Otwieramy najnowsze (dwudzieste już!) wydanie magazynu literackiego Knédżi! Dzisiaj - lektury końca lata; dwa razy beletrystyka, dwa razy nonfiction. A zatem... do your thing, Blade!
![]() |
You bet! |
Na początek bardzo lekka, wakacyjna pozycja...
Hellboy: A Plague of Wasps autorstwa Christophera Goldena to kontynuacja komiksu Hellboy in Love - w zupełnie odmiennym medium! Czy to jednak komiks, czy proza - Hellboy jest nadal in love, i wraz ze swoją wybranką - Anastasią Bransfield - wyrusza do Brazylii. Nie będzie im jednak dane zaznać spokoju: coś nadnaturalnego dzieje się w niedostępnej dżungli, a rezultatem jest tytułowa plague of wasps. Jak się spodziewacie, nie są to do zwykłe osy; jedno ukąszenie wystarczy, by w płucach zainfekowanej osoby zaczęło formować się kolejne gniazdo, Alien-style. I jasne, Hellboy jest zbudowany nieco solidniej niż pierwszy lepszy koleś z ulicy... ale czy będzie to miało znaczenie w przypadku infekcji? No i co z Anastasią; co z ich przyjaciółmi?
It's not half bad as far as Hellboy stories go; obecne są tam wszystkie odpowiednie akordy. Hellboy jest szorstki oraz mrukliwy, ale ostatecznie - gdy pozwoli sobie na szczerość - wrażliwy i uroczy; dostajemy retrospekcję z jego przeszłości; wszystko obraca się dookoła nadnaturalnego zagrożenia, a wystarczy lekko poskrobać - i już znajdą się naziści (hej, to w końcu Brazylia).
Oprawa dźwiękowa jest na solidnym poziomie, co zresztą stanowi standard w produkcjach GraphicAudio; nie mam zastrzeżeń ani do doboru głosów (chociaż strzeżcie się: żona stwierdziła, że głęboki i przyjemny głos Hellboya relaksował ją do stopnia zaśnięcia), ani do aktorstwa, ani do ilustracyjnej muzyki czy efektów dźwiękowych. Szczerze mówiąc, najsłabiej wypada sama fabuła; nie żeby była zła... but it's kinda just another Hellboy story; serviceable, but that's about it. Postacie - poza Hellboyem i Anastasią - nie są szczególnie pamiętne; intrydze brakuje większych zaskoczeń czy pierwiastka wyjątkowości. Może więc nie poznałem tu Hellboya od żadnej nowej strony, a jego mitologia nie została postawiona na głowie... ale powieść ta stanowi do tej mitologii przecież wyłącznie poboczny apokryf. Załapałem się jednak na porcję pulpowej rozrywki w sprawdzonych dekoracjach - a to chyba chodziło!
Dodatkowy plus za nastrój; słuchałem tej powieści akurat w szczycie sierpniowego sezonu na osy, więc podczas wyrzucania śmieci ze słuchawkami na uszach miałem prawdziwe kino 5D.
Heads in Beds: A Reckless Memoir of Hotels, Hustles, and So-Called Hospitality Jacoba Tomsky'ego jest dokładnie tym, co zapowiada podtytuł - workiem osobistych wspomnień człowieka, który na branży hotelarskiej zjadł zęby, a następnie wstawił sobie sztuczną szczękę i ją również zjadł. Tomsky zaczynał jako usłużny parkingowy, ale z czasem dochrapał się wyższych i wyższych pozycji. Słowo wyższych stanowi jednak uproszczenie; hotelowa struktura, którą opisuje autor, to wielkie, rozgałęziające się drzewo. W pewnym momencie nasz narrator wspomina wybór: mógł awansować do managementu, co oznaczało zwielokrotnienie obowiązków i niewielką realną podwyżkę - albo zacząć pracować jako bellboy, co oznaczało świetne pieniądze (szczególnie z napiwków), prostą robotę... ale też stanowiło koniec perspektyw awansu; bellboy pracował zwykle jako bellboy aż do emerytury.
Poznajemy różnice pomiędzy pracą w luksusowym hotelu w Nowym Orleanie oraz w mało prestiżowej lokacji w Nowym Jorku; otrzymujemy porcję celebrity gossip (by uniknąć pozwów, bez podanych wprost nazwisk - ale kto z wielkich i możnych okazuje się bucem, a kto jest tak miły, że hotelowa obsługa uwielbia go gościć?); pada garść wskazówek, jak relatywnie tanim kosztem załatwić upgrade pokoju, których opłat można łatwo uniknąć... oraz dla kogo warto być miłym (protip: warto być miłym dla wszystkich, ale dla recepcjonisty najbardziej; szczególnie, jeśli sympatia ta przybiera namacalną formę napiwku). Całość książki to tak naprawdę wielkie przypomnienie o łączącej nas umowie społecznej: bądź dla ludzi w porządku, to najczęściej i oni będą dla ciebie; traktuj ich pogardliwie lub z góry - i czekaj tylko, aż ugryzie cię to w tyłek.
Wszystko podane jest barwnym językiem, momentami aż męcząco barwnym; Tomsky ma tu w końcu do podtrzymania wizerunek nowojorskiego cwaniaczka, smarter than the smarties and tougher than the toughies. Ale łatwo wybaczyć mu odrobinę puszenia się; jest w końcu zabawny i też uczciwie zbiera swoje po tyłku (zaliczając na przykład przyspieszony kurs solidarności klasowej przy okazji formowania się w hotelu związku zawodowego). Nie wiem, na ile rady Tomsky'ego dla gości są nadal aktualne, i nie wiem, czy mają jakiekolwiek przełożenie na nasz grunt - wiem jednak, że Heads in Beds to interesujące spojrzenie od kuchni (a także: od parkingu, recepcji oraz schowka na miotły) na jeden z najstarszych istniejących biznesów.
The Terraformers to książka, która dużo lepiej wygląda w teorii niż w praktyce. Koncepcyjnie wiele elementów brzmi wręcz fascynująco: to rozciągnięty w czasie opis komercyjnej terraformacji odległej planety; to historia jej mieszkańców, którzy stopniowo wchodzą w otwarty konflikt z korporacją finansującą całe przedsięwzięcie. Poza ludźmi przyszłości (a więc często genetycznie już od nas odmiennymi) występują też sztuczne inteligencje, inteligentne zwierzęta (istnieje u nich cały system intelektualnej gradacji oraz związanych z tym ról), a nawet świadome pociągi. Pierwszy konflikt powieści dotyczy odkrytego właśnie miasta homo archea - robotników przystosowanych do pierwotnego składu atmosfery - którzy mieli naturalnie wymrzeć po pewnym etapie terraformacji... ale jednak nie byli na tyle uprzejmi, i teraz trzeba wypracować jakieś zasady koegzystencji. Cool stuff, right?
Nie udało mi się jednak emocjonalnie zaangażować w tę powieść. Być może to kwestia struktury: trzech części rozgrywających się w dystansie setek lat od siebie. Manewr ten umożliwia ukazanie procesów społecznych oraz konsekwencji określonych decyzji czy polityk... ale, chociaż ludzie przyszłości są długowieczni, i tak za każdym razem spotykamy się już z nową grupą postaci. Postacie wydają się też bardziej nośnikami konkretnego problemu niż w pełni zrealizowanymi charakterami; nie wiem, czy choć raz pomyślałem w trakcie lektury, że kogoś zwyczajnie lubię. Annalee Newitz wydaje się traktować protagonistów bardziej jak wymienne pionki na szachownicy, jako aktorów, którzy właściwie z musu powinni zaludnić opisywany świat - i zapewniać określone spojrzenie na problemy, powiedzmy, urbanistyki oraz transportu. To nie Becky Chambers, która splata tematyczne fundamenty z ładnym finiszem sympatycznej obsady; it's a bit too technical, too dry for my taste.
Also, maybe try to lead with the cool stuff? Inteligentny kot-dziennikarz w duecie ze świadomym pociągiem to ostatnie postacie, które dostajemy, zupełnie jakby Annalee Newitz kazała nam pracować na dotarcie do nich. Wiem, wiem, chodziło po pokazanie całego procesu zmian i dryfu ku dziwności, ale i tak... maybe lead with the cool stuff. Nieco zbyt wyczuwalny był też, moim zdaniem, dydaktyczny smrodek - korporacje są niemoralne, cyniczne; są skupione tylko na zysku oraz eksploatują wszystko i wszystkich dookoła. So, yeah, what else is new? Powieść potrzebuje antagonisty, z tym trudno dyskutować, ale doceniłbym, gdyby mimo wszystko nie był on szkicowany aż tak grubą kreską. Z jednej strony mamy pretendujące do realizmu zarysowanie problematyki społecznej, z drugiej - zamiast realistycznie, przekonująco sportretowanego przeciwnika - korporację, która bez mrugnięcia okiem morduje hurtem cywili. It's an action story villain, not a cerebral sci-fi one.
Trochę tę powieść wymęczyłem, ale jednak przyjemnie o niej myśleć; szkoda, że czytać już mniej.
Patrząc na książkę Bethany Brookshire Pests: How Humans Create Animal Villains trudno nie pomyśleć o Mary Roach oraz jej Fuzz: When Nature Breaks The Law (nawiasem mówiąc: czuć, jaką gwiazdą stała się Roach; wiele popularnonaukowych pozycji, z dzisiejszą włącznie, otrzymuje teraz krótkie, hasłowe tytuły właśnie w jej stylu). Roach jest nawet wprost zacytowana w tekście... i powiem szczerze, Bethany Brookshire provides a reasonable fascimile!
Autorka opowiada o zwierzętach, które w różnych częściach świata uważane są (lub nie) za szkodniki, każdemu poświęcając osobny rozdział. Szczury są dosyć oczywistym punktem wyjścia... ale zdarzyło wam się kiedyś próbować przyrządzonego po wyspiarsku szczura z rożna? Brookshire skupia się nie tylko na samych zwierzętach, ale i na ludzkiej psychologii: przede wszystkim na odruchu obrzydzenia, jego pochodzeniu, celowości oraz subiektywności. Czy ten przysłowiowy kożuch na mleku jest w końcu obrzydliwy, czy nie? A flaczki? A szczur? Brookshire sugeruje, że w przypadku zwierząt uznawanych za szkodniki odruch obrzydzenia jest wzmacniany społecznie, stanowiąc jedno z narzędzi utrzymania norm: chociaż tak naprawdę same zwierzęta są często neutralne, dom pełen szczurów lub miasto z bezpańskimi psami wałęsającymi się po ulicach będą uznawane za zapuszczone, niezadbane; obrzydzenie wywołane zwierzętami to tak naprawdę wyrażenie dezaprobaty wobec gospodarza, który nie dotrzymuje pewnej umowy społecznej.
Brookshire omawia też zwierzęta, o których - z perspektywy bogatej globalnej północy (termin, według autorki, preferowany wobec "zachodu") - rzadko myślimy jako o szkodnikach. Dla nas słoń zasługuje na ochronę jako zagrożony gatunek; ludzie mający kontakt z trąbiastymi olbrzymami na co dzień będą zaś pomstować na zniszczone uprawy, uszkodzone domostwa czy wydające się moralnie niesprawiedliwe podejście władz (martwy słoń to zwykle większa afera niż martwy człowiek). Brookshire sporo uwagi poświęca kojotom - co z kolei przekłada się na dyskusję na temat ekologicznej perspektywy Pierwszych Narodów, z którą autorce wyraźnie po drodze. Według klasycznej definicji, "szkodnik" to zwierzę powszechnie spotykane, raczej nieprzyjemne niż niebezpieczne; autorka podkreśla jednak, jak bardzo etykietka ta bywa zmienna i myląca, i jak bardzo każdy gatunek zasługuje na analizę w kontekście określonej niszy ekologicznej. W zależności od percepcji, gołębie mogą być pożądanymi zwierzętami hodowlanymi (osobiście potwierdzam, rosół z gołębia jest pyszny) albo miejskimi "szczurami ze skrzydłami" (termin, którego pochodzenie autorka dopatruje się dopiero w latach '60).
Pests to książka naprawdę przyjemna w odbiorze - pełna zarówno informacji, jak i zabawnych anegdotek. Tak dobra, jak książki Mary Roach? Prawie, prawie!
Nagroda magazynu literackiego Knédżi wędruje dziś do... Heads in Beds: A Reckless Memoir of Hotels, Hustles and So-Called Hospitality! Poświęcona szkodnikom książka Bethany Brookshire była blisko, ale Heads in Beds wygrywają jednak oryginalną tematyką - oraz tym nieco sensacyjnym zacięciem, getting all down and dirty. Literatura wysokiej klasy? Na pewno nie, ale ma swój zawadiacki urok; czułem się, jakbym siedział z tym nowojorskim cwaniaczkiem, który rozkręcił się na temat pracy i zamawia własne kolejne piwo. Może i wciska mi czasem kit, może i koloryzuje - nie wykluczam - ale świadomie przymykam na to oko... because it's just plain entertaining to listen to him!
Jak zwykle - Knédżi powrócą, zapewne już w jesiennym klimacie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz