który na przestrzeni ponad 90 lat życia napisał około 50 książek, wiele z nich nagradzanych. W tym tomie prezentuje on bukiet historii, którym z różnych powodów brakowało medialnej siły przebicia.

Jak przypomina nieco przekornie: jeśli chcesz dokonać wielkiego czynu, to przede wszystkim wynajmij sobie poetę, żeby o tym napisał; dlatego też w amerykańskiej historii czczony jest Paul Revere... mający to szczęście, że rodzina jego oraz Henry'ego Wadswortha Longfellowa były całkiem blisko. Nie był ani jedynym jeźdźcem niosącym wieści o Brytyjczykach, ani nawet jego nocny kłus nie był najtrudniejszym czy najbardziej skutecznym - lecz ostatecznie historyczna precyzja nie ma szans z literacką legendą.

Możemy więc poczytać o odkrywcach lotu wcześniejszych niż bracia Wright lub o potężnym mieście Cahokia, którego istnienie oraz skala nie zgrywały się z propagandowym obrazowaniem Pierwszych Narodów jako prymitywnych łowców-zbieraczy. Motywatorem "wymazania" innych historii bywał też wstyd - przykładem może być tragiczne, bezsensowne zatonięcie parowca Sultana na Mississippi, które pod kątem liczby ofiar może rywalizować z tragedią Titanica.

Jeszcze inne wydarzenia okryte były do niedawna tajemnicą wojskową: tu autor wspomina o Operation Tiger. Były to ćwiczenia przeprowadzone przed D-Day, w których bez odpowiedniej komunikacji wydano żołnierzom ostrą amunicję, zaś splot fatalnych okoliczności doprowadził do śmierci niemal tysiąca żołnierzy. Leczcie ich tak, jakbyście byli weterynarzami, głosiły rozkazy dowództwa; zero wywiadów, słuchania, zero rozmów z ofiarami pod rygorem ostrych kar. Zdecydowanie nie była to chwalebna karta wojskowości, lecz Sandler podkreśla: drakońskie środki choć po części można zrozumieć, gdy spojrzeć na sytuację w kontekście potencjalnego zaprzepaszczenia kluczowej ofensywy.     

Przechodzimy od jednej podobnej historii do drugiej, a każdej poświęcony jest osobny, zgrabny rozdział. Amerykańskocentryczność narracji jest mocno wyczuwalna; po otwierającej książkę krótkiej biografii Ziryaba każda kolejna opowieść kręci się już dookoła Stanów. A czego innego spodziewać się od historyka Ameryki?, zapytacie, i jest to uczciwe pytanie... ale przy kolejnych z rzędu rewelacjach dotyczących Ojców Rewolucji nawet ja - entuzjasta historii oraz kultury Stanów - miałem już tego okresu lekko dosyć.

 
To nie pierwszy raz, gdy widzimy tu Annalee Newitz - wydana w 2023 powieść The Terraformers zawierała sporo obiecujących, intrygujących konceptów, ale ostatecznie trudno było mi ją polecić: obciążała ją poszatkowana narracja, zbyt duża rotacja postaci oraz pozostająca po lekturze nieapetyczna woń dydaktycznego smrodku.

Z przyjemnością donoszę, że Automatic Noodle to odpowiedź na wszystkie powyższe problemy! W tej krótkiej, zwięzłej książce śledzimy losy porzuconych robotów, wybudzonych właśnie przez systemy bezpieczeństwa w zamkniętej jadłodajni futurystycznego San Francisco. Lokal jeszcze przed zamknięciem był bardziej budą niż restauracją: była to tania sieciówka, w której próbujące zarobić na pozostanie w stanie aktywności roboty (baterie nie są za darmo!) podawały klientom niskiej jakości paszę. Koniec jednak z tym podejściem: zostawione same sobie decydują, że czas na postawić na jakość.

Zwięzłość jest słowem-kluczem. Założenie brzmi jak kolejna cozy sci-fi story - przyjaźń, wspólne budowanie nowego domu, tytułowe noodles - ale Annalee Newitz nie serwuje wcale mdłej waty cukrowej. Roboty mają za sobą trudną przeszłość, często wojskową - a służbę odbywały w konflikcie Stanów Zjednoczonych z Kalifornią. Obraz rozpadu amerykańskiego imperium jest rysowany oszczędnie, ale metafory są bardzo udane: w jednym fragmencie Stany stoją w miejscu imperialnej Anglii z okresu wojny o niepodległość; w innym chwytają się brudnych taktyk współczesnej Rosji, jak wojna informacyjna oraz sianie społecznego fermentu. Dydaktyzm nie jest jednak nachalny: wojna to wojna, a Kalifornia też ma swoje za uszami; może jest lepszą alternatywną, ale daleko jej do tęczowo-socjalistyczno-futurystycznej ekoutopii.

Roboty to nie bez powodu stary symbol grup zmarginalizowanych: bardzo gładko można dzięki nim prowadzić dyskusję na temat tożsamości, płci, autoprezentacji. Ludzie dokładają sobie elementów oraz ozdobników, ponieważ chcą zbudować tożsamość, po czym rozciągają to na inne byty; kiedy jedna z postaci decyduje się pójść w przeciwnym kierunku i zrezygnować z "ludzkiej" fasady "kobiety-kasjerki", trudno nie widzieć alegorii korekty płci. Inną udaną metaforą jest akceptacja trudnych wspomnień, trzymanych w "pamięci podręcznej, w plikach wysokiej wierności"; może czas je skompresować i przenieść do archiwum?

Na wskroś współczesny jest też wątek dotyczący review bombingu - prowadzona przez roboty restauracja z miejsca trafia na celownik delikwentów, których brzydzą roboty, a roboty przyrządzające jedzenie - w dwójnasób. Idziemy tu przez sztambuch antyimigracyjnego populizmu; "czy nie ma już Kalifornijczyków z krwi i kości? jak to jest, że my nie mamy pracy, a roboty mają biznes?". Postacią wiodącą prym w sieciowej kampanii jest niejaka SuzyQ, z inicjałem Q zapewne mocno celowym, jeśli wspomnieć ostatnie lata konspiracyjnej historii Stanów.

Przy tym wszystkim - metafory częściej budziły u mnie reakcję "heh, clever" niż przewracanie oczami jak przy dydaktyzmie z The Terraformers. Całość jest na tyle zwięzła, że nie pogardziłbym tekstem jeszcze o 30% dłuższym; trudno o uczciwszy komplement.

Creatures That Eat People: Why Wild Animals Might Eat You stawia dosyć proste pytanie, a następnie - zamiast powiedzieć po prostu "bo są głodne" - dryfuje w sensacjonalistyczną kompilację tabloidowych historii. Czy to brytyjska książka?, zacząłem się zastanawiać w pewnym momencie, bo naprawdę miejscami czułem się, jakbym wziął do ręki The Sun czy Daily Mirror.

Zamiast popularnonaukowej narracji, interesującego wywodu, otrzymujemy tu zwyczajnie the best of ataków zwierząt na ludzi: mamy więc rozdziały poświęcone krokodylom, rekinom czy niedźwiedziom, z których każdy jest de facto zbiorem tabloidowych wycinków. Bardziej przenikliwy autor mógłby na podstawie tych doniesień pokusić się o kulturową analizę porównawczą: jak obraz "dzikich ludojadów" rezonował z kolonialną narracją o Afryce, przykładowo?  Richard Freeman nie bawi się jednak w takie subtelności i serwuje kolejną, kolejną i kolejną krwawą historię, po drodze nie dokonując też właściwie żadnej autorskiej weryfikacji, nie przykładając żadnej autorskiej soczewki.

Za dobrą monetę brane są dosłownie wszystkie historie: a to opowieść dziewiętnastowiecznego podróżnika-gawędziarza w korkowym hełmie, a to lokalny "mit" niepoparty żadnym sensownym źródłem. Poczułem tu pokusę napisania o "kryptozoologicznym warsztacie pracy", ale byłoby nieuprzejme wobec solidnych kryptozoologów.

Wielkim finałem jest ostatnia z bestii zjadających ludzi: inni ludzie. Jeśli do tej pory nie czuliście i nie czułyście się jak z The Sun, to powiem wam - boy oh boy, are you in for a ride! Freeman zaczyna temat z entuzjazmem, ale gdy opisuje w detalach kolejne zbrodnie i ekscesy (posiłkując się np. sensacyjnymi broszurkami sądowymi), coraz bardziej zaczyna mu chyba - jak się to klinicznie ujmuje - siadać psycha. Pojawiają się głupie żarty i odautorskie wtręty; przy opisie drastycznych zbrodni kolejnego rosyjskiego kanibala zaczyna się od zrezygnowanego "guess what, we're back in Russia again!".  

Creatures That Eat People są lingwistycznie banalne, niepotrzebnie dosadne i sensacyjne - ale przyznam, ten prosty język rozbawił mnie przynajmniej raz: kiedy Freeman pisał o "Putin's evil war". Pogląd prawidłowy, ale na jego bazie możecie wyciągnąć wnioski co do subtelności zawartych w książce refleksji.

Richard Freeman, jak sprawdziłem, jest Anglikiem oraz kryptozoologiem; mogę poklepać się sam po plecach za czytelniczy instynkt.

 

Nagrodę dzisiejszego wydania magazynu literackiego Knédżi zdobywa.. Annalee Newitz za Automatic Noodle! Przyznaję ją z ogromną radością: to wspaniałe uczucie, gdy błędy z poprzednich tekstów zostają poprawione - i to z taką precyzją, jakbym odesłał egzemplarz The Terraformers pełen własnych notatek wykonanych czerwonym długopisem. Fantastycznie widzieć świetny debiut - ale równie dobrze widzieć czyjąś udaną course correction. Analee Newitz, winszuję sukcesu! 

poniedziałek, 1 września 2025

Muzyczne Poniedziałki: I was blowing my...?

Cały album Torch This Place (1999) zespołu The Atomic Fireballs to torpeda; do tego stopnia, że pomimo pozornie retro-swingowej stylistyki otwierający go kawałek Man With the Hex doczekał się szerokiego wykorzystania, od American Pie po Scooby Doo. I może to właśnie kwestia osłuchania, ale osobiście wolę chyba rytmiczny zupełnie inaczej - lecz równie rytmiczny! - Hit by the Brick

Zaskoczyłem się ostatnio widząc, że według internetowych stron z tekstami na początku wokalista zarysowuje swoją nieciekawą sytuację mówiąc I was blowing my horner. A to dlatego, że zawsze słyszałem tam dużo lepiej klejące się z zabijaniem czasu na rogu I was blowing my Hohner!   

Hohner to producent-instytucja i już Johnny Cash zaklinał się, że to solidna firma! To moja druga harmonijka; niezadowolony z pierwszej pytałem dawno temu online, co dla początkujących, i zgodny chór ówczesnych odpowiedzi mówił jedno: "bierz Blues Harp Hohnera, na tańsze nawet nie patrz". 

Czy to faktycznie blowing my Hohner? Teraz już trudno stwierdzić, gdyż zespół przestał istnieć, a internetowe źródła kopiują się nawzajem... włącznie z kopiowaniem błędów (co już kiedyś widzieliśmy).

Podczas blokowego życia porzuciłem nieco granie na harmonijce, by nie dręczyć niepotrzebnie sąsiadów - ale po przeprowadzce mógłbym spróbować ponownie! Tylko co na to żona i koty?