piątek, 22 października 2021

Po sezonie: Legends of Tomorrow

Dobra, nie będzie to łatwe, ale od kiedy tylko łatwe rzeczy są zabawne? Czas pokazać, dlaczego nieustannie pisząc o serialowych Legends of Tomorrow (💖) stawiam obok błyszczące 💖; czas spróbować powiedzieć, czemu jest to rok w rok mój absolutnie ulubiony serial komiksowy. Ale jak to, Anglisto, powiecie, przecież Legends to tylko poboczny projekt pobocznego projektu wydawnictwa DC! Cały Arrowverse to te mniej popularne postacie - Green Arrow, Flash, Supergirl, Batwoman - a Legends to już w ogóle druga liga tej drugiej ligi! Macie kompletną rację - ale to właśnie dokładnie przez to tak bardzo kocham tę produkcję. Startujmy - spodziewajcie się też spoilerów w tekście  pod plakatem!

Nawet sam plakat tego sezonu jest zgrywą z retro-VHSowej estetyki spopularyzowanej przez Stranger Things!

The story so far: Rip Hunter, podróżnik w czasie, przybył swoim pojazdem do dwudziestego pierwszego wieku i zaokrętował zespół bohaterów i bohaterek (oraz dwójkę zawodowych przestępców). Sara Lance, zabójczyni wyćwiczona przez League of Assassins i pierwsza serialowa Black Canary, teraz już - po śmierci i powrocie - korzystająca z pseudonimu White Canary; Ray Palmer, zmieniający rozmiar Atom; profesor Martin Stein oraz młody Jefferson Jackson, wspólnie łączący siły (fuzja! transformacja!) jako płonący atomowym ogniem Firestorm; Kendra Saunders i Carter Hall, uwięzieni w trwającym przez epoki cyklu reinkarnacji Hawkgirl i Hawkman; i wreszcie Leonard Snart oraz Mick Rory, dwójka klasycznych przeciwników Flasha, szerzej znani jako Captain Cold oraz Heatwave. You're not just heroes, mówi im zbierający ten eklektyczny zespół Rip Hunter; in the future, you're legends.

Trochę wojują więc z niegodziwościami tego świata - za którymi stoi Vandal Savage, nieśmiertelny człowiek z Cro-Magnon żyjący już od dziesiątek tysięcy lat; strateg/wojownik/geniusz/kanibal i, jeśli wierzyć jego legendzie, jeden z pierwszych ludzi w ogóle. Ale bardzo szybko przychodzi seria niepowodzeń; Rip Hunter zdradza wówczas, że nie są i nigdy nie będą żadnymi legendami. Wręcz przeciwnie: wybrał ich, bo są bandą absolutnych ćwoków, których nikt nie pamięta, nikomu nie będzie ich brakować i nie zmienią dziejów świata w żaden znaczący sposób. Krótko mówiąc: czuł, że może porwać ich na pokład statku bez szczególnych konsekwencji dla biegu czasu i historii. I to jest moment, w którym w Legends budzi się duch podejścia tak? to potrzymaj mi piwo i patrz.

Przez pierwsze dwa sezony it's a cute enough adventure story, w której nasza drużyna podróżuje w czasie (co zawsze jest okazją do zabawnych przebieranek, bo tu Dziki Zachód, a tam dwór francuskich monarchów) i przeżywa rozmaite perypetie, w tonie zbliżone nieco do marvelowskich Guardians of the Galaxy - lovable losers who can get it together when it counts. Później jednak serial kompletnie puszcza się poręczy; zaczyna się rotacja postaci, a większy nacisk położony zostaje na komedię: od głupkowatego slapticku po naprawdę inteligentne żarty z kultury, historii i samego serialowego medium. And it gets weird; wonderfully, gloriously weird. How weird, you ask? Otóż na tyle, że finał trzeciego sezonu to...

...kaiju battle pomiędzy wielkim niebieskim pluszakiem a łotrem tego sezonu, strasznym i poważnym demonem typu Diablo!

Sama weirdness jest zabawna, ale Legends mają w rękawie kolejny bardzo poważny atut - to jeden z niewielu komiksowych seriali, który autentycznie ewoluuje i w którym postaciom wolno się zmieniać. Starzy znajomi ewoluują, dojrzewają, aż w pewnym momencie odchodzą - a na pokład Waveridera, statku drużyny, trafiają w ich miejsce kolejne osoby. Dynamika przypomina studencką stancję; nad wszystkim unosi się aura tymczasowości, w której jednak zawiązują się przyjaźnie, są alkoholowe imprezy, głupie pomysły i seks w rozmaitych konfiguracjach; a z drugiej strony - ktoś w końcu umrze, ktoś postanowi się ożenić, kogoś wezwą inne obowiązki. W ich miejsce pojawiają się nowe Legendy, stale zmieniając pokładową towarzyską układankę (oh, you've got that "new girl on the ship" vibe, mówi w najnowszym sezonie weteranka do świeżej bohaterki). Ale czy w każdym idącym przez chwilę serialu nie zmienia się ekipa?, zapytacie; i znowu macie rację, ale w przypadku Legends zmiany te związane są z całym szerszym serialowym uniwersum DC. Już początkowy zespół to drugoplanowe postacie wyjęte z innych serii; White Canary i Atom z Arrow, Firestorm, Captain Cold i Heatwave z Flasha. Jeśli dla kogoś nie było już miejsca na planie bardziej znanego serialu, jeśli w scenariuszu nie wystarczyło miejsca na czyjś wątek - Legends witają taką postać z otwartymi ramionami, zarówno w fikcyjnym uniwersum, jak i w rzeczywistości. To właśnie w Legends miał na przykład okazję powrócić na ekran grany przez Matta Ryana brytyjski mag John Constantine!

Lubię film z Keanu Reevesem, ale Matt Ryan jest w tej roli jak żywcem wyjęty z kart komiksów!

Legends of Tomorrow zamknęły właśnie swój szósty już sezon, i o rotacji zespołu niech świadczy jedno: z oryginalnej obsady na pokładzie wciąż pozostała jedynie Sara Lance, White Canary - aktualna kapitan statku - oraz Mick Rory, szorstki w swoim uroku, zreformowany złoczyńca Heatwave. Podobnie jak inne superbohaterskie seriale stacji CW, ten sezon podzielony jest na dwie główne historie: jedna dotyczy porwania Sary przez UFO, druga - starań Constantine'a, by wrócić do pełni czarnoksięskiej mocy. Dopełniają się one jak yin yang of silliness and seriousness.

"Co ty żeś znowu, Anglisto, wymyślił za głupoty?" "Cicho, to mój ulubiony serial, będę o nim wymyślał tyle głupot, ile mi się podoba!"

Fabuła z obcymi to silly yin; wątek Consantine'a to serious yang. Ale, jak to w klasycznym symbolu, każda z tych sił zawiera zalążek drugiej - nawet w głupkowatej fabule z kosmitami jest ziarno autentycznych, szczerych emocji; nawet krwawy i mroczny John Constantine paktujący z nieczystymi siłami przynosi momentami porcję humorystycznej zabawy. Jak mawiał Stephen King, narracyjne składniki nie smakują najlepiej osobno, a zmieszane jako gulasz - trochę horroru i trochę komedii; nieco romansu i szczypta dramatu. Legends of Tomorrow nie zawsze dobierają proporcje idealnie - bywają tonalne wpadki - ale nieustannie podziwiam szczerość i zapał, z jakim za to mieszanie się biorą!

Legends to z pewnością smak nabyty, i nie jest to serial, który polecałbym wszystkim w ciemno. Jeśli ktoś podejdzie do niego z oczekiwaniami marvelowskiego widowiska, zawiedzie się srodze; to cały czas produkcja kręcona w bardzo telewizyjnym budżecie - ale moim zdaniem nadaje to jej dodatkowego campowego uroku; wiecie, kosmici w gumowych strojach i "podróż przez czas" w formie dynamicznego potrząsania kamerą. Ale chociaż dekoracje są tanie, a kostiumy trochę halloweenowe, to charaktery oraz ich ewolucja potrafią wybrzmieć nad wyraz prawdziwie i uderzyć w dobre emocjonalne nuty - a czy nie to jest najważniejsze, jeśli spotykamy się z tymi postaciami co tydzień?

Kolejną ogromną zaletą Legends of Tomorrow jest czysta kreatywność; wyjdzie, nie wyjdzie? Nieważne; spróbujmy! Podobały wam się eksperymenty z serialową formą w WandaVision? Legends did it first. Podobał wam się koncept skakania po czasoprzestrzeni z Lokiego? Legends did it first, and better. Podobały wam się alternatywne światy i osobliwe koncepcje z What If...? Legends did it first - and basically do it every other episode. Który inny serial da wam telepatycznego goryla - Goryla Grodda, konkretnie - atakującego Baracka Obamę w jego studenckich latach? I do tego z bohaterami zagrzewającymi przyszłego prezydenta do ucieczki wołając catchphrase Flasha - run, Barry, run! Który inny serial da wam wskrzeszonego w 1997 Dżyngis-chana, który w Hong Kongu formuje gang zbirów na hulajnogach z zamontowanymi karabinami ("zaprawdę, oto koń i łuk nowej ery")? A cały odcinek jest do tego parodią kina Johna Woo, od stylu ujęć po białe gołębice i gun-fu?

Tak było, nie zmyślam! Dodatkowo: a) tytuł tego odcinka to "Mortal Khanbat"; b) jego reżyserką była Caity Lotz, zarazem grająca Sarę Lance; c) popłakałem się na nim ze śmiechu.

Anglisto, zwątpicie we mnie po raz trzeci, ale to brzmi jak najgłupsza rzecz; i po raz trzeci będziecie mieć rację. Tak, to jest najgłupsza rzecz. I dlatego wracam do niej wiernie i radośnie kiedy tylko mogę! Produkcja dla każdego? Na pewno nie. Ale dla mnie jest to serial, który trafia do głębi mojej (również nie za mądrej) duszy. Komiksy? Amerykańska kultura i historia? Całe worki silliness, ale i inteligentniejsze zabawy? Rok temu, gdy rozkręcała się pandemia, mówiłem żonie, że jeśli wykituję, to przynajmniej miałem w trakcie życia przyjemność oglądać serial stworzony w 100% pode mnie; mogą mi go puścić na pogrzebie. Zdania nie zmieniłem! 

Zamiast pisać więcej o tym sezonie, uraczę was lepiej wycieczką w czasie przez co bardziej pamiętne kadry:

Zaczyna się on dzień po imprezie wieńczącej poprzedni sezon...

...and some party it was!

Efekty specjalne lawirują pomiędzy "wygląda to tanio, bo nie mamy pieniędzy" i "wygląda to tanio, żeby było śmiesznie i autoironicznie"

Nawet rekwizyty są humorystycznie znajome! W poprzednim sezonie mieliśmy samochód braci Winchesterów z Supernatural, a w tym pojawił się kosmita ze Stargate. Gumowy obcy grał rekwizyt na planie serialu, swoją drogą, bo manewr "serial w serialu" czy "serial o serialu" to powracające motywy w Legends!

Jeden odcinek darł łacha z Baby Yody i miał własnego słodkiego kosmitę  - który był dla odmiany *prawdziwym* kosmitą na planie *fikcyjnego* sitcomu i doprowadził do eksplozji jego popularności (co Legends musieli odkręcić, bo porażka serialu i jego status kultowego klasyka były istotnym wpływem na kształtujący się charakter jednego z członków załogi)!

W innym odcinku kryzys kubański został niemalże zażegnany przez przypadkowe nakarmienie Fidela żelkami z marihuaną i śpiewanie mu protest songów o pokoju na świecie; Fidel już miał łzy wzruszenia w oczach, ale jak zwykle nie wyszło.

W jeszcze innym - nierozważne korzystanie z magii zmieniło wszystkich w kreskówkowe wersje samych siebie i zmusiło do wykonywania księżniczkowych numerów muzycznych... a antagonistą był sam Aleister Crowley zaklęty w malowidle!

Ale - co chyba najważniejsze - jest to serial, w którym poza ratowaniem świata nasze postacie muszą przymierzyć garnitury...
 
...dobrać szminkę...

...i przygotować przekąski, bo faktyczną kulminacją sezonu jest...

...big gay wedding współkapitanek statku, z których jedna jest zmartwychwstałą zabójczynią z organizacji Ra's al-Ghula, zaś druga - genetycznie stworzonym klonem z przyszłości i eks-głową Biura Czasu. It's equally absurd and touching, a Sara Lance i Ava Sharpe to mój serialowo-komiksowy OTP; mają lepszą wzajemną dynamikę niż którakolwiek z superbohaterskich ekranowych par!

I, jak to superbohaterskie wesele, kończy się ono inwazją obcych! Inwazją, rzecz jasna, pokonaną - w strojach wyjściowych i dzięki POWER OF LOVE!

Są seriale lepiej napisane, lepiej zagrane czy dysponujące większym budżetem - ale Legends of Tomorrow i tak są dla mnie jedyne w swoim rodzaju. Zaczynały się jako w miarę standardowy serial przygodowy o lekkim zacięciu komediowym; na etapie trzeciego sezonu ruszyły zaś pełną parą w czysty absurd, camp i zabawę formą. Ale, jak już mówiłm o tym yin yang of silliness and seriousness, również w durnotach potrafią się kryć autentyczne emocje i inteligentne żarty, a nawet z poważnej fabuły można spuścić nieco zadęcia strategicznie wbitą szpilą. Jeśli spróbujecie i uznacie, że to nie dla was - w pełni szanuję i zrozumiem; ja jednak mogę wyłącznie cieszyć się, że znalazłem w świecie komiksowych adaptacji coś idealnie skrojonego dla siebie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz