środa, 27 października 2021

Jedz z Anglistą: słodkie!

Czego potrzebujemy na poprawę humoru w te coraz ciemniejsze dni? Oczywiście - słodkiego! Szykujcie więc piekarnik i blachę, bo dzisiaj będziemy robić ptysie. Ależ Anglisto, wszyscy znają przepis na ptysie; zresztą jest na torebce kremu, więc czym tu się dzielić?, zawołacie; może i tak być, ale po poniższy przepis i tak muszę zawsze dzwonić do cioci, więc teraz przynajmniej będzie uwieczniony. Moja ciocia robi wspaniałe ptysie, swoją drogą, ale pierwszy krok jej receptury jest dla mnie na razie nieosiągalny: prodiż se kup, bo ze starego prodiża najlepsze wychodzą, nie tam z piekarnika. Kto więc ma stary prodiż, niech korzysta!

Previously on JEDZ Z ANGLISTĄ: zapiekaliśmy nachosy

Jaki - poza prodiżem - jest sekret udanych ptysiów? Ano właśnie taki, że nie ma żadnego sekretu, najprostsze rozwiązania są najlepsze; nie dajcie się wkręcić w jakieś dwa rodzaje specjalnej mąki czy nie wiadomo co. Czego zatem potrzebujemy?

Nie jest tego wcale dużo, a jak dobre będą efekty!

Tego! Nasze dzisiejsze składniki to:

  • mąka tortowa (1 szklanka)
  • mleko (2 szklanki)
  • pół kostki masła
  • pół kostki margaryny
  • cztery jaja
  • krem do karpatki w proszku

Do tego odrobina soli i szklanka wody, ale tym już chyba dysponujecie niezależnie od okoliczności! No to zaczynajmy; na dobry początek gotujemy szklankę wody z połową kostki margaryny:

Zmieni się to powoli w taki żółty ciap

Zagotowało się? Wszystko nadal gorące? No to zdejmujemy z gazu i dodajemy do garnka szklankę mąki i szczyptę soli, po czym dobrze mieszamy. Ja mieszałem po prostu zwykłą łyżką:

Mieszu mieszu, udowodnijcie swoją fizyczną potęgę mieszając ręcznie coraz gęstsze ciasto!

Efektem końcowym nie musi być idealna kula, taki ciastowy grzyb wystarczy

Standardowo - staramy się przy mieszaniu rozbić ewentualne grudki mąki. Kiedy już mamy ciasto, odstawiamy je do jakiejś miski, by się wystudziło; ja postawiłem miskę z ciastem przy otwartym oknie. Garnuszek wypłuczcie z resztek ciasta, bo teraz zrobimy w nim krem!

Macie już dwie szklanki mleka? No to super; jedną wlejcie do jakiegoś trochę większego naczynia i wymieszajcie z kremem w proszku (na zimno, znowu po prostu mieszając łyżką),  a drugą przelejcie do garnka i zagotujcie. Kiedy mleko w garnuszku się zagotuje, dolejcie do niego część z rozpuszczonym proszkiem - i mieszamy, cały czas gotując na najmniejszym ogniu!

Trochę czasu na tym mieszaniu zejdzie! Na początku będzie to jak mieszanie mleka...

...ale po chwili gotowania krem się zagęści. Znowu - postarajcie się rozetrzeć ewentualne grudki i mieszajcie tak długo, żeby w krem można było wbić łychę na sztorc, jak na zdjęciu!

Łycha stoi? No to oficjalnie skończyliśmy część związaną z gotowaniem! Przerzucamy teraz krem do jakiejś miseczki i - do wciąż gorącego - dodajemy pół kostki masła.

Tak, wrzucamy tę połówkę kostki do gorącego kremu...

...rozdrabniamy trochę - tutaj podziabałem ją zwykłym nożem stołowym, zresztą masło ładnie samo topiło się od temperatury...

...a na koniec chwilka miksowania, żeby konsystencja zrobiła się naprawdę jednolita! Z kremem na razie tyle; możemy go już odstawić do schłodzenia.

To dobry moment, by zacząć rozgrzewać piekarnik - ustawcie go na 210 stopni i niech już się grzeje. Kiedy zajmowałem się kremem i uruchamianiem piekarnika, ciasto zdążyło się schłodzić; wiecie, będziemy teraz do niego wbijać jaja, fajnie by więc było, gdyby od razu się nie ścięły. Grunt, żeby wbijać je pojedynczo, potem mieszać łychą ciasto aż zrobi się znowu gęste oraz lepkie - i dopiero wtedy dodawać kolejne jajo!

Trzy stany jaja: jajo dopiero co wbite - zauważcie, że ciasto spokojnie na tym etapie może być rozbite na takie grudki...

Stan drugi, tzw. sraka - ciasto robi się rzadkie i płynne, ale po chwili intensywnego mieszania łychą...

...osiągamy stan trzeci, czyli ciasto gęste i lepkie!

Przez te trzy stany skupienia - jajo wbite, sraka, lepkie ciasto - będziemy przechodzić cztery razy; przy każdym kolejnym jaju będzie podobnie. Wymieszajcie więc dobrze pierwsze, zanim dodacie drugie! Kto tego nie zrobi - lub doda zakazane piąte jajo - ryzykuje straszliwy los łysego kucharza, którego społeczeństwo wulgarnie zrecenzowało. Cztery jaja i dobre mieszanie przy każdym!

Jesteśmy już na finiszu! Teraz bierzemy piekarnikową blachę, układamy na niej papier do pieczenia i nakładamy ciasto. Wystarczy go na jakieś dwadzieścia ptysiów - każdy to solidny blob nabrany łyżką stołową - ale że jakieś odstępy zostawić trzeba, by mogły ładnie urosnąć, na jedną blachę zmieściłem tylko 16. Ostatnie cztery zrobiłem później w drugim rzucie!

Lepkie ciasto jest - *gasp!* - lepkie, więc lepi się do łyżki, palców i wszystkiego; tę część ptysiowania generalnie lubię najmniej - ale to już prawie koniec!

I do piekarnika! Będzie to trwało w sumie 40 minut: najpierw ptysie lądują w nim na 25 minut w temperaturze 210 stopni, bez termoobiegu...

Elegancko, nic na siebie nie włazi!

...a potem - nie otwierając piekarnika - skręcamy temperaturę na 150 stopni i trzymamy je tak jeszcze kwadrans. Najpierw 25 minut w 210°; potem 15 minut w 150°! Rezultat:

Patrzcie, jak urosły! Woda, margaryna, mąka, sól, jaja - żadnych spulchniaczy, żadnego proszku do pieczenia!

Czas na finał - pakowanie do ptysiów kremu! Na ptysia zrobionego z jednej łyżki ciasta przeznaczamy jedną łyżkę kremu. Tną się łatwo, nie kruszą szczególnie; ja osobiście lubię naciąć je jak bułki do burgerów, zostawiając z tyłu taki pudernicowy zawias:

Tę część pracy z kolei wyjątkowo lubię!

I w ten oto sposób powstały...

Żona przyszła do kuchni jeszcze zanim skończyłem nadziewać je kremem - i od razu miałem ptysia mniej!

Ptysie są chyba moją ulubioną słodką przekąską, ten blog nie mógł się więc bez nich obyć! Przy okazji: słowo ptyś jest samo w sobie na tyle śmiesznie brzmiące, że musiałem sprawdzić jego etymologię. Wikipedia podaje:

Petit-chou - co oznacza dosłownie „kapustkę”. Jest to nawiązanie do kształtu przypominającego kapuścianą głowę. Petit-chou wymawiane po polsku „pti szu” wyewoluowało do słowa „ptyś”.

Jest więc i segment edukacyjny! A co do słodyczy i edukacji, przerabialiśmy ostatnio temat maturalny związany z żywieniem - składniki, sprzęty kuchenne, przygotowywanie, wyjście do restauracji i tak dalej. Temat rozmowy zszedł na rozmaite słodycze, desery i inne guilty pleasures; uczennica stwierdziła wówczas, że jej ulubionym deserem jest kisiel. O, ja też lubię, zauważyłem; szczególnie taki polany słodkim mlekiem.

COOOOOO ALE JAK TO, zapytała młodzież. No i opowiedziałem im, że chyba już w przedszkolu karmiono moje pokolenie kisielem polanym posłodzonym mlekiem czy śmietanką. Zaciekawiło mnie, czy faktycznie jest to kwestia pokoleniowa - zapytałem więc dwóch kolejnych grup, czy słyszały o takiej metodzie serwowania kisielu na deser. Nie słyszały, więc rozbawiony napisałem o tym kolegom (w wieku zbliżonym do mojego). Ich reakcja?

COOOOOO ALE JAK TO KISIEL Z MLEKIEM HEREZJA JAKAŚ

Żadna herezja! Nie ma kisielu nad kisiel polany słodkim mlekiem, a Anglista jest jego prorokiem. By uchronić kisiel taki od kulturowego zapomnienia, podaję wam dziś bonusowy mini-przepis:

Składniki: kisiel (może być nawet instant, chociaż tradycyjny lepszy), kubek, zimne mleko lub śmietanka osłodzona wedle gustu

Przygotowanie: zrobić kisiel, polać zimnym mlekiem. Patrzcie, jakie robią się super mleczne macki po prawej!

Dolewać mleka, nie żałować!

Kisiel z mlekiem: nie pozwólcie, by historia głucho o nim milczała. Kilka dni później jedna z uczennic rzuciła po zajęciach: wie pan co, zrobiłam taki kisiel jak pan mówił - i nawet niezły!

Nawet niezły? Z ust nastolatki to glowing praise!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz