Dobra, nie będzie to łatwe, ale od kiedy tylko łatwe rzeczy są zabawne? Czas pokazać, dlaczego nieustannie pisząc o serialowych Legends of Tomorrow (💖) stawiam obok błyszczące 💖; czas spróbować powiedzieć, czemu jest to rok w rok mój absolutnie ulubiony serial komiksowy. Ale jak to, Anglisto, powiecie, przecież Legends to tylko poboczny projekt pobocznego projektu wydawnictwa DC! Cały Arrowverse to te mniej popularne postacie - Green Arrow, Flash, Supergirl, Batwoman - a Legends to już w ogóle druga liga tej drugiej ligi! Macie kompletną rację - ale to właśnie dokładnie przez to tak bardzo kocham tę produkcję. Startujmy - spodziewajcie się też spoilerów w tekście pod plakatem!
 |
Nawet sam plakat tego sezonu jest zgrywą z retro-VHSowej estetyki spopularyzowanej przez Stranger Things!
|
The story so far: Rip Hunter, podróżnik w czasie, przybył swoim pojazdem do dwudziestego pierwszego wieku i zaokrętował zespół bohaterów i bohaterek (oraz dwójkę zawodowych przestępców). Sara Lance, zabójczyni wyćwiczona przez League of Assassins i pierwsza serialowa Black Canary, teraz już - po śmierci i powrocie - korzystająca z pseudonimu White Canary; Ray Palmer, zmieniający rozmiar Atom; profesor Martin Stein oraz młody Jefferson Jackson, wspólnie łączący siły (fuzja! transformacja!) jako płonący atomowym ogniem Firestorm; Kendra Saunders i Carter Hall, uwięzieni w trwającym przez epoki cyklu reinkarnacji Hawkgirl i Hawkman; i wreszcie Leonard Snart oraz Mick Rory, dwójka klasycznych przeciwników Flasha, szerzej znani jako Captain Cold oraz Heatwave. You're not just heroes, mówi im zbierający ten eklektyczny zespół Rip Hunter; in the future, you're legends.
Trochę wojują więc z niegodziwościami tego świata - za którymi stoi Vandal Savage, nieśmiertelny człowiek z Cro-Magnon żyjący już od dziesiątek tysięcy lat; strateg/wojownik/geniusz/kanibal i, jeśli wierzyć jego legendzie, jeden z pierwszych ludzi w ogóle. Ale bardzo szybko przychodzi seria niepowodzeń; Rip Hunter zdradza wówczas, że nie są i nigdy nie będą żadnymi legendami. Wręcz przeciwnie: wybrał ich, bo są bandą absolutnych ćwoków, których nikt nie pamięta, nikomu nie będzie ich brakować i nie zmienią dziejów świata w żaden znaczący sposób. Krótko mówiąc: czuł, że może porwać ich na pokład statku bez szczególnych konsekwencji dla biegu czasu i historii. I to jest moment, w którym w Legends budzi się duch podejścia tak? to potrzymaj mi piwo i patrz.
Przez pierwsze dwa sezony it's a cute enough adventure story, w której nasza drużyna podróżuje w czasie (co zawsze jest okazją do zabawnych przebieranek, bo tu Dziki Zachód, a tam dwór francuskich monarchów) i przeżywa rozmaite perypetie, w tonie zbliżone nieco do marvelowskich Guardians of the Galaxy - lovable losers who can get it together when it counts. Później jednak serial kompletnie puszcza się poręczy; zaczyna się rotacja postaci, a większy nacisk położony zostaje na komedię: od głupkowatego slapticku po naprawdę inteligentne żarty z kultury, historii i samego serialowego medium. And it gets weird; wonderfully, gloriously weird. How weird, you ask? Otóż na tyle, że finał trzeciego sezonu to...
 |
...kaiju battle pomiędzy wielkim niebieskim pluszakiem a łotrem tego sezonu, strasznym i poważnym demonem typu Diablo!
|
Sama weirdness jest zabawna, ale Legends mają w rękawie kolejny bardzo poważny atut - to jeden z niewielu komiksowych seriali, który autentycznie ewoluuje i w którym postaciom wolno się zmieniać. Starzy znajomi ewoluują, dojrzewają, aż w pewnym momencie odchodzą - a na pokład Waveridera, statku drużyny, trafiają w ich miejsce kolejne osoby. Dynamika przypomina studencką stancję; nad wszystkim unosi się aura tymczasowości, w której jednak zawiązują się przyjaźnie, są alkoholowe imprezy, głupie pomysły i seks w rozmaitych konfiguracjach; a z drugiej strony - ktoś w końcu umrze, ktoś postanowi się ożenić, kogoś wezwą inne obowiązki. W ich miejsce pojawiają się nowe Legendy, stale zmieniając pokładową towarzyską układankę (oh, you've got that "new girl on the ship" vibe, mówi w najnowszym sezonie weteranka do świeżej bohaterki). Ale czy w każdym idącym przez chwilę serialu nie zmienia się ekipa?, zapytacie; i znowu macie rację, ale w przypadku Legends zmiany te związane są z całym szerszym serialowym uniwersum DC. Już początkowy zespół to drugoplanowe postacie wyjęte z innych serii; White Canary i Atom z Arrow, Firestorm, Captain Cold i Heatwave z Flasha. Jeśli dla kogoś nie było już miejsca na planie bardziej znanego serialu, jeśli w scenariuszu nie wystarczyło miejsca na czyjś wątek - Legends witają taką postać z otwartymi ramionami, zarówno w fikcyjnym uniwersum, jak i w rzeczywistości. To właśnie w Legends miał na przykład okazję powrócić na ekran grany przez Matta Ryana brytyjski mag John Constantine!
 |
Lubię film z Keanu Reevesem, ale Matt Ryan jest w tej roli jak żywcem wyjęty z kart komiksów!
|
Legends of Tomorrow zamknęły właśnie swój szósty już sezon, i o rotacji zespołu niech świadczy jedno: z oryginalnej obsady na pokładzie wciąż pozostała jedynie Sara Lance, White Canary - aktualna kapitan statku - oraz Mick Rory, szorstki w swoim uroku, zreformowany złoczyńca Heatwave. Podobnie jak inne superbohaterskie seriale stacji CW, ten sezon podzielony jest na dwie główne historie: jedna dotyczy porwania Sary przez UFO, druga - starań Constantine'a, by wrócić do pełni czarnoksięskiej mocy. Dopełniają się one jak yin yang of silliness and seriousness.
 |
"Co ty żeś znowu, Anglisto, wymyślił za głupoty?" "Cicho, to mój ulubiony serial, będę o nim wymyślał tyle głupot, ile mi się podoba!"
|
Fabuła z obcymi to silly yin; wątek Consantine'a to serious yang. Ale, jak to w klasycznym symbolu, każda z tych sił zawiera zalążek drugiej - nawet w głupkowatej fabule z kosmitami jest ziarno autentycznych, szczerych emocji; nawet krwawy i mroczny John Constantine paktujący z nieczystymi siłami przynosi momentami porcję humorystycznej zabawy. Jak mawiał Stephen King, narracyjne składniki nie smakują najlepiej osobno, a zmieszane jako gulasz - trochę horroru i trochę komedii; nieco romansu i szczypta dramatu. Legends of Tomorrow nie zawsze dobierają proporcje idealnie - bywają tonalne wpadki - ale nieustannie podziwiam szczerość i zapał, z jakim za to mieszanie się biorą!
Legends to z pewnością smak nabyty, i nie jest to serial, który polecałbym wszystkim w ciemno. Jeśli ktoś podejdzie do niego z oczekiwaniami marvelowskiego widowiska, zawiedzie się srodze; to cały czas produkcja kręcona w bardzo telewizyjnym budżecie - ale moim zdaniem nadaje to jej dodatkowego campowego uroku; wiecie, kosmici w gumowych strojach i "podróż przez czas" w formie dynamicznego potrząsania kamerą. Ale chociaż dekoracje są tanie, a kostiumy trochę halloweenowe, to charaktery oraz ich ewolucja potrafią wybrzmieć nad wyraz prawdziwie i uderzyć w dobre emocjonalne nuty - a czy nie to jest najważniejsze, jeśli spotykamy się z tymi postaciami co tydzień?
Kolejną ogromną zaletą Legends of Tomorrow jest czysta kreatywność; wyjdzie, nie wyjdzie? Nieważne; spróbujmy! Podobały wam się eksperymenty z serialową formą w WandaVision? Legends did it first. Podobał wam się koncept skakania po czasoprzestrzeni z Lokiego? Legends did it first, and better. Podobały wam się alternatywne światy i osobliwe koncepcje z What If...? Legends did it first - and basically do it every other episode. Który inny serial da wam telepatycznego goryla - Goryla Grodda, konkretnie - atakującego Baracka Obamę w jego studenckich latach? I do tego z bohaterami zagrzewającymi przyszłego prezydenta do ucieczki wołając catchphrase Flasha - run, Barry, run! Który inny serial da wam wskrzeszonego w 1997 Dżyngis-chana, który w Hong Kongu formuje gang zbirów na hulajnogach z zamontowanymi karabinami ("zaprawdę, oto koń i łuk nowej ery")? A cały odcinek jest do tego parodią kina Johna Woo, od stylu ujęć po białe gołębice i gun-fu?
 |
Tak było, nie zmyślam! Dodatkowo: a) tytuł tego odcinka to "Mortal Khanbat"; b) jego reżyserką była Caity Lotz, zarazem grająca Sarę Lance; c) popłakałem się na nim ze śmiechu.
|
Anglisto, zwątpicie we mnie po raz trzeci, ale to brzmi jak najgłupsza rzecz; i po raz trzeci będziecie mieć rację. Tak, to jest najgłupsza rzecz. I dlatego wracam do niej wiernie i radośnie kiedy tylko mogę! Produkcja dla każdego? Na pewno nie. Ale dla mnie jest to serial, który trafia do głębi mojej (również nie za mądrej) duszy. Komiksy? Amerykańska kultura i historia? Całe worki silliness, ale i inteligentniejsze zabawy? Rok temu, gdy rozkręcała się pandemia, mówiłem żonie, że jeśli wykituję, to przynajmniej miałem w trakcie życia przyjemność oglądać serial stworzony w 100% pode mnie; mogą mi go puścić na pogrzebie. Zdania nie zmieniłem!
Zamiast pisać więcej o tym sezonie, uraczę was lepiej wycieczką w czasie przez co bardziej pamiętne kadry:
 |
Zaczyna się on dzień po imprezie wieńczącej poprzedni sezon...
|
 |
...and some party it was!
|
 |
Efekty specjalne lawirują pomiędzy "wygląda to tanio, bo nie mamy pieniędzy" i "wygląda to tanio, żeby było śmiesznie i autoironicznie"
|
 |
Nawet rekwizyty są humorystycznie znajome! W poprzednim sezonie mieliśmy samochód braci Winchesterów z Supernatural, a w tym pojawił się kosmita ze Stargate. Gumowy obcy grał rekwizyt na planie serialu, swoją drogą, bo manewr "serial w serialu" czy "serial o serialu" to powracające motywy w Legends!
|
 |
Jeden odcinek darł łacha z Baby Yody i miał własnego słodkiego kosmitę - który był dla odmiany *prawdziwym* kosmitą na planie *fikcyjnego* sitcomu i doprowadził do eksplozji jego popularności (co Legends musieli odkręcić, bo porażka serialu i jego status kultowego klasyka były istotnym wpływem na kształtujący się charakter jednego z członków załogi)!
|
 |
W innym odcinku kryzys kubański został niemalże zażegnany przez przypadkowe nakarmienie Fidela żelkami z marihuaną i śpiewanie mu protest songów o pokoju na świecie; Fidel już miał łzy wzruszenia w oczach, ale jak zwykle nie wyszło.
|
 |
W jeszcze innym - nierozważne korzystanie z magii zmieniło wszystkich w kreskówkowe wersje samych siebie i zmusiło do wykonywania księżniczkowych numerów muzycznych... a antagonistą był sam Aleister Crowley zaklęty w malowidle!
|
 |
Ale - co chyba najważniejsze - jest to serial, w którym poza ratowaniem świata nasze postacie muszą przymierzyć garnitury...
|
 |
...dobrać szminkę...
|
 |
...i przygotować przekąski, bo faktyczną kulminacją sezonu jest...
|
 |
...big gay wedding współkapitanek statku, z których jedna jest zmartwychwstałą zabójczynią z organizacji Ra's al-Ghula, zaś druga - genetycznie stworzonym klonem z przyszłości i eks-głową Biura Czasu. It's equally absurd and touching, a Sara Lance i Ava Sharpe to mój serialowo-komiksowy OTP; mają lepszą wzajemną dynamikę niż którakolwiek z superbohaterskich ekranowych par!
|
 |
I, jak to superbohaterskie wesele, kończy się ono inwazją obcych! Inwazją, rzecz jasna, pokonaną - w strojach wyjściowych i dzięki POWER OF LOVE!
|
Są seriale lepiej napisane, lepiej zagrane czy dysponujące większym budżetem - ale Legends of Tomorrow i tak są dla mnie jedyne w swoim rodzaju. Zaczynały się jako w miarę standardowy serial przygodowy o lekkim zacięciu komediowym; na etapie trzeciego sezonu ruszyły zaś pełną parą w czysty absurd, camp i zabawę formą. Ale, jak już mówiłm o tym yin yang of silliness and seriousness, również w durnotach potrafią się kryć autentyczne emocje i inteligentne żarty, a nawet z poważnej fabuły można spuścić nieco zadęcia strategicznie wbitą szpilą. Jeśli spróbujecie i uznacie, że to nie dla was - w pełni szanuję i zrozumiem; ja jednak mogę wyłącznie cieszyć się, że znalazłem w świecie komiksowych adaptacji coś idealnie skrojonego dla siebie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz