piątek, 15 września 2023

Komiksiarstwo na ekranie: wakacyjny sześciopak!

Ostatnio pomyślałem, że - odkąd pykam po jednym wpisie w tygodniu - szkoda mi trochę miejsca na omawianie nowych produkcji superbohaterskich (chlubnym wyjątkiem było Across The Spider-Verse, ale i to dlatego, że premiera Into... miała miejsce jeszcze przed moim powrotem do blogowania). Rzadko są to filmy, którym chciałbym poświęcać cały osobny tekst - jesteśmy na takim etapie, że dostajemy a threequel, another threequel, a retelling/reinterpretation of an reinvention i tak dalej. Ale, choćby z kronikarskiej pasji, nie chcę jednak dać tym wszystkim produkcjom kompletnie przepaść! Oto więc potężny sześciopak wrażeń; zapnijcie pasy, bo wrażenia te będą różne. Spoilerów wszędzie po pas, ale dajcie spokój - to wszystko superbohaterskie nawalanki, nie jakieś misternie tkane intrygi.

Staram się być pozytywny w moim hobby; mam dla gatunku superbohaterskiego ogromną sympatię, zaś dla jego ekranowych adaptacji - wypracowaną przez dekady cierpliwość i wyrozumiałość. Te filmy naprawdę przeszły długą drogę! Jeśli ktoś marudzi na klasę współczesnych produkcji, mogę taką osobę zaprosić na wielogodzinny maraton komiksowych adaptacji z lat '80 i '90: od tego klasycznego muck-encrusted mockery of a man, Swamp Thing z 1982, po The Phantom, jeden z ostatnich filmów próbujących powtórzyć sukces Batmana; od Barbarelli (1968) po przedziwną Tank Girl (1995) i chyba jeszcze dziwniejszą Barb Wire (1996). To była klasa kina superbohaterskiego lata temu; this is what we had back in the day, and we loved liked it! Swoją drogą - nie ma siły; będę was musiał zabrać kiedyś w podróż po tych wszystkich osobliwych i fascynujących starych ekranizacjach komiksów.

Uwzględniwszy powyższe: Ant-Man and Wasp: Quantumania to jeden z najgorszych filmów superbohaterskich, jakie w życiu widziałem. Wolałbym chyba obejrzeć raz jeszcze Barb Wire, gdzie Pamela Anderson remiksuje Casablancę w postapokaliptycznych dekoracjach... oraz na szpilkach i w gorsecie; gdzie do tego występuje przestępczy boss tak wielki, że wożą go na łyżce spychacza. This is the kind of bonkers craziness I can get behind! A jakiego rodzaju craziness - tytuł w końcu zobowiązuje - dostarcza nam Quantumania?

Rzecz w tym, że film nie jest w ogóle fun or wacky; cała fabuła to "wessało ich do wymiaru kwantowego - uff, uciekli". Cały wymiar kwantowy to do tego dosyć nudne miejsce: żyją tam jacyś kolesie, chodzą sobie nawet do kantyny... i generalnie czułem po prostu, że to jakaś planeta #37 z Gwiezdnych Wojen. Kang jako łotr szczególnie mnie jeszcze nie przekonał; może i jeszcze się rozwinie w MCU, ale póki co zebrał w papę od kwantowych mrówek - super debiut.

It was all just so soulless, so inconsequential; od dawna nie miałem tak mocnego wrażenia, ze oglądam film napisany nie przez scenarzystów, a przez patrzących na słupki oraz wykresy marketingowców. Tu scena akcji, tam haha dowcip, gdzie indziej budowanie pola kolejnemu antagoniście marki; watching it really felt like homework. To film, którego zapewne potrzebowało MCU (żeby ogarnąć wprowadzenie Kanga), którego potrzebowali pewnie aktorzy i aktorki (hej, gaże i rozpoznawalność), ale którego ja jako widz nie potrzebowałem ani trochę. Wcześniejszy Thor: Love and Thunder zebrał mieszane opinie, ale z mojej strony doczekał się ostrożnej aprobaty: adaptował całkiem fajny komiks, widać było w nim jakiś autorski sznyt, znalazło się parę dobrych gagów. Quantumania? Nie mam tu nic; oddaję obronę tego filmu walkowerem.

...no dobra, Wasp miała w końcu fajną komiksową fryzurę! Poza tym Quantumania (jak zauważyli zresztą moi znajomi, kiedy zacząłem gadać o tej produkcji) to wspaniały conversation piece - jest fascynująca jako antyfilm. Wszystko w niej niby jest; niby technicznie OK, niby warsztatowo w porządku, a jednak w praktyce rozwala się jak mokry burger.

Czy film przechodzi Test Tytanów? Test Tytanów składa się z jednego tytanicznego kryterium: czy film otrzymał wyższą ocenę krytyków niż Teen Titans Go! To The Movies, najlepsza superbohaterska komedia dekady? Oczywiście, jest to w tym przypadku niemożliwe; 91% Teen Titans Go! kontra 46% Quantumanii.  

Nie paliłem się, by siadać do Secret Invasion - szczególnie po tym, jak clickbaitowe nagłówki obwieszczały wszem i wobec, że to "najgorzej oceniany projekt Marvela w historii". Zważywszy na istnienie Kaczora Howarda (1986) czy Kapitana Ameryki (1990) - mocne słowa! Kolega R. połechtał jednak moją ciekawość wysyłając mi zestawienie ocen odcinek po odcinku; początek był solidny, na koniec następowało zaś jakieś niewytłumaczalne pikowanie ("szorowanie dupskiem po dnie", jak to określił). Oh, what the heck; pomyślałem; są wakacje, mamy drinki i nachosy, możemy usiąść z żoną również do kiepskiego serialu.

Ale wiesz, postarałem się skalibrować jej oczekiwania, oryginalny komiks był bardzo średni. Wydarzenie Marvela pod tym właśnie tytułem - Secret Invasion - było fabułą wyraźnie jadącą jeszcze na fali traumy po 9/11; Skrulle byli w niej obcymi religijnymi fanatykami, którzy wtapiali się w społeczeństwo, by knuć swoje terrorystyczne plany. A bit on the nose, right? Komiks miał z początku nieco głębszych ambicji (jak ukazanie zróżnicowania postaw samych Skrulli), ale bardzo szybko wszystko to wyparowało i została bardzo mało satysfakcjonująca nawalanka. 

- Hej, to Super Skrull wyhodowany specjalnie na X-Menów; ma szpony jak Wolverine, optic blasty jak Cyclops i skórę jak Colossus!
- No fajnie, i co? 
- No nic, napierdzielają się.

Z przyjemnością donoszę, że serialowa Secret Invasion jest dużo lepsza! Widać jednak faktycznie, że produkcja koszmarnie się rozjechała. Zapowiadano sześć godzinnych odcinków, tymczasem już od czwartego skrócono format do okolic trzydziestu minut; cała druga połowa wydaje się więc pospieszna, niezgrabna i zwyczajnie nie ma szansy satysfakcjonująco zakończyć tego, co całkiem w porządku robiły pierwsze trzy odcinki. Żądni krwi koledzy zachęcili mnie do opisywania wrażeń episode by episode, co w skondensowanej formie przeniosę też tutaj!

Odcinek 1: póki co bardzo spoko, dobry setup, jedna zmarnowana postać komiksowa; nachosy i lecim dalej (zmarnowana postać to oczywiście zabita bez sensu Maria Hill, która w MCU zrobiła finałowo wielkie nic)

Odcinek 2: dwa odcinki i nadal spoko, nic wybitnego, ot marvel tv; trochę głaskania się po tyłku amerykańskiego, yaaay USA; jedna scena akcji z dobrą choreografią spaloną trochę przez słabe zdjęcia; co prawda wszystkie spoilery i tak wciągnąłem przez osmozę, ale kurde, ciekawe kto będzie skrullem, może ten jeden jedyny avengers adjacent actor w serialu poza nickiem furym; a, i fury powiedział na skrulli reptilianie, więc jest spoko

Odcinek 3: sekretna inwazja odcinek trzeci, best one so far honestly; nick fury potracił po latach swoje kontakty, coraz bardziej się slipuje, coraz bardziej robi błędy; w plot B ojciec i córka po różnych stronach barykady OR ARE THEY; rozgrywanie motywu skrulli jako imigrantów podzielonych na frakcje też w miarę w miarę

Odcinek 4: czwarty odcinek is like 30 minut?!?! ale ok, napierdzielają się na rakiety, zamach na prezydenta, super skrull się odpala; 90s action bullshit, ale nadal jestem na tak; na poważniejszym froncie zaznaczenie tematyki imigranckiej znowu, ojciec bardzo eager to please i trzeba pokazać wdzięczność w nowym kraju, być wzorcowym imigrantem, kolejne pokolenie już krzywo patrzy na takie podejście

Odcinek 5: jesteśmy twardo w krainie 30minutowców; tu zjazd formy, rushed rushed rushed; trochę nawalanki dla nawalanki ale nic tematycznie ciekawego; nick fury ubrał płaszcz i eyepatch i mówi let's finish this; no let's, ale czy im się budżet skończył czy co

Odcinek 6: odcinek szósty i ostatni rushed że ja nie mogę, momentami jak trailer do jakiegoś innego serialu; nawalanka superskrulli całkiem przyjemna, fajnie rotowali różne moce, but maaaan, co się stało; trzy pierwsze odcinki fajnie, czwarty myślałem, że dali budżet w rakiety i wybuchy, to skrócili do 30 minut, ale 5 i 6 też po 30; nie było szans, żeby cokolwiek satysfakcjonująco dokończyć.

Czuć też syndrom małej skali MCU - Civil War to w filmowej interpretacji dwie pięcioosobowe drużyny klepiące się na lotnisku; cała wielka Secret Invasion to z kolei z 10 kosmitów-terrorystów (jak dodał kolega V., sceny z prezydentem USA decydującym, czy czas już zaatakować Rosję to też trochę teatr telewizji). Podobało mi się jednak, jak sekwencje z UFO czerpały z klasyków w rodzaju Fire In The Sky; ten las, mgła, światła... ale wątek ze Skrullami bawił się tym już ładnie już od czasu Captain Marvel.

Podobnie jak w Lokim, i tutaj pojawiło się narracyjne nawiązanie biblijne - tym razem Skrull mówiący o wandering for 30 years; w powietrzu wisiało 40 in the desert. Problem tylko w tym, że był to klucz do nieobecnej szerzej metafory; może została gdzieś na podłodze montażowni? Trudno stwierdzić.

Czy serial przechodzi Test Tytanów? Teen Titans Go! To The Movies: 91%; Secret Invasion: 54%. W odróżnieniu od Quantumanii, jestem jednak w stanie spokojnie bronić tego serialu; może i zabrakło budżetu, a produkcja się posypała, ale opowiadał jednak w miarę angażującą historię i starał się rozegrać jakoś te kwestie tożsamości imigranckiej.       

I co tu mądrego napisać o Guardians of the Galaxy, Volume 3? Pierwsza część to jeden z moich ulubionych filmów MCU, sequel - jak praktycznie wszystkie części drugie Marvela - był dla mnie rozczarowaniem, ale trójka gets the job done. Choć spotkałem się z takimi opiniami online, nie powiedziałbym, że jest to jakaś nowa jakość i wielki powrót MCU do formy... ale muzyka jest znowu fajna, Strażnicy znowu robią jakieś głupoty i wszystko generalnie trzyma się kupy. High Evolutionary, w komiksach szczerze mówiąc nieco mdły, zaskakująco dobrze wypadł jako łotr; czasem było zabawnie (chociaż nie wszędzie; rozmijam się niekiedy z poczuciem humoru Jamesa Gunna), czasem wzruszająco, i koniec końców otrzymaliśmy solidne pożegnanie zarówno drużyny, jak i reżysera (który zmienia teraz barwy i chwyta za stery ekranowego DC).

Still, I liked Shang-Chi better.

...poszedłem zrobić sobie kawę, podumałem - i nadal nie mam szczególnie więcej do powiedzenia o tym filmie. Jeśli podobał wam się wątek z Lyllą, możecie zainteresować się grą Guardians of the Galaxy studia Telltale (nie tą z 2021!), która również nawiązuje do tej historii. Nie wiem tylko, gdzie współcześnie można ją kupić, gdyż od czasu zamknięcia studia wyłączono tę możliwość na Steamie. Well, keep circulating the tapes!

Czy film przechodzi Test Tytanów? Teen Titans Go! To The Movies: 91%; Guardians of the Galaxy, Vol. 3: 82%. Close, but no cigar!

A skoro już mowa o filmach, o których nie mam za dużo do powiedzenia - oto Shazam! Fury of the Gods! Well, it sure was a Shazam! sequel; jak to często sequele - już nieco mdły i bez pomysłu na siebie. Wprowadzenie na ekran całej rodziny z supermocami rozwadnia unikalność postaci; gdyby Shazamowi towarzyszyła tylko Mary Marvel i Captain Marvel Junior, byłoby to moim zdaniem w pełni dosyć - uniknęlibyśmy tłoku, a aspekt familijny byłby zachowany. Helen Mirren i Lucy Liu grają tu trochę do kotleta, i cały film sprawia wrażenie takiej produkcji do niedzielnego obiadu właśnie - ot, coś tam się dzieje, jakieś kolorowe sceny akcji, assety 3D z mitologicznymi potworami wyjęte z plików Harry'ego Pottera; cała rodzina może bezpiecznie popatrzeć.

Dodatkowe refleksje? Miniaturowa cewka Tesli z początku filmu ładnie zapowiadała wizualnie finałową konfrontację; pojawienie się Wonder Woman było autentycznie zabawne (najpierw mieliśmy budżetowe ujęcie "aż do szyi", jak z Supermanem w pierwszej części; w finale początkowo było podobnie, ale potem kamera z zaskoczenia pojechała wyżej i pokazała twarz już faktycznie obecnej Gal Gadot - cute!); oraz na koniec - gdyby w cały film włożono tyle serca, ile w zabawną sekwencję napisów końcowych, to byłaby to zupełnie inna produkcja. Póki co - jest to jednak kolorowa, sentymentalna bzdurka do obiadu. Well, at least Mary Marvel looked cool.

Ale gdzie Tawky Tawny? Gdzie Mister Mind? Przenieście ich na ekran, tchórze!       

Czy film przechodzi Test Tytanów? Teen Titans Go! To The Movies: 91%; Shazam! Fury of the Gods: 49%. Na pewno wolałbym raz jeszcze obejrzeć drugiego Shazama niż Quantumanię, ale czy bardziej niż Barb Wire? Eh, depends on the mood.

Historia produkcji filmu The Flash - rozpoczętej już w 2014 - to rollercoaster większy niż on sam! Wyskoki Ezry Millera (środowiskowa plotka głosi, że Ezra Miller to tak naprawdę Reverse Flash i sabotuje wysokobudżetowy projekt swojego arcywroga), pandemiczne zawirowania, meandrujący bezwładnie DCEU... Wszystko szło tu jak po grudzie, i efekt końcowy niestety nie zaskakuje: The Flash jest przewidywalny oraz rozgotowany.

To luźna adaptacja komiksu Flashpoint, w którym heros w czerwonej piżamie cofa się w czasie, próbuje ocalić matkę przed tragiczną śmiercią, a w konsekwencji -  rozwala czasoprzestrzeń i powoduje Problemy przez wielkie P. Brzmi znajomo? Pewnie, bo nawet serialowy Flash przerabiał ten wątek już w swoim trzecim sezonie! I co tu kryć: wolałem chyba niskobudżetową realizację na telewizyjnym ekranie. Ta filmowa jest niepotrzebnie bombastyczna, a Ezra Miller nie ma jednak szczerego uroku Granta Gustina; nawet moja żona - która najchętniej strzeliłaby serialowego Flasha w łeb za generalną bułowatość - stwierdziła po seansie, że nawet smutny Flash z serialu jest jednak już lepszy niż ten tutaj.

Film ma dodatkowy element wspólny z serialem: zarówno tu, jak i tam sam Flash to jedna z najmniej angażujących postaci. Na telewizyjnym ekranie za porcję rozrywki odpowiadali Captain Cold czy Sue Dibny; w kinie dostajemy nie jednego, a trzech Batmanów (Ben Affleck, Michael Keaton, George Clooney), Supergirl (w tej roli świeża Sasha Calle), a do tego starych znajomych z DCEU: Wonder Woman, Aquamana, Generała Zoda oraz Faorę. Mówię z ręką na sercu - ta obsada jest na tyle bogata oraz zróżnicowana, że gdyby z The Flash usunąć Flasha, to film tylko by zyskał.

Wątek z podróżami w czasie ma pokazywać umiejętność akceptacji nawet bolesnej przeszłości - to ona zbudowała nasz charakter, to ona - good and bad - uczyniła nas ludźmi, którymi jesteśmy dzisiaj. Nie ma sensu zastanawiać się nad alternatywnymi ścieżkami, którymi jednak nie powędrowaliśmy; nie jest zdrowym ani produktywnym rozważać, a co by było, gdyby... The Flash próbuje jednak zjeść ciastko i nadal mieć ciastko: w finale bohater niby godzi się ze śmiercią matki, ale i tak zmienia przeszłość - na tyle, by ocalić ojca od więzienia. Czyli nie można zmieniać przeszłości... chyba że zrobisz to tylko troszkę, żeby nikt się nie kapnął? Eh; it just misses the whole point of the story so badly.

Komiksowy Flashpoint miał swoje konsekwencje - doprowadził do swoistego resetu DC, rozpoczynając erę tak zwanej The New 52. W roku 2011, w bardzo śmiałej inicjatywie, wydawnictwo zamknęło wszystkie swoje tytuły i wypuściło pięćdziesiąt dwa odświeżone magazyny od numeru #1; trwało to dobrych parę lat, aż do Rebirth w 2016 - kiedy to elementy "starego" i "nowego" DC uległy połączeniu. The Flash stanowi podobny finał ery DCEU, DC Extended Universe; James Gunn, nowy showrunner, dostanie teraz czystą kartę do opowiedzenia nowych historii. Czy zamysł wypali? Czas pokaże; z jednej strony jestem pod wrażeniem, że Gunn chce przenieść na ekran Supergirl: Woman of Tomorrow; z drugiej - model sztywnej wewnętrznej continuity MCU znajduje już, po dziesiątkach filmów, coraz węższą grupę docelową. Ale to dyskusja na inną okazję! 

Czy film przechodzi Test Tytanów? Teen Titans Go! To The Movies: 91%; The Flash: 63%. Nie miałeś szansy dobiec pierwszy, Barry! 

Na koniec: czarny koń dzisiejszego zestawienia! Skończył się właśnie pierwszy sezon My Adventures With Superman, serialu animowanego, który wziął na barki kontynuowanie mitu Supermana dla kolejnego pokolenia. Pierwotnie miał być emitowany w Cartoon Network, ale skończyło się na Adult Swim; nie żeby był jakoś przesadnie adult - it's consistently pretty PG.

To klasyczna historia: Clark Kent zaczyna staż w The Daily Planet, gdzie poznaje ambitną Lois Lane - również jeszcze stażystkę - oraz wesołego Jimmy'ego Olsena. Clark ma słabość do Lois, Lois jest zafascynowana tajemnicą Supermana, Jimmy poluje z aparatem na inteligentne goryle... need I say more? To stary, dobry Superman; trochę jak nieco łagodniejsza, serialowa wersja Superman: Man of Tomorrow.

Superman nie jest tu kosmicznie potężnym bóstwem - regularnie zbiera wpierdziel do wielkich robotów czy superłotra odcinka. Energiczna, krótko ścięta Lois zdobyła serce internetu - na co mogłem tylko usiąść w pozie szachowego arcymistrza i pomyśleć widzicie, miałem rację od dwudziestu lat. Jimmy jest tym razem ciemnoskóry, which is fine and all... ale gdzie jego markowa mucha? Może dopiero w drugim sezonie doczekamy się jej origin story.

Całość jest dosyć mocno inspirowana shōnen anime, lekkimi, przygodowymi animacjami w azjatyckim stylu. Humorystyczne dialogi oraz często sympatyczni antagoniści w najlepszych momentach przypominają Avatara; wielkie roboty, techno-zbroje czy okazjonalny kaiju mają swoje wizualne korzenie gdzieś w okolicach Neon Genesis Evangelion (Superman walczący w pierwszym odcinku z robotami wydaje mi się też nieprzypadkową paralelą z animacjami studia Fleischer z lat '40).  Przede wszystkim nie jest to jednak wersja filmowego DC starająca się wtłoczyć wszystkie postacie w jedną stylistykę mroku Batmana: ten Superman jest optymistyczny, wesoły, czasem niezdarny i towarzysko niezręczny; unikający fizycznej konfrontacji, jeśli to tylko możliwe, i starający się przede wszystkim być dobrą osobą. Bardzo mi się to podoba - i, zważywszy na sukces tej animacji, oby był to barometr wskazujący na kierunek przyszłych ekranizacji DC!

Zastrzeżenia? Cóż, serial jest dobry, ale jeszcze nie świetny; ma akcję, humor oraz dobre interakcje postaci - ale brakuje mu jeszcze jakiegoś pierwiastka wybitności, wyjątkowości. Tła są przeważnie zbyt ubogie w detale, by wizualnie robiły wrażenie; muzyka oraz efekty dźwiękowe są raczej rzemieślnicze; intryga - nawet jak na PG-rated shōnen story - nie jest zbyt głęboka. Szczególnie pod tym ostatnim względem nie byłem jeszcze pod przesadnym wrażeniem samego otwarcia, ale po odcinku czy dwóch coś rusza na tym froncie: raz wprowadzone postacie powracają, nawiązują relacje, pojawia się jakaś szersza fabuła.

Nie jest to jeszcze może instant classic, ale dwa odcinki My Adventures With Superman nieraz były dla mnie i dla żony przyjemnym, lekkim zakończeniem wieczoru. Czasem nie trzeba więcej!

Czy serial przechodzi Test Tytanów? Teen Titans Go! To The Movies: 91%; My Adventures With Superman... 100%! Recenzji na agregatorze rottentomatoes jest na razie 18, z czego wszystkie pozytywne. Oczywiście, te pozytywne recenzje również są często w tonie good, solid, but not great or groundbreaking yet... ale to i tak godne szacunku osiągnięcie.

 

Anglisto, możecie czuć potrzebę zapytania, większość z tych produkcji nie brzmi wybitnie; na pewno bawisz się dobrze oglądając to wszystko? Ależ oczywiście, że tak; po pierwsze, zawsze lubię przekonać się, jak wyszła ekranowa interpretacja postaci oraz fabuł znanych z komiksów; po drugie - wieczór spędzony na oglądaniu filmu jest z definicji przyjemny, nawet jeśli film był średni. Największym pozytywnym zaskoczeniem okazała się dla mnie o dziwo Secret Invasion, na którą wylewano wiadra pomyj w internecie; tak, druga połowa jest pocięta i skopana, ale serial miał jednak jakieś ambicje i wciągnęliśmy go w dwa wieczory (nie było trudno z tymi odcinkami po trzydzieści minut). Największe rozczarowanie to rzecz jasna Quantumania - wraca tu ten stary cytat mówiący, że the opposite of love is not hate; it's apathy. Były tam kolorowe sceny akcji, efekty specjalne, żarty - ale wszystko to stanowi wyłącznie dowód, że można wziąć sensowne składniki, sprawdzony przepis... i jednak ugotować coś kompletnie pozbawionego treści.

W kolejce do obejrzenia czeka Blue Beetle, później zapewne The Marvels; może jakiś serial po drodze? Czas pokaże, co trafi do kolejnego wpisu z serii "komiksiarstwo na ekranie"!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz