piątek, 20 stycznia 2023

Guardians of the Galaxy

Słyszałem dużo dobrego o wydanej w 2021 grze Guardians of the Galaxy - z okazji świąt zrobiłem więc sobie prezent (akurat była w promocji) i ruszyłem sprawdzić, ile w tych doniesieniach prawdy! Z przyjemnością donoszę, że to naprawdę solidna porcja zabawy; niepozbawiona pewnych mechanicznych mankamentów, ale z łatwymi do polubienia postaciami, dobrze oddanym poczuciem działania w drużynie oraz z fabułą, która ściągała mnie przed komputer wieczór po wieczorze.  

Banda głupców w komplecie! Oraz w niskiej rozdzielczości, ale hej - przynajmniej dzięki temu mogłem bawić się płynnie na starszym sprzęcie. Również: Drax w okularkach i pogrążony w lekturze to po prostu skóra zdjęta z Micka Rory'ego z Legends of Tomorrow 💖

A więc gdzie zaczniemy kosmiczną przygodę? Ha, nie tylko gdzie, ale i kiedy - sekwencja otwierająca grę rozgrywa się w latach '80, w urządzonym w piwnicy pokoju trzynastoletniego Petera Quilla! To bardzo fajny establishing moment postaci: od wyglądu naszego bohatera (długie pióra, rockowe ciuchy), przez charakter (ciężkie limo pod okiem zarobione przy okazji bronienia kolegi), aż po rozsiane w nastoletnim syfie gadżety: erpegowe kości, książkę z serii paragrafówek Fighting Fantasy, plakaty popularnych filmów (a właściwie ich parodystycznych wersji)...    

...oraz całkiem autentyczny plakat Samanthy Fox!

Samantha Fox to jednak wcale nie główna muzyczna fascynacja młodego Petera - ten zaszczyt przypada stworzonemu na potrzeby gry zespołowi Star-Lord, który w tej wersji historii zainspirował jego późniejsze superbohaterskie alter-ego! Kapela ta - pastisz wojowniczego power metalu w stylu Manowara, z długowłosymi muzykami prężącymi muskuły - nagrała na potrzeby gry cały album. Ale co ja wam tu będę opowiadał, spójrzcie tylko na utrzymany w VHS-owym stylu promocyjny klip:

Z jednej strony mamy więc zabawną zgrywę z heavymetalowej estetyki, z drugiej - ładnie zademonstrowane wyczucie materiału źródłowego! Tekst tego szlagiera...

From the time I was young, I knew this day would come
Mama she said, "Son, you'll always be on the run
Your daddy was a man, a man people wanted dead
Now that storm's coming for you, a price hangin' on your head"

...to przecież dokładnie historia komiksowego Petera Quilla, który był synem - dyplomatycznie rzecz ujmując - niezbyt popularnego monarchy planety Spartax! MCU, jak to zwykle, zrealizowało ten wątek po swojemu (nie chcąc pewnie mnożyć ekranowych ras kosmitów), z miejsca otrzymujemy więc sygnał: komputerowym Guardians of the Galaxy dużo bliżej do komiksów niż do filmów. Nie chcę zasypać was lawiną drobiazgów, które mnie ubawiły, więc jeszcze tylko jeden - w kajucie statku kosmicznego Petera nie ma już plakatu Samanthy Fox; jej miejsce zajęła...

The one, the only... Dazzler! 💖

To był właśnie moment, gdy pomyślałem przed komputerem you know what, game? I see we're going to get along just fine!  

Od strony mechanicznej, Guardians of the Galaxy to dosyć sztampowa gra akcji; biegaj po linearnie skonstruowanych poziomach oraz tłucz przeciwników - albo w kontakcie (proste kombosy, dodge button, takie tam), albo z dystansu (dzięki znanym z komiksów element guns naszego bohatera). Wszyscy mają paski zdrowia oraz widoczne ikonki statusów; it's all very video-gamey. Haczykiem jest jednak to, że Peter nie jest sam - u jego boku podróżuje reszta Strażników! Generalnie są oni nieco statystami (zadają wrogom jakieś obrażenia, ale ich główną rolą jest związać walką nadmiarowych niegodziwców i dać Peterowi błyszczeć)... chyba, że Star-Lord weźmie się za to, za co powinien: dowodzenie drużyną.  

Fajnie jest samemu kopać piłkowatych kosmitów, ale w drużynie weselej!

Dowodzenie to rozgrywa się w czasie rzeczywistym (interfejs nie jest najbardziej czytelny, but it gets the job done) i ma formę błagalnego wykrzykiwania do reszty drużyny: Groot, korzenie! Rocket, granat! Gamora, dobij go! Każda z postaci może w trakcie gry nauczyć się czterech wyjątkowych manewrów, które - przy odrobinie fantazji - faktycznie można splatać w fajne sekwencje. Groot unieruchamia wrogów korzeniami, po czym Drax wpada w nich z rozpędu jak taran i ich ogłusza, zaś Rocket już szykuje na biedaków swoje komicznie wielkie działo... przypominało mi to trochę gry jRPG - postać A nakłada status i osłabia obronę, żeby postać B wyprowadziła główne uderzenie - ale dzieje się to nie w turach, a w chaotycznym czasie rzeczywistym.

Gra premiuje różnorodność - im więcej odmiennych manewrów różnych postaci wykorzystamy podczas potyczki, tym więcej otrzymujemy potem doświadczenia. To kosmetyczny bonus, ale sugeruje zamierzony styl zabawy!

Koniec końców, walka nie jest bowiem szczególnym wyzwaniem - grałem na najwyższym poziomie trudności, a i tak szedłem jak burza i zatrzymywałem się wyłącznie na bossach (nawet nie wszystkich). Praktycznie wszystkie potyczki można przejść na luzie korzystając z metody punch, dodge, punch, dodge... ale gdzie w tym zabawa? Starcia są tu pomyślane raczej jako teatralna scena do robienia fajnych rzeczy; jeśli chcecie wyciągnąć z nich maksimum zabawy, myślcie tu o sobie w równej mierze jako o fighter - jak i entertainer. Nie chodzi tylko o posłanie złych kosmitów na deski; it's about style, it's about being cocky, it's about showboating while you do it - co bardzo pasuje do charakteru głównego bohatera.

Huddle up, guys!

Do charakteru Star-Lorda pasuje też wspaniale najzabawniejsza mechanika gry - wyjęta z futbolu amerykańskiego huddle! Kiedy bój idzie jakoś tak średnio, a odpowiedni pasek jest już naładowany - nasz bohater może wznieść w górę walkmana, zakrzyknąć huddle up, guys!... i, niczym futbolowy trener, zrewidować taktykę oraz nakręcić zespół motywującą przemową. Jeśli wybierzemy dobre opcje i dopasujemy przemowę do nastrojów drużyny - wszyscy otrzymają premię do statystyk; jeśli nie wyczujemy tonu - zespół machnie na nas ręką, a premię otrzyma tylko sam Star-Lord (który, najwyraźniej, zawsze potrafi sam się nakręcić). I teraz najlepsze: niezależnie od rezultatu huddle, Star-Lord naciska guzik walkmana... i puszcza muzykę na resztę walki.

Nie zna życia, kto - latając dzięki odrzutowym butom - nie nawalał laserami do kosmicznych kultystów przy dźwiękach The Final Countdown.

A może Mötley Crüe? A może Pat Benatar? Billy Idol? Chociaż gra jest w komiksowym klimacie, dostajemy worek licencjonowanych szlagierów, dokładnie jak w filmach ze Strażnikami! Na pokładzie Milano znajduje się system audio, dzięki któremu możemy posłuchać tego całego tego dobra również pomiędzy misjami... a jeśli macie ochotę na nieco humoru, soundtrackiem kolejnej sceny akcji może równie stać się Never Gonna Give You Up lub Don't Worry, Be Happy! Każdy huddle i każde odpalenie walkmana są więc przygodą.

Banda głupców, ujęcie drugie! Jak zwykle - tuż po kolejnym aresztowaniu.

Wszystko to jednak kosmetyka i urocze dekoracje; na szczęście, gra ma też solidny kręgosłup w postaci interakcji postaci oraz fabuły. Zacznijmy od jednego: these guys never shut up. Literally. Kiedy będziecie łazić po poziomie w poszukiwaniu surowców do ulepszania broni - spodziewajcie się, że Rocket zacznie z was drzeć łacha. Gdzie leziesz? Ooo, tak, pewnie, wejdź se do tej dziury, nikomu się przecież nie śpieszy, poczekamy. No to co tam znalazłeś fajnego, Quill? Nic? No patrz, kto by się spodziewał - a to i tak więcej, niż zasługujesz! Strażnicy będą gadać o tym, co aktualnie robicie; będą komentować fabułę, wspominać stare przygody, dogryzać sobie wzajemnie; czasem się kłócić, czasem wspierać... but they never. Freaking. Shut. Up. Jestem w stanie wyobrazić sobie osobę, która byłaby znużona ich ciągłym gadaniem, lecz ja bawiłem się świetnie! Guardians of the Galaxy w udany sposób kreują uczucie przynależności do zespołu; gra akcji - grą akcji, ale motywatorem do kolejnej sesji przed ekranem była często okazja spędzenia czasu with my cool friends, the Guardians (who never shut up), and fooling around some more.   

W kilku punktach możemy podjąć decyzje wpływające na przebieg fabuły! Nie jest to jakaś gra RPG o nie wiadomo ilu zakończeniach, ale daje to fajne poczucie sprawczości. To co, kogo sprzedajemy w ramach Chytrego Planu?

No właśnie, to kolejna metoda budowania dynamiki zespołu - okazjonalnie kogoś z nami nie będzie... i błyskawicznie okazuje się, że bez danej osoby jest po prostu jak bez ręki. Jesteśmy już tak przyzwyczajeni do wołania w trakcie walki Gamora, dobij go!, że gdy Gamora zajmuje się akurat  własnymi sprawami gdzie indziej - docenia się ją jeszcze bardziej. Okresowe usuwanie kogoś z drużyny to dobry manewr nie tylko od mechanicznej, ale i emocjonalnej strony.  

Hej, to Mantis - i to fajniejsza niż w MCU! Bardzo bawiła mnie w tej grze, gdyż jej prorocze zdolności pozwalają jej komentować "inne rzeczywistości" - czyli głównie będące materiałem źródłowym komiksy!

Co do samej fabuły - spodziewajcie się the greatest hits Strażników, ale podanych w zgrabny i często zaskakujący sposób. Nie chcę zdradzać za dużo, ale niektóre zwroty akcji były na tyle dobre, że śmiałem się na głos przed komputerem! Myślałem, że ktoś pojawiał się na fanowskie cameo - a okazywało się, że dana postać ma później cały wątek; myślałem, że coś jest głupim żartem - tymczasem ten głupi żart stanowił zapowiedź kolejnej przygody. Oh no, they didn't!, rechotałem przynajmniej parokrotnie! Czułem się, jakbym wszedł w świat kosmicznych komiksów Marvela z lat '70; gdzieś tam przewijają się Mantis, Adam Warlock czy Thanos (na szczęście nie uświadczymy kolejnego odgrzewania Infinity Gauntlet), ale sporo też mniej znanych postaci - i nigdy nie wiadomo, kto wskakuje tylko na szybką scenkę, a kto okaże się ważną dla fabuły powracającą postacią!

Poza manewrami bojowymi nasza drużyna przyda się też w nawigowaniu po poziomach: możemy przykładowo poprosić Gamorę, by pomogła we wspinacze, a Rocketa - by zhakował terminal przy drzwiach. Są to raczej oczywiste rzeczy (przywodziły mi na myśl antyczne gry The Lost Vikings), ale i tak doceniam! 

Przede wszystkim - fabuła ma jednak dobre tempo. Gdy Strażnicy muszą zebrać pieniądze na wlepiony im karny mandat, wiele gier zrobiłoby z tego schematyczny wątek-szkielet całego ciągu misji... a tutaj jedziemy krótko - wham, bam, jeden durny plan później kasa jest już na pokładzie, a my lecimy ku kolejnej przygodzie! Jak to w komosie: drużyna ucieknie jednemu wrogowi prosto pod celownik innego; będzie musiała dogadać się z wcześniejszym przeciwnikiem, by wspólnie stawić czoła groźniejszemu. Fun, just like a good comic series! Mogę więc tylko chwalić - choć zdarzają się krótkie potknięcia, generalnie jest to solidna, angażująca fabuła pokazująca wyczucie rzemiosła oraz materiału źródłowego.

Milano też ma sporo charakteru! System stereo na pokładzie to jedno, ale możemy też zwiedzić kwatery drużyny... lub walczyć w mesie z wiecznie zepsutymi drzwiami lodówki. To fajny gag - i podkreślenie, że nie jesteśmy na luksusowym liniowcu!

Czujecie pewnie, że gra bardzo mi się podobała - uczciwie byłoby jednak omówić również jej słabsze punkty! A zatem:

  • walki są dosyć powtarzalne; to wybitnie jedna z tych "make your own fun" kind of games. Jeśli nie będziecie bawić się systemami - nakładaniem statusów, mnożnikami obrażeń, dodatkowymi mocami element guns - szybko zaczniecie grać na autopilocie, bo przecież i tak te walki wygracie, nawet na podkręconym poziomie trudności;
  • a skoro już o tym mowa, tutorial mechaniczny jest co najwyżej OK - musiałem wejść do wbudowanej w grę bazy danych, by rozpracować na przykład system mnożnika obrażeń (a wielu przeciwników ma tyle punktów życia, że warto ten system wykorzystywać);
  • sterowanie głównym bohaterem to tombraiderowy standard, ale dowodzenie drużyną potrafi być nieco dezorientujące - w trakcie walki trzeba nacisnąć guzik wywołujący tę opcję, wybrać konkretną osobę, a następnie (w kolejnym etapie menu) wybrać jej pożądaną umiejętność (reprezentowaną przez średnio czytelną ikonkę); 
  • okazjonalnie zdarzało mi się utknąć na chwilkę, bo najwyraźniej nie została odpalona jakaś programistyczna flaga i scenka lub dialog nie startowały w odpowiednim momencie - ale opcja reload last checkpoint zawsze rozwiązywała sprawę... a checkpointów jest na szczęście mnogo.

I może nie jest to wada per se, ale zastanówcie się dwa razy nad kupieniem ulepszenia sygnalizującego obecność skarbów. Zasoby są absolutnie wszędzie - za skrzyniami, w zaułkach, na rampach - i (przynajmniej mnie) migająca często ikonka odrywała nieco od dialogów czy akcji. Zabrzmi to też pewnie paradoksalnie w kontekście chwalenia fabuły, ale innym subiektywnym zgrzytem była dla mnie mała liczba klarownych jumping off points - wiecie, misje są dość długie, cały czas coś się dzieje... a czasem trzeba jednak iść spać! Zamiast obowiązkowo dobijać do kolejnej wizyty na Milano - wyróbcie sobie lepiej odruch kończenia sesji gdzie popadnie.

Słyszymy często, że Star-Lord jest weteranem opisywanej ogólnikowo "wojny" - wyraźnie czuć, że chodzi o odzwierciedlenie boju z Annihilation Wave! Ucieszyłem się więc, gdy jednym z kostiumów okazał się uniform Quilla z tego komiksowego okresu. Plus próbka polskiego tłumaczenia!

Kolega ze studiów zachęcił mnie do odpalenia również wersji polskiej, ponieważ Star-Lorda gra w niej jego kolega - crazy, six degrees of separation and all that! Tak czy inaczej, polskie głosy też są fajne i zasługują chyba na następujący komplement: po paru minutach grania przestawałem świadomie zauważać, że słyszę polski dubbing. Część kwestii oczywiście brzmiała mi dziwnie, ale wyłącznie za sprawą przyzwyczajenia do anglojęzycznych komiksów ze Strażnikami; trudno było mi jednak nie parsknąć śmiechem, kiedy usłyszałem markowe kosmiczne curse word Strażników - flark! - przełożone na swojskie flurwa! I tak, tak, mógłbym pewnie czepiać się pewnych decyzji (przykładowo: dlaczego o Milano mówią twardo w rodzaju męskim, skoro wzięła się od Alyssy Milano, teenage crush Petera?) - ale to już bardziej uwagi z gatunku hm, może osobiście zrobiłbym to inaczej niż realne zastrzeżenia.

Gdzie więc umieszczę Guardians of the Galaxy na naszej komputerowej liście przebojów?

Gdybym miał podejmować tę decyzję po pierwszych dwóch-trzech godzinach zabawy - Guardians... złapaliby pewnie miejsce w pierwszej piątce. Szczególnie z perspektywy komiksiarza - czuć w niej ogromną sympatię do materiału źródłowego; nie tylko za sprawą doboru postaci i wątków, ale też całej masy kompletnie zbędnych uroczych drobiazgów. Spójrzcie tylko na to:

Peter prowadzi dziennik, w którym rysuje i opisuje wydarzenia gry!

Możecie przejść całą grę (18-20 godzin) i nie zajrzeć do niego ani razu - ale dziennik tam będzie; podobnie jak pełna komiksowych kwiatków baza danych Nova Corps; podobnie jak wypełnione zabawnymi eksponatami muzeum Collectora... Zadbano, by tytuł ten nie był tylko czysto mechaniczną grą, ale całą interactive storybook, i to pełną przypisów do konkretnych komiksowych zeszytów (nawet przy alternatywnych strojach podano, gdzie pojawiły się po raz pierwszy - z nazwiskami scenarzystów, rysowników i w ogóle). Z fanowskiej perspektywy - it's really awesome!

Z drugiej strony, od faktów nie uciekniemy - Guardians of the Galaxy stoją fabułą, interakcjami  postaci i dowcipem; to raczej jednorazowa zabawa, którą po przejściu - czule, bo czule - odłożymy jednak na wirtualną półkę. Mechanicznie też nie spodziewajcie się cudów; it's a serviceable action game, ale do takiego Horizon: Zero Dawn nie ma startu pod kątem głębi oraz urozmaicenia walk. Guardians... maskują to nieco widowiskowymi quicktime events, ale z czasem i te tracą aurę nowości. Dlatego też umieszczę Guardians of the Galaxy o jedno oczko poniżej Horizon - to nadal strefa AAA oraz prestiżowe miejsce siódme, ale tytuł ten jest dużo prostszy - plus jest to jednak zabawa z istniejącym już uniwersum, nie coś koncepcyjnie oryginalnego.

Może więc mechanicznie jest raczej płytko, ale jeśli żywicie jakąkolwiek sympatię do Strażników, Guardians of the Galaxy to bardzo solidna przygoda z nimi w roli głównej - chyba nawet lepsza, niż kinowe filmy! It makes you feel like you're hanging out with your cool new friends, the Guardians - ale lojalnie ostrzegam: they really never shut up.

 

 

 ...no dobra, jeszcze tylko jeden komiksowy drobiazg na koniec - because there really is so much cool stuff in this game! Pierwszą zleceniodawczynią Strażników (i całkiem ważną powracającą postacią) jest... Lady Hellbender, Królowa Potworów z planety Seknarf Dziewięć!

Totally Awesome Hulk #1, scenariusz: Greg Pak, rysunki: Frank Cho

And she's such a Frank Cho character; Cho znany jest jako twórca pin-upów, ale jeśli taki Adam Hughes specjalizuje się bardziej w glam style - tona makijażu i eleganckie kreacje - to Cho dryfuje często w stronę potężnych, muskularnych pań, które są w stanie podnieść cię nad głowę jedną ręką. A jeśli do tego może narysować obok dinozaura albo efektownego kaiju, wydaje się już w pełni spełniony! Stąd też - jeśli słyszę "kosmiczna barbarzyńska królowa planety potworów tłucze Hulka wielką maczugą" - moją automatyczną reakcją jest aha, chyba wiem, czyj to komiks.

Anyways, dlaczego jej występ była dla mnie taką niespodzianką? Otóż Lady Hellbender to bardzo świeża postać - po raz pierwszy pojawiła się w 2015 i wystąpiła do tej pory w garści zeszytów, z czego w żadnym związanym ze Strażnikami (jak widać powyżej, zaczęła jako antagonistka młodego Hulka, Amadeusa Cho). Tymczasem a) została wybrana do jednej z głównych ról w grze; b) idealnie pasuje do kontekstu silly space adventure oraz c) dostała fajną charakteryzację - i sporo czasu ekranowego!

I mean, she's such an absolutely minor character - and they still did cool things with her. Taką właśnie grą są Guardians of the Galaxy i takiej filozofii mogę z entuzjazmem przyklasnąć: po co po raz kolejny męczyć ogranego Thanosa czy Galactusa, skoro można wybrać z tej gigantycznej biblioteki postaci kogoś bardziej oryginalnego? I nie jest to jedyny taki przypadek w grze - ale nie będę już zdradzał kolejnych niespodzianek!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz