Co, wydawało wam się, że Knédżi przechodzą w tryb kwartalnika? Próżne nadzieje! Przybywam już po miesiącu, by podzielić się z wami kolejną porcją lektur. Enjoy!
Rabid: A Cultural History of the World's Most Diabolical Virus to jedyna w tym zestawieniu propozycja nonfiction, ale za to jaka wciągająca! Bill Wasik, dziennikarz The New York Timesa, oraz weterynarka Monica Murphy opowiadają w niej o wściekliźnie: chorobie przerażającej na tyle, że odcisnęła się piętnem w szerszej kulturze. Ruszamy więc w podróż od tekstów sumeryjskich i tych wywodzących się ze starożytnej Grecji, przez historie o wampirach, wilkołakach oraz zombie (bo we wszystkich tych potworach autorzy widzą echa wścieklizny), aż po groszowe horrory pełne dzikich psów toczących pianę z pyska, którymi brytyjskie tabloidy straszyły czytelników z okazji otwarcia tunelu pod kanałem La Manche.
Już sam ten aspekt kulturowy jest ciekawy; widać na przykład, jak różnił się folklorystyczny obraz wampira - dzikiej, nocnej bestii bliższej współczesnemu przedstawieniu wilkołaka - od późniejszego toposu eleganckiego arystokraty, którego początek Wasik i Murphy widzą w opowiadaniu Polidoriego The Vampyre (wcześniejszym o prawie 80 lat od Drakuli i będącym zresztą w dużej mierze szyderą z wizerunku kultywowanego przez lorda Byrona). Interesujące jest, jak groźba przynoszonej z kontynentu wścieklizny stała się metaforą lęków wynikających z brytyjskiego nacjonalizmu i izolacjonizmu - i tak dalej, i tak dalej.
Trudno skończyć lekturę bez odnowionego podziwu dla Louisa Pasteura oraz jego współpracowników, których historia jest równie angażująca, co wszystkie wampiry i zombie tego świata. Wścieklizna jest w tej książce efektownym supervillian unoszącym się nad całą historią ludzkości; Pasteurowi przypada rola superbohatera, który - dzięki tytanicznej wręcz determinacji - przyczynił się do wyrwania chorobie kłów i ocalenia milionów. Trochę tu oczywiście komiksowo koloryzuję... ale Rabid naprawdę udaje się zbudować bardzo angażującą narrację!
Przymknijmy więc oko na to, że na okładce Rabid The New York Times poleca książkę pracownika The New York Timesa. Może to i redakcyjne klepanie kolegi po plecach - but it really is the good stuff!
Pierwsza część solarpunkowej dylogii Becky Chambers - A Psalm for the Wild-Built - bardzo przypadła mi do gustu; druga, śpieszę donieść z pewnym rozczarowaniem, wydaje się w porównaniu właściwie zbędna. Cały ciekawy worldbuilding postindustrialnej rzeczywistości został już zaprezentowany w pierwszym tomie; postacie nie odsłaniają dużo więcej charakteru ponad to, co już widzieliśmy; nawet problematyka filozoficzna jest mniej angażująca.
Jednym z głównych motywów A Psalm... była dyskusja nad zagadnieniem celu życia. Tea monk czuje, że osobiście nie ma takiego celu i jest to powód cierpień - co skontrastowane jest z figurą robota, który mówi mniej więcej hej, kiedy nas zbudowaliście, to składaliśmy się praktycznie tylko z konkretnych, ustalonych celów - i co, myślisz, że to był taki miód? Dialog pomiędzy tymi punktami widzenia był intrygujący, i w porównaniu z nim wiodący problem drugiego tomu - jaka jest różnica między maszyną a biologicznym organizmem? - wydaje się nieco wydumany. Mamy tu niby rozważania o przemijaniu i tymczasowej naturze praktycznie wszystkiego, ale próba zahaczenia w tym kontekście o tematykę protez czy transhumanizmu wypadła dosyć blado; to już w większości zagadnienia dalsze od życiowej praktyki.
Autorka otrzymała z oficyny zlecenie na dwa teksty - i wyraźnie to czuć. A Psalm for the Wild-Build oraz A Prayer for the Crown-Shy (tytuł wzięty od zjawiska crown shyness, swoją drogą) sprawiają wrażenie jednej powieści rozciętej redaktorskimi nożycami na pół; and, unfortunately, that original novel is a bit front-loaded with the good stuff. Na drugą część nie zostało zbyt wiele atrakcji, ale jeśli podobała wam się pierwsza - którą określiłem jako przyjemny, ciepły rosołek - możecie równie dobrze przeczytać i tę. Składniki nadal są smaczne... choć jakieś to już odgrzane i rozwodnione. Sorry, Becky, I still love you; that was just a poor editorial decision.
Ruthanna Emrys i ja nie spotykamy się po raz pierwszy; ja zajmowałem się akademicko Lovecraftem, ona zaś napisała jedną z najciekawszych współczesnych reinterpretacji jego twórczości - powieść The Winter Tide. Nie jest żadną tajemnicą, że autentyczność horroru Lovecrafta była przynajmniej po części odbiciem jego osobistych uprzedzeń i lęków na tle rasowym; Emrys w The Winter Tide oddaje więc głos the Other. Potworni w oryginale Deep Ones okazują się w tej wersji historii kolejną zmarginalizowaną grupą, zaś ich losy - przesiedlenia, obozy, wrogość amerykańskich władz federalnych - stanowią czytelną analogię losów Japończyków w Stanach w okresie drugiej wojny. Emrys wzbogaca też narrację o centralne postaci kobiece (które w prozie tworzącego z początku XX wieku Lovecrafta właściwie nie istniały), dzięki czemu całość splata się w najbardziej, moim zdaniem, intrygującą tematycznie kontynuację prozy autora z Providence - hołd, rozwinięcie, dialog i krytykę zarazem.
A Half-Built Garden to samodzielna powieść, która nie ma z mitologią Lovecrafta nic wspólnego. To - jak chwali z okładki Seanan McGuire (! - po raz kolejny nie miałem pojęcia, gdyż słuchałem audiobooka) - powieść o pierwszym kontakcie z obcymi (może więc jednak mamy tu nieco Lovecrafta...?). Przybywają w pokoju, o czym dają znać muzyką - starannie dobraną z tych tylko ziemskich tekstów kultury, w których kosmici okazywali się przyjaźni. Narracyjnych haczyków jest jednak kilka: po pierwsze, dwugatunkowa cywilizacja obcych napotkała już w swych międzygwiezdnych podróżach kilka zamieszkałych światów - ale na wszystkie dotarli zbyt późno; hipotetyczny Great Filter okazał się rzeczywistością, a napotkane rasy unicestwiły się same: czy to w konfliktach, czy za sprawą ekologicznej destabilizacji. Nasi goście są więc zdeterminowani, by uchronić ludzkość przed podobnym losem i zabrać ją do gwiazd... co oczywiście rozbudza na Ziemi niepokoje związane z historią kolonializmu. Pierwszy odruch: czyżby był to znowu problem "ciężaru białego człowieka" w nowych dekoracjach? Drugi: ale co, jeśli mają rację?
Kolejny narracyjny haczyk: Ziemia, po okresie trudów, katastrof i kataklizmów, samodzielnie wychodzi tu już z okresu industrialno-kapitalistycznego; rola państwowości jest mocno ograniczona, główną jednostką organizacji są współpracujące, zbalansowane ekologicznie enklawy, zaś stare korporacje - choć są cieniem dawnej potęgi - to wciąż istniejący boogeyman, który nadal przypomina o błędach przeszłości. Korporacyjne tereny tworzą też dosłownie osobne społeczeństwo - o odmiennych wartościach, regułach i nawet odrębnych performatywnych rolach płciowych; społeczność Ziemi przyszłości jest więc z czytelniczej perspektywy niemal równie obca, co przybysze z kosmosu. A skoro te społeczeństwa aż tak się różnią - czy jest w ogóle szansa na jakikolwiek wspólny głos co do przyszłości gatunku? Nieograniczony wzrost wśród gwiazd brzmi, przykładowo, jak ucieleśnienie korporacyjnej doktryny... ale nawet korporacje wolą być ostrożne w tak niezwykłej sytuacji.
Interpretacyjnie - poziom na poziomie, warstwa na warstwie; motyw kolonializmu miesza się tu z analizą macierzyństwa, tradycji religijnych czy tożsamości płciowej - have fun discussing these with aliens... if we have so many ideas about them! Solidna, dopracowana science-fiction; creative and challenging.
A ponieważ nie wszystko musi challenging - dla przełamania smaku po poprzedniej powieści wziąłem się za A Wizard's Guide to Defensive Baking autorstwa T. Kingfisher. Dawno w końcu nie czytałem niczego z etykietką young adult - chyba od czasu komiksów z serii DC Ink!
So anyways, czternastoletnia Mona jest czarownicą - ale, podobnie jak u wielu osób, jej talenty są ograniczone do absurdalnie wąskiej dziedziny: manipulowania ciastem. Może więc zatopić w nim ręce i poprosić je, by ładnie wyrosło... albo stworzyć wiadro zakwasu tak żywego i przerażającego, że jej wujek boi się teraz wchodzić do piwnicy (Mona, jak to protagonistka YA czy komiksowa superbohaterka, jest sierotą). I wszystko byłoby dobrze - Mona rozwijałaby swoje talenty i dalej zabawiała klientów piekarni tańczącymi ludzikami z piernika - gdyby nie trup, który pewnego dnia pojawia się na podłodze zakładu.
It's fun, it's clever; there is a Pratchett gene in it, but I liked it more than Pratchett. Przygody Mony są raczej proste, ale uroku dodaje im kreatywna narracja z perspektywy młodej piekarki: he had a chiseled jaw and and wavy hair the color of melted butter and dark eyes like cinnamon and broad shoulders and -- look, I'm not doing this well at all, he sounds like a pastry when I do it. A wszystko to podlane bardzo dobrym przesłaniem; że nie liczą się same moce, a pomysłowość i kreatywność (jak w dobrej historii z X-Menami!); że bycie bohaterem to niby fajna sprawa, ale żarna historii mielą bohaterów jak mąkę (hey, now I'm doing it!).
Krytykowałem ostatnio tę "'baśniową" część powieści Fairy Tale Stephena Kinga - jeśli więc macie ochotę na autentycznie zabawną i mądrą współczesną baśń, T. Kingfisher bije go na tym polu w trzech rundach! Yeah, it's a bit bare-bones sometimes - intryga leci naprzód błyskawicznie, a ekspozycja ograniczona jest do niezbędnego minimum - ale przecież taki już często urok gatunku young adult. Grunt, że wszystko to jest odpowiednio sympatyczne!
Cieszę się, że moje tempo czytelnicze wzrosło! Mam nadzieję, że po tych pierwszych miesiącach roku szkolnego wszystko zacznie się już poprawiać - za co i wy trzymajcie kciuki. Gdybym miał wybrać jedną pozycję z dzisiejszego zestawienia, nagroda magazynu literackiego Knédżi trafiłaby pewnie do Ruthanny Emrys i A Half-Built Garden; it's hard to compete with that scope, really.
Knédżi powrócą!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz