niedziela, 9 stycznia 2022

Panele na niedzielę: Twelve Hours to Live!

Czas umierać! No, może jeszcze nie nam, ale Legionowi pozostało tytułowe dwanaście godzin życia. Kostucha już czeka! Dziś przyjrzymy się historii, która jest a neat little character spotlight... a że to kolejny dwuczęściowiec - zwróćcie uwagę, że z biegiem czasu mamy coraz więcej dwuczęściowych historii - szykujcie się na powrót do niej podczas naszego następnego spotkania. Tytuł: Twelve Hours to Live, autor: Jim Shooter, data: marzec 1969!  

Może i okładka tego numeru jest artystycznie lepsza, ale zdecydowałem się dzisiaj na panel tytułowy - ta śmierć z kosą to jednak coś! 

Cóż tam dziś słychać w trzydziestym wieku? O śmierci nikt nie myśli, zamiast tego Legionowi w głowie tańce, hulanki, swawole. Nic dziwnego - Brainiac 5 ma urodziny! 

Jest to też chyba pierwsze miejsce, gdzie poznajemy faktyczne nazwisko Braniaca 5! To jedna z ulubionych metod Jima Shootera: jego zdaniem dialogi brzmiały naturalniej, gdy postacie zwracały się do siebie "cywilnymi" imionami.

Impreza jest przednia - wild music na lumna-organach, anti-grav dancing - ale wypadałoby się też czegoś napić! A że Lęgion nie będzie jeszcze w latach '60 spożywał alkoholu, rolę drinka pełni tajemniczy kono juice. Kono juice powróci nieraz w historiach z Legionem; jego nieokreślona natura sprawi, że raz będzie traktowany jako napój wyskokowy, a raz nie!

Colu *ivory* cups? Czy oznacza to, że na planecie Colu poluje się na kosmiczne słonie?

No cóż, na Ziemi kość słoniowa jest nieetyczna i nielegalna, ale może na Colu mają słoni więcej niż szczurów! Wszyscy biorą puchary w dłoń...

No ładnie, pierwsze picie kono juice i od razu wszyscy się struli

Great Ionus! Tym razem albo Jim Shooter sam wymyśla imiona na poczekaniu, albo moje moce badawcze zawiodły; nie jestem w stanie znaleźć niczego na temat imienia/nazwy Ionus. Owszem, występuje jako dosyć rzadkie nazwisko, zaś jako nazwa własna...

...tylko w groszowej powieści z 1957.

Nawet tutaj jednak "Ionus" to raczej wariacja na temat Io, księżyca Jowisza (powyższa powieść sugeruje, że Saturna, ale nie jest to dzieło z gatunku hard science). Trochę szkoda, bo ezoteryczne nawiązania E. Nelsona Bridwella były naprawdę fajne! No ale czym struł się Legion? Czy kono juice był nieświeży? O nie, sytuacja jest dużo poważniejsza:

Rakurga, najstraszliwsza trucizna we wszechświecie! Jeśli chcecie ją syntetyzować - macie pomocny diagram. Nazwa brzmi nieco jak pochodząca z Ameryki Południowej kurara - nie byłbym zaskoczony, gdyby była to inspiracja Shootera!

Przepiękny jest sposób, w jaki trzeba - skacząc przez płotki - uzasadnić tu jakoś wpływ trucizny na Superboya! Widzicie, że kapsułki rakurgi wyglądają w sumie podobnie, jak kapsułki do zmywarki: zewnętrzna część się rozpuszcza i uwalnia środek aktywny.

Legionowi jednak nie w głowie zmywanie - zostało im tytułowe dwanaście godzin życia.

Mamy tutaj przykład jednej z rzadkich w tej erze technik wizualnych, tak zwanego "bleed"

Czas na segment edukacyjny! Bleed, w komiksowej nomenklaturze, oznacza ilustrację nieograniczoną ramkami paneli, rozlewającą się aż do fizycznej granicy strony. Najczęściej widzimy bleed na okładkach, ale - jak w przykładzie powyżej - zdarza się, że jest on stosowany również wewnątrz zeszytu. Jest to, moim zdaniem, bardzo klarowny przykład: brak ramek i "rozlany" centralny panel podkreśla tu stan psychologiczny postaci: wyobcowanie oraz poczucie bezradności w otaczającej pustce. Jest to szczególnie efektywne, gdyż bleed łączy się tutaj z zastosowaniem drugiej techniki, kompozycyjnej przestrzeni negatywnej - zrezygnowano kompletnie z tła, by przykuć uwagę do samych postaci. 

Punkt wyjścia fabuły już znamy - zobaczmy więc, w jaki sposób poszczególne postacie stawiają czoła perspektywie nieuniknionego! To ciekawy segment, gdyż - moim zdaniem - niemal dokładnie odwzorowuje tych klasycznych pięć etapów żałoby Elizabeth Kübler-Ross: denial, anger, bargaining, depression and acceptance. Ciekawostka: On Death and Dying, książka opisująca tych pięć sposobów radzenia sobie z żałobą, została opublikowana w 1969 - podobnie jak nasza dzisiejsza historia! Wątpliwe, by Jim Shooter miała okazję ją przeczytać - spopularyzowana została dopiero w listopadzie tamtego roku, za sprawą artykułu w magazynie Life - ale... kto wie?

Brainiac 5 nie ma zamiaru umierać. Rusza do laboratorium i jest naszym reprezentantem twardego denial:

Dwanaście godzin na zrobienie niemożliwego!

Superboy decyduje się z kolei wrócić do dwudziestego wieku, do swojego rodzimego Smallville; jak umierać, to u siebie. 

Oj, coś dziwnego dzieje się tu z okiem Lany!

Byłem ciekawy, czy to dziwne oko to wina reprintu (jak to często bywa) i pokopałem w poszukiwaniu skanu oryginalnego panelu.  Oryginał... nadal wygląda, jakby Lana miała zeza rozbieżnego:

Ale zawsze to okazja i dla was do porównania oryginału i reprintu!

Clark wzbudza swoim pojawieniem się entuzjazm na ulicach Smallville; dzieci podbiegają do niego radośnie, dorośli pragną uścisnąć mu dłoń - generalnie chłopak jest otoczony wdzięcznością i miłością:

Nie ma jednak sumienia poinformować rodziców o nadchodzącej śmierci!

Za co więc bierze się Superboy? Wraca w przyszłość i rusza na Marsa, by w swoich ostatnich chwilach pomóc tamtejszej kolonii:

Spójrzmy na to pod kątem "bargaining" z modelu żałoby!

Uratowanie kolonii na Marsie, zebranie fortuny dla potrzebujących, pokonanie bestii terroryzującej szlak kosmicznej żeglugi; jeszcze jeden super-wyczyn, jeszcze jeden dobry uczynek - jakby Clark próbował wykupić się nimi od nadchodzącego losu. A przynajmniej - jak sam myśli - robiąc to wszystko nie musi myśleć o śmierci, a być może też będzie dobrze wspominany przez innych.

A jak tam Duo Damsel?

Monitor do szpiegowania wszystkich wraca raz jeszcze!

Luornu nie ma heroicznych ambicji na miarę Clarka; woli wrócić do domu na przedmieściach, gdzie mieszkają jej rodzice. Ona również nie jest w stanie zdradzić im ponurego losu; woli po prostu spędzić z nimi czas w przyjemnej, rodzinnej atmosferze.

Kosmiczna planszówka i kosmiczny ping-pong z rodzicami - całkiem miło!

I właśnie postawa Luornu jest dla mnie trudna do sklasyfikowania; gdyby była to pełna acceptance, to chyba nasza bohaterka byłaby bardziej otwarta z rodzicami? No cóż, nie są to tematy łatwe!

Bardzo łatwo jest za to zorientować się, co czuje Karate Kid: jego podejściem jest czysty anger!

Dwie osoby liczą się dla Karate Kida - sensei o imieniu Sensei oraz Projectra; he even drops the "L" word!

Val idzie więc na całego i rusza swoją jednoosobową rakietą (w slangu trzydziestego wieku: blast-buggy, tłumaczy nam narracja) na poszukiwanie najstraszliwszej grupy przestępczej galaktyki, samej Fatal Five. Nie liczy na zwycięstwo; ma to być bardziej suicide by proxy, honorowa śmierć w walce. Nie oznacza to jednak, że celowo da się łatwo ubić:

Validus, nie garb się przy stole!

Cała sytuacja jest tragikomiczna, bo Fatal Five nie traktuje Vala poważnie; nie akceptują, że ktokolwiek zaatakowałby ich w pojedynkę, i wietrzą jakiś nieistniejący podstęp. Zamieszanie daje Karate Kidowi szansę na znokautowanie Mano:

Fatal Five trochę sama się zamotała

Przestępcy rozdzielają się, by znaleźć innych członków Legionu, co ponownie pozwala Valowi wyjść zwycięsko z partyzanckich potyczek z Persuaderem oraz Emerald Empress. Potężny Validus to jednak inna para kaloszy:

"Samobójstwo Karate Kida" zmienia się chaotycznie w "Karate Kid niemal soluje całą Fatal Five"

Więcej szczęścia niż rozumu - i bardzo bawi mnie, że Val przeżywa właściwie wyłącznie za sprawą Tharoka analizującego sytuację i dochodzącego do wniosku nie, nikt nie może być tak głupi, to jakiś podstęp! Oj, Tharok, Tharok, Karate Kid nie jest wcale tak głupi, na jakiego wygląda; jest ciut głupszy.

Przenieśmy się do plush penthouse of the princess! Aliteracja zawsze w cenie.

Princess Projectra wpisuje się w modelu żałoby w depression. Siedzi sama w swoich luksusowym apartamencie, ale - przybita - nie jest w stanie wykrzesać z siebie nawet iskry energii:

No niestety, z iluzjami się nie pogada

Księżniczka rusza więc na miasto, próbując jakoś wyrwać się z marazmu. Słowo depression pada nawet wprost - gdy Projectra udaje się do futurystycznego senso-theater, a na ekranie rozgrywają się jakieś namiętne sceny, ona sama myśli: it's no use... even the mental sensations which accompany the movie can't help me shake my depression...

I tak oto Projectra siada w parku, gdzie przypałętuje się do niej jakiś żywcem wyjęty z lat '60 beatnik-pinglarz: 

Isn't everyone?

To nieco dziwaczna sekwencja, ale wpisuje się w mentalność i mody lat '60; źródłem akceptacji i mądrości nie jest tu jakiś dostojny akademik lub religijny przywódca, a prosty, przypadkowy park-bench philospher, jak określa go narracja. Jest on pisany jako cool cat, taki właśnie college student/ beatnik poet, i pomaga on Projectrze dotrzeć do finałowej acceptance, tego chyba najbardziej pożądanego podejścia do żałoby według modelu Kübler-Ross. Thanks, Mr. Marks!, woła księżniczka żegnając się z nim; you showed me how to look at things! I can face death calmly now! Mocne słowa!

Godzina już niemal wybiła. Legion spotyka się w siedzibie, gdzie efektowna klepsydra odmierza ostatnie chwile ich życia - bo przecież nawet umieranie musi mieć odrobinę wizualnych atrakcji! Czas też na spisanie ostatniej woli i testamentu:

Tak na ostatnią chwilę, Clark?

Karate Kid zostawia Legionowi swoją bogatą kolekcję broni białej, Duo Damsel - spisywane przez siebie na taśmach kroniki całej grupy, zaś Superboy - kryptoniańskie relikty i roboty. I ledwie cała grupa podpisze się laserem na stalowym bloku, trucizna zaczyna działać:

Niestety, nie można zrobić nic! A co do bezradności - "Iander" to kolejne hasło, na temat którego nic nie znalazłem.

Czy jednak na pewno? Braniac 5 wali się z impetem w czoło i przypomina sobie, że jednej opcji jeszcze nie próbował:

No pewnie, wszechmocna Miracle Machine! Po raz pierwszy widzieliśmy ją w tej historii.

Ale - być może otępiały już pod wpływem trucizny - Querl zapomina o jednym istotnym szczególe:

Co zaskakujące, Miracle Machine nie pełni tu roli deus ex machina na koniec zeszytu!

Legion pada więc, pokonany, a w ich siedzibie rozlega się szyderczy śmiech. Ktoś przychodzi napawać się swoim triumfem... ale nie widzimy jeszcze, kto:

I w tym momencie... czas staje?

Czy nasza piątka już umarła; czy to nasze ostatnie niedzielne spotkanie z Legionem? No cóż, widzieliśmy już Superboya, Princess Projectrę oraz Karate Kida żywych i wesołych w historii świątecznej o dziesięć lat późniejszej - więc aż tak tragicznie chyba nie będzie! A w jaki sposób nasza grupa wywinie się tym razem z łap Kostuchy? Zobaczymy, jak zwykle... w przyszłości!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz