piątek, 7 stycznia 2022

Knédżi: późny kapitalizm, śmierć, Japonia i apokalipsa

Nowy rok, nowe Knédżi! Co tam dobrego wciągnąłem ostatnio okiem i uchem?

O, rekomendacja od Seanan McGuire na okładce! Nie miałem pojęcia, wciągnąłem tę książkę w formie audiobooka. Wziąłem się za Hench, gdyż naszło mnie na superhero genre w formie powieściowej; a może właściwie supervillain genre, gdyż - jak domyślacie się pewnie po tytule - książka ta opowiada o pracy w roli szeregowego zbira dla bardziej barwnych superzłoczyńców.

Naszym "zbirem" jest Anna, która pracuje raczej w miarę spokojnie zza biurka, aż pewnego dnia - w wyniku działań superbohatera - doświadcza przypadkowo ciężkich obrażeń; znalazła się po prostu w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Brzydko mówiąc - collateral damage. Sprawa zostaje zamieciona pod dywan, bo wymiar sprawiedliwości nie przyzna przecież, że popularny heros przez swą nieuwagę wysłał przypadkową kobietę na wielotygodniową rekonwalescencję. Anna traci więc pracę, nie może liczyć na ubezpieczenie, generalnie - zostaje całkowicie na lodzie. Ale jej rozgoryczenie i sprawność w data science przyciąga uwagę Leviathana - superłotra, który jest skłonny zatrudnić ją we własnym kryminalnym imperium.

Hench to nie tylko powieść o superbohaterach i superłotrach, ale i satyra na współczesny kapitalizm. Kryzys ekonomiczny dostarczył nam prostej odpowiedzi na klasyczne komiksowe pytanie - kto chce w ogóle pracować jako szeregowy podwładny superzłoczyńcy? Późny kapitalizm odpowiada: dosłownie wszyscy; wystarczy, że się poważnie rozchorujesz, że wywalą cię z pracy, że nie będziesz w stanie spłacić rat kredytu czy kosztów leczenia - i bach, tonący nawet superłotrowskiej brzytwy się chwyta, z pocałowaniem ręki wręcz. Szczególnie jest to prawdziwe dla neoliberalnego, drapieżnego kapitalizmu pozbawionego solidnych zabezpieczeń socjalnych - kiedy więc Anna pisze o ciągłej pracy na zlecenia, braku perspektyw i egzystowaniu z miesiąca na miesiąc, jasne jest, że tak naprawdę pisze o ekonomicznym krajobrazie Stanów (przede wszystkim - ale i my znajdziemy znajome akcenty). Satyra ta rozciąga się również na media, public relations, nierówności społeczne oraz płciowe... ale superbohaterskie dekoracje oraz zdrowa porcja absurdu sprawiają, że nie jest to satyra smutna i dołująca. Dobrze bawiłem się słuchając audioboooka, ale zastrzegę - czuć, że jest to zdecydowanie "część pierwsza z X" i zakończenie (chociaż bez przesadnego cliffhangera) pozostawia nieco niedosytu.

Caitlin Doughty pracuje w branży pogrzebowej - a do tego pisze książki poświęcone tematyce śmierci. From Here to Eternity to podróż przez funeralne zwyczaje z całego świata i rozważania nad tym, jak zaakceptować umieranie - czy to bliskich, czy w końcu własne - i w jaki w ogóle sposób myśleć o tym trudnym temacie. 

Recepty z całego świata są przeróżne. Autorka opowiada o kulturach, w których zmarli potrafią przez całe lata traktowani być wciąż jak członkowie rodziny: zabalsamowany dziadek nadal leży w łóżku, a dzieciaki śpią u niego w nogach. Inni odwiedzają zmarłych z okazji świąt, odwijają całuny, czyszczą kości, siedzą z nimi i wręczają im nowe papierosy, bo co to za wieczność bez szluga. Z drugiej strony - mamy kultury, w których bliskość zmarłych jest ograniczana do minimum; higieną, biurokracją, konwenansem. Mamy japońskie hotele pozwalające na ostatnie spotkania z ciałem; mamy krematoria, gdzie ostatnią podróż bliskiej osoby można obserwować wyłącznie z dystansu i przez grubą szybę. Od kultu czaszek (natitas) z Boliwii, przez Día de Muertos, aż po tradycyjny zoroastryjski sky burial - liczba reportażowo omawianych tradycji jest pokaźna, ale wiodąca myśl autorki jedna: nie ma właściwych i niewłaściwych metod radzenia sobie z przemijaniem. To, co w jednej kulturze uchodzi za barbarzyńskie, w innej jest wyrazem głębokiego szacunku - i vice versa. Ciekawe jest na przykład spojrzenie z zewnątrz na europejską kulturę pochówku, w której groby nie są tak naprawdę wieczne, a tylko wynajmowane - i po kilkudziesięciu latach stare zostają usunięte, a w ich miejsce powstają nowe. My po prostu przyjmujemy, że tak to już jest; w innych kulturach podejście takie traktowane jest jako dogłębnie szokujące. No bo jak to, wyeksmitować prapradziadka? Europejskie dzikusy!

Caitlin Doughty zwraca też uwagę na kojąca rolę, którą może przynosić zdjęcie tabu z tematyki śmierci. Kontakt z ciałem, argumentuje, ograniczony jest w zachodnich kulturach do minimum; mamy całą branżę, która zajmuje się tym za nas (ponownie - w Stanach jest to jeszcze mocniej widoczne). Nie chodzi rzecz jasna o to, żebyśmy nagle rewolucyjnie przerzucili się na osobistą bliskość ze zmarłymi i zaczęli rozmawiać o przemijaniu w roli small talk - ale dobrze pamiętać, że ludzkość wypracowała sobie dziesiątki metod radzenia sobie ze smutkiem i świadomością przemijania, i jeśli usługi oraz rytuały, które standardowo oferuje nam lokalny zakład pogrzebowy nie pomagają nam w żałobie... to jest to całkowicie zrozumiałe, bo spektrum ludzkich emocji i reakcji jest nad wyraz złożone.

Tytuł Pure Invention to nawiązanie do bon motu Oscara Wilde'a: 

In fact the whole of Japan is a pure invention. There is no such country, there are no such people…The Japanese people are…simply a mode of style, an exquisite fancy of art.

Wilde odnosił się w nim do idei, którą współcześnie - jak sugerowałby Jean Baudrillard - nazwalibyśmy symulakrum: zestawem symboli i idei, które składają się w naszych głowach na koncept Japonii, ale nie mają jakiegoś fizycznego, realnego odbicia w rzeczywistości. Symulakrum, żeby uzmysłowić sobie to pojęcie, to coś więcej niż tylko błędne założenie - weźmy na przykład Dziki Zachód, który nigdy tak naprawdę historycznie nie istniał w formie prezentowanej w westernach. Nie ma to jednak znaczenia; idea Dzikiego Zachodu, chociaż jest to koncept fikcyjny, jest wpleciona w realną kulturową tożsamość Stanów. Rzeczypospolita z przygodowych powieści Sienkiewicza, podobnie, to wierutna bzdura - ale jej obraz, język i idee wplotły się w tkankę myślenia o polskiej historii.

Matt Alt nie idzie jednak w przesadnie głęboką analizę koncepcji Baudrillarda - tytuł to bardziej chwytliwy manewr, by zainteresować nas historią japońskiej popkultury. Popkultury, której nie da się oderwać od historii: wiecie zresztą i z tego bloga, że nawet pisząc o czapce Jugheada czy kryptonimie Winter Soldier trzeba zdryfować nieco w kulturę i historię Stanów; nawet opowiadając o przygodach Legionu Superbohaterów z trzydziestego wieku piszę też tak naprawdę o ewolucji mediów, relacjach społecznych, wyścigu kosmicznym czy kontrkulturze z epoki.

I tak samo: nie sposób analizować Godzilli bez odniesienia do nuklearnego bombardowania Hiroszimy i Nagasaki; Hello Kitty i kultury kawaii bez spojrzenia na relacje płci w japońskim społeczeństwie; mangi bez jej powiązania z ruchami studenckimi, a anime - bez wiedzy o kryzysie finansowym i tym, że wiele z jego centralnych technik artystycznych jest rezultatem cięcia kosztów animacji. Śledzimy, jak obraz Japonii ewoluował w zachodniej kulturze - cesarska egzotyka, zdradziecki wojenny wróg, podbita kolonia, ojczyzna technologii przyszłości, mityczna kraina anime girls i więcej. Matt Alt idzie w swojej analizie aż ku współczesności, dochodząc do prezydentury Trumpa - no bo w końcu wywodzące się z Japonii imageboardy i kultura chanowa trochę wtedy namotały.

Dla mnie osobiście szczególnie interesujące były oczywiście fragmenty dotyczące komiksu - czytałem co prawda nieco mangi oraz mam jakieś podstawy wiedzy teoretycznej o niej, ale co tu kryć - moja specjalizacja to jednak komiks amerykański. Z zainteresowaniem poczytałem więc na przykład o rozróżnieniu pomiędzy stylami manga oraz gekiga lub o całej otoczce historyczno-społecznej japońskiego komiksu! Pomogło mi to na przykład poukładać sobie chronologicznie rozwój gatunków jak shōjo, shōnen, ewolucję kultury fanowskiej (kiedy yaoi trafiło z odpowiednika podziemnych zinów do mainstreamu?) i tak dalej. Swoją drogą, pamiętam do tej pory dwóch uczniów rozmawiających o, jak to mówili, takim subtelnym yaoi i zszokowanych głęboko, że wiem, cóż to!

Wszystko to jest przejrzyście i ciekawie zorganizowane - poruszamy się chronologicznie od lat '40 ku teraźniejszości, skupiając na rozkwitających jedna po drugiej branżach: zabawkach, komiksie, elektronice, anime, grach wideo.  Jedną z tez autora jest przedstawienie Japonii jako swoistego laboratorium, które - po przegranej wojnie - w przyspieszonym tempie przerabia problemy Stanów; kiedy do Ameryki zawitał kryzys gospodarczy, Japonia zdążyła go już przepracować - i stąd prawdopodobnie, sugeruje Matt Alt, popularność za oceanem japońskich narracji wyrastających z problemów kapitalizmu i frustracji korporacyjnym stylem życia. Urbanizacja, starzenie się społeczeństwa, rozczarowanie brakiem perspektyw, ekstremalne ruchy nacjonalistyczno-prawicowe - wszystko to nie jest Japonii obce, produkowane tam teksty kultury uderzają więc w czułe struny. I chociaż czasem autor wpada w odrobinę japanofilii - z perspektywy własnej specjalizacji wymieniłbym z nim słowa na temat autorytatywnego określenia mangi w latach '50-'60 "najdynamiczniej rozwijającą się formą sztuki graficznej na świecie" - to ogólnie jest to perspektywa wyważona i na tyle wieloaspektowa, na ile pozwala popularnonaukowa forma. 

Pure Invention została wydana po polsku jako Czysty wymysł - i w dzisiejszym zestawieniu jest to chyba moja najmocniejsza rekomendacja!

A na koniec: tradycyjnie - wydawnictwo Czarne! W książce Ostatni ludzie Maciej Jakubowiak próbuje odpowiedzieć na pytanie, skąd właściwie nasza fascynacja narracjami o końcu świata. Narracje apokalipsy mogą ukazywać rozczarowanie naszym życiem i światem; nie tylko pęd ku zagładzie, ale i nadzieję na świeży start. Opowieści postapokaliptyczne mogą mieć przechył survivalowy/biologiczno-deterministyczny/libertariański, a koncepcja rozpadu kontraktu społecznego oraz "wojny wszystkich przeciw wszystkim" (jak z Hobbesa) może być dla pewnego typu ludzi wręcz atrakcyjna. I o ile obserwacje są generalnie sensowne, o tyle forma... ajjj!

Nie sądziłem, że to napiszę (będąc kolesiem, który wypiął się na propozycję robienia doktoratu, żeby właśnie wyleźć z tych uczelnianych ivory towers), ale brakuje mi w tej książce solidnej akademickiej dyscypliny. Niby jest ona podzielona na tematyczne rozdziały, ale autor kluczy, meandruje, cofa się, działa czasem bardziej strumieniem świadomości niż klarownym, argumentacyjnym wywodem. Dodatkowo książka jest upstrzona przedrukami starszych esejów Jakubowiaka, które co prawda są jakoś ogólnie związane z tematem, ale (wybaczcie trywializację) sprowadzają się czasem do wspominek o tym, że raz autor grał w Limbo i skojarzyło mu się to z tamtym i z owamtym. A że jest to podane w tym typowym polskim "intelektualnym" żargonie literacko-akademickim, to czułem się w tym momencie, jakbym kopnął śmietnik w Krakowie, a z niego wypadł przysłowiowy krakowski artysta. Sorry

(Sprawdziłem: Maciej Jakubowiak faktycznie doktoryzował się na UJ. Oczywiście.)

Kuleje też w moich oczach kryterium doboru omawianych tekstów. Czuć pozostałości lekko obciachowej uczelnianej metody - weź trochę takich tekstów, które wszyscy znają (żeby było jasne, że dokonujesz kompilacji i piszesz na temat) i jakiś jeden tekst z dupy, żeby było, że robisz coś nowego. Zaszczytną rolę tekstu z dupy otrzymuje w tej książce The Last Man, faktycznie mniej popularna powieść Mary Shelley. Poza tym poczytamy tu trochę o Stranger Things, bo modne, trochę o Atwood, bo szanowana, trochę o Drodze McCarthy'ego, bo McCarthy też duże nazwisko, i trochę o filmach Armageddon i Pojutrze, bo wszyscy widzieliśmy na Polsacie. Przy okazji filmu The Children of Men autor nie zająknie się nawet, że powstał na podstawie starszej powieści  P. D. James; co, nie ma to znaczenia dla analizy? Przez takie właśnie rzeczy czuję, że nieustanie tylko ślizgamy się po tematach, żeby upchać w książce maksymalnie dużo znajomych tekstów kultury. Trochę autor pogada o antynatalizmie, trochę o memach z Doomerem, trochę o katastrofie klimatycznej, trochę o Końcu historii Fukuyamy - wszystko po łebkach.

Wnioski? Czułem się, jakbym czytał kulturoznawczy odpowiednik Ready Player One - po prostu zamiast pisać oglądałem Gwiezdne Wojny i grałem w Joust, tak jak wy! autor pisze tu czytałem Tokarczuk i słuchałem Kazika, tak jak wy! A słuchał konkretnie utworu Mars napada:

Inwazja Marsjan prowokowała mieszkańców Polski do zachowań, które na co dzień łagodził - powstający dopiero - społeczny konwenans. Katastrofa pełniła więc w tym wypadku funkcję krytyczną, ale i katarktyczną, gdyż oczyszczając (na wzór powieści postapo) pole społeczne z fałszywych zapośredniczeń, ukazywała Polaków, jakimi naprawdę byli.

Jak to mówi się pięknie po angielsku: no shit, Sherlock (pol. "nie gówno, Szerlok"). Autor ma oczywiście trochę racji, ale podaje to w niepotrzebnie nadęty sposób oraz - co gorsza - kompletnie nie analizuje głębiej tematu, lecąc zaraz gładko do felietonów Szczerka w Dwutygodniku (z którym sam jest związany, tak na marginesie). Świat tak naprawdę nigdy się nie kończy, a jedyny prawdziwy koniec świata to nasz indywidualny, osobisty koniec, puentuje - hej, jak to tam było z tym Szerlokiem? Jak na bardzo lubiane przeze mnie wydawnictwo Czarne - moim zdaniem raczej słabo. Szczególnie biednie wypadają Ostatni ludzie w bliskim sąsiedztwie Pure Invention - książki kulturoznawczej, w której zarówno struktura, jak i dobór tekstów są przemyślane, klarowne oraz logicznie.


I to tyle na dzisiaj! A żeby rozjaśnić nieco krytyczną atmosferę po ostatniej książce, nacieszcie się bardzo mocną sugestią blogspotowego spellcheckera odnośnie dzisiejszego wpisu:

Dziękuję pan spellchecker, zaiste o to mi chodziło!

Tak jest, wbrew pozorom - korzystam na blogu ze spellcheckera! Po prostu nie zawsze działa; tak to już bywa z tą kapitalistyczno-japońsko-apokaliptyczną technologią. Nie martwcie się jednak - z literówkami czy bez, Knédżi powrócą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz