piątek, 23 września 2022

Knédżi: solarpunk, lata '90, pranksterzy i alergia!

Czas na Knédżi! Jak to często bywa, planowałem ten wpis jeszcze w sierpniu, ale wpadłem w dwie pułapki - z różnych względów okazały się nimi ostatnie książki z dzisiejszej porcji. Nie marnujmy więc czasu i nurkujmy prosto w stos lektur! 

Becky Chambers to jedna z moich ulubionych autorek współczesnej science-fiction; jej powieści (wcześniej pisałem tu o The Galaxy and the Ground Within) są pomysłowe, optymistyczne oraz  przepełnione humanizmem. Nie inaczej jest w przypadku A Psalm for the Wild-Built - historii o przypadkowym spotkaniu a tea monk (wędrownej osoby będącej nieco spowiednikiem, nieco psychologiem) oraz robota - mechanicznego reliktu industrialnej przeszłości, którą ludzkość zostawiła już za sobą.

To przyszłość stanowiąca odtrutkę na mroczne, dystopijne wizje - ludzkość przezwyciężyła nękające nas dzisiaj kryzysy i żyje w dużo większej zgodzie z naturą. Everything is sustainable, recycled or recyclable; tea monk podróżuje nie antygrawitacyjnym latającym talerzem, a wozem wyposażonym w system filtrowania wody. Ale prostota oraz ekologia nie oznaczają kompletnej utopii: w ludzkiej naturze jest nadać być nieszczęśliwym, i to właśnie uczucie popycha naszą postać ku wędrówce/pielgrzymce w poszukiwaniu odpowiedzi. No bo jak to możliwe, by mieć jedzenie, dach nad głową, kochających bliskich, interesujące pasje oraz satysfakcjonująca pracę... ale nadal czuć jakiś brak, jakieś niespełnienie, jakąś zadrę wewnątrz? Jak poradzić sobie z tym uczuciem - oraz płynącym z niego poczuciem winy? Być może w znalezieniu odpowiedzi pomoże zewnętrzna perspektywa, której dostarcza tytułowy Wild-Built - inteligentny robot drugiej generacji, powstały już bez ingerencji człowieka. 

Nowela ta (oraz jej druga część) powstały dosłownie na zamówienie: oficyna Tor Books zleciła Becky Chambers napisanie czegoś w gatunku solarpunk... i myślę, że A Psalm for the Wild-Built może stanowić właściwie manifest programowy nurtu: to właśnie klasyczna solarpunkowa wizja - postindustrialna, optymistyczna i humanistyczna. Zestawienie słowa "humanizm" z historiami o robotach może brzmieć paradoksalnie, ale czy nie jest jedną z najstarszych tradycji science-fiction używanie podobnych Others, by powiedzieć coś o nas samych? 

Ciepły rosołek na jesienne dni, chociaż bardzo szybko się kończy. Nie mogę się doczekać rozpoczęcia kolejnej porcji!

Chuck Klosterman związany jest jako autor esejów oraz kolumnista z The New York Times Magazine oraz Esquire; zajmuje się przeważnie historią popkultury. The Nineties: A Book stanowi czasem sentymentalną, czasem krytyczną podróż przez schyłkową dekadę dwudziestego wieku: od Kurta Cobaina po Tupaca Shakura; od Reality Bites po Titanica oraz Matrixa; od Los Angeles riots, przez nadawany na żywo policyjny pościg za O.J. Simpsonem, aż po strzelaninę w Columbine. Jesteśmy już chyba wystarczająco oddaleni od lat '90, by spojrzeć na nie z zewnętrznej, historyczno-analitycznej perspektywy - i to właśnie próbuje zrobić Klosterman, próbując zidentyfikować dominujące trendy oraz nurty ówczesnej kultury. 

Czym była faktycznie Couplandowska generation X? Kiedy powstał ten termin, na ile było to poważne oraz ile zajęła mu przemiana we własną parodię? W jaki sposób topowe gwiazdy kontestacyjnego nurtu grunge radziły sobie z paradoksem własnej popularności oraz becoming what you hated? Czy termin "to sell out" - największa potwarz dla artystów tamtej ery - jest w ogóle możliwy do intuicyjnego zrozumienia z perspektywy roku 2022 oraz współczesnego krajobrazu medialnego? Lata '90 ukazane są jako coraz mocniejsze odejście od monokultury; nowe technologie oraz decentralizacja mediów, przykładowo, pozwalały wówczas na tworzenie coraz większej liczby "alternatywnych rzeczywistości". Doskonałym przykładem są tu nocne audycje radiowe Arta Bella, których sam z przyjemnością słuchałem - nagle okazało się, że weird and kooky stories o UFO i chupacabrach mają miliony słuchaczy; nisza ta została szybko zagospodarowana przez sukces The X-Files, który to serial rozgrywał jak chyba żaden inny zeistgeist epoki. No, może poza Seinfeldem, ale to dwa zupełnie różne zeitgeisty. Or are they? Klosterman próbuje jakoś rozgryźć i usystematyzować tę pełną paradoksów dekadę.   

Chciałem uniknąć frazesu o "paradoksalnej dekadzie" - która w końcu nie była paradoksalna? -  ale w tym przypadku to trochę losing battle. Wiele obserwacji Klostermana było dla mnie bardzo interesujących (jak chociażby wspominane skontrastowanie figur Cobaina i Tupaca), a wiele ciekawostek ubawiło mnie przednio - wiecie, że film z Bradem Pittem Meet Joe Black jest rekordzistą pod kątem liczby osób, które poszły na niego do kina... ale go nie obejrzały? Otóż był on zbundlowany z zapowiedzią The Phantom Menace, więc starwarsowcy tłumnie wykupywali bilety tylko po to, by po trailerze opuścić salę!

Urodzony w 1972 autor żywi ogromny sentyment do tej dekady; hej, nic zresztą dziwnego czy wstydliwego - jako dwudziestolatek ruszał wówczas na podbój świata! Wyczuwalne jest jednak, że momentami postrzega ją jako best times ever; nie tak konserwatywne i skupione na konsumpcjonizmie jak wcześniejsza era Reagana, a z drugiej strony - jeszcze nie tak beznadziejnie spolaryzowane oraz rozproszone w mnogości plemiennych narracji, jak dwudziesty pierwszy wiek (choć, oczywiście, Klosterman widzi w latach '90 początek tego procesu). Lata '90 kontestowały kapitalizm wielkich koncernów oraz manufactured identities; współcześnie, sugeruje autor, walka ta została przegrana - czy chcemy, czy nie, obecnie nasze tożsamości are ultimately a set of brands; zaakceptowaliśmy coś, co w latach '90 byłoby największą kompromitacją. Ale, pomimo to, świat się jakoś nie zawalił. Co więc myśleć o tym ironicznym, wiecznie zdystansowanym etosie lat '90? 

Dla osób, które pamiętają tę dekadę - książka ta będzie workiem wspomnień i interesującą próbą ich usystematyzowania; dla osób, które tego szczęścia nie miały - może to być pełen dziwów przewodnik po tych pre-9/11 years. Jak to zwykle bywa, nie we wszystkich interpretacjach zgodziłbym się z autorem... ale, jako całość, The Nineties: A Book jest jak najbardziej godna polecenia.


Największym prank okazało się wmówienie mi, że będzie to lekka książka. Well, not quite; chociaż podtytuł mówi o making mischief in the modern world, autor zaczyna od solidnej historycznej podbudowy, postawienia tezy oraz - chociaż w czapce błazna - i tak wygląda bardziej akademicko-profesjonalnie, niż Chuck Klosterman powyżej. 

Ale dziwnym nie jest; Pranksters: Making Mischief in the Modern World to książka wydana przez New York University Press, zaś Kembrew McLeod to nie tylko wykładowca uniwersytecki, ale i dumny prankster-praktyk: wbijał na przykład na konferencje Billa Clintona przebrany za robota czy zarejestrował prawnie frazę "freedom of expression", by ukazać problemy z amerykańskimi intellectual property laws. Dobry prank, instruuje McLeod, musi spełniać dwa warunki; po pierwsze, przyciągać uwagę w kreatywny sposób; po drugie: przyciągając uwagę, uczyć. To nie prank w wymiarze youtuberskich publicznych wygłupów; to prank, którego autorem jest nie żądny poklasku fool, a chcący edukować trickster.

McLeod śledzi historię żartów towarzyskich, prasowych, medialnych. Grono słynnych pranksterów tworzą, miedzy innymi Jonathan Swift, Ben Franklin oraz Mark Twain; zasiada w nim z dumą P.T. Barnum, który - szczerze lub nie (i czy to zresztą ważne?) obwieszczał, że jego przekręty mają służyć uczuleniu społeczeństwa na manipulacje szarlatanów dużo bardziej złowrogich niż on sam. McLeod podkreśla ciekawe związki pomiędzy wczesnym feminizmem a ruchem spirytystycznym; choć stukające stoliki i pokazy ektoplazmy były kompletną blagą, środowisko to było rzadką ówcześnie niszą, w której to kobiety zajmować mogły roles of power. A z innej strony - w całkowicie innej erze rozwój globalnej telekomunikacji oraz internetu został przynajmniej częściowo ukierunkowany przez hackers and phreaks, technicznie utalentowanych studentów robiących sobie zwyczajnie jaja. Historia, mówi McLeod, łaskawie patrzy na wynalazców, mężów stanu czy tytanów przemysłu - ale nie mniejszy wpływ na jej bieg mają ukryci gdzieś w cieniach i wbijający celnie wymierzone szpile pranksters.

Jednym z ciekawszych fenomenów opisywanych przez McLeoda jest, jak to określa, prank blowback. Przykładem może być działająca w latach '60 feministyczno-satyryczna organizacja W.I.T.C.H. (Women's International Terrorist Conspiracy from Hell), która - przyjmując absurdalną nazwę oraz imidż czarownic w spiczastych kapeluszach - chciała wyśmiać konserwatywne lęki... ale, paradoksalnie, dodatkowo je wzmocniła, gdyż pastor ten czy tamten nie załapał żartu i potraktował je jako dowód, że feminizm właśnie czarty w piekle wymyśliły. 

Ba, jeszcze mocniejszym przykładem może być założony przez LaVeya Kościoła Szatana! Anton LaVey to w końcu zawodowy showman z korzeniami w karnawałach i burlesce, który zwyczajnie odgrywał performance: ogolił się na łyso i zapuścił zarost a'la Fu Manchu czy inny karykaturalny superłotr; świadomie ubierał się wraz z otoczeniem jak czarne charaktery z jasełek, by potem zapraszać żądne sensacji, kochające go media na (równie karykaturalno-jasełkowe) "szatańskie ceremonie". Ale to, co zaczęło się jako kontrkulturowe show dołożyło cegiełkę (albo i wręcz położyło fundamenty) pod zjawisko Satanic Panic w latach '80 i '90 oraz dostarczyło amunicji ultrakonserwatywnym ruchom religijnym w Stanach. Nieważne, że wszystkie późniejsze "satanistyczne zbrodnie" badane przez organy ścigania koniec końców okazywały się stale zbitką bzdur, konfabulacji oraz paranoi; w wyniku moralnej paniki otaczającej satanizm, Dungeons & Dragons oraz muzykę metalową zdarzały się przypadki zrujnowanych żyć oraz wsadzania nastolatków za więzienne kraty. Czy doszłoby do tego bez wcześniejszych medialnych szopek LaVeya?

Koniec końców, to jednak oczywiście nie sam LaVey wsadził kogokolwiek do więzienia - ale McLeod przypomina, że czasem prank może zostać (celowo lub nie) opacznie odczytany i wykorzystany ze zwrotem dokładnie przeciwnym do zamierzonego, szczególnie jeśli jest trudny, dwuznaczny lub niejasny dla odbiorców. Ale blowback to tylko jeden z aspektów pranks analizowanych przez McLeoda; autor skupia się też na przykładach weselszych (Edelweiss!) i bardziej pozytywnych oraz śledzi, jak kontrkulturowe ruchy aktywistyczne z lat '60 ewoluowały aż do ery internetu. Discordianism, Church of the SubGenius; pamiętacie? Jeśli nie - to jest świetna okazja, by się z tym wszystkim zapoznać! Pranksters: Making Mischief in the Modern World to zaskakująco poważna i przekrojowa publikacja; wziąłem się za nią oczekując czegoś na odsapnięcie po poczytanym wcześniej opracowaniu o latach '90, a dostałem pozycję o klasę wagową cięższą. Ale zdecydowanie było warto!

Now wait a minute; spójrzcie na ten blurb na okładce - "it's the Thor: Ragnarok of superhero fiction." Hey, isn't Thor: Ragnarok already kinda the Thor: Ragnarok of superhero fiction? I mean, rozumiem, o co chodziło autorce cytatu - proza i tak dalej - lecz i tak brzmi to osobliwie. Ale do rzeczy!

W powieści We Could Be Heroes Mike Chen zarysowuje dwie kompletnie różne postacie: Jamie to superłotr-telepata o pseudonimie Mind Robber, zaś Zoe jest bohaterką znaną jako Throwing Star - która posiada plus-minus klasyczny pakiet kryptoniański: supersiła, latanie, heat vision, takie tam. Punkt wyjścia fabuły? Zoe nie pamięta większości swojego życia; obudziła się pewnego dnia w wynajętym mieszkaniu i od tego czasu stara się w miarę zwyczajnie żyć - pijąc, oglądając groszowe horrory oraz pracując w prestiżowej branży food delivery (bieganie po dachach się przydaje). Pewnego dnia Jamie i ona spotykają się przypadkiem na spotkaniu grupy terapeutycznej; sekretne tożsamości nie zdają się na wiele, gdyż rozpoznają się wzajemnie bardzo szybko. Ale możliwość pogadania bez kostiumów (oraz nie podczas napadu na bank) okazuje się przełomowa; Jamie jako telepata umie wymazywać wspomnienia... ale to nie on wymazał większość życia Zoe. Ba, okazuje się, że i jego wspomnienia zostały przez kogoś usunięte! Bohaterka i łotr łączą więc siły, by rozwikłać zagadkę - każde w swoim stylu.

Szczerze mówiąc, mój opis powyżej makes it sound more fun than it actually is. Uwielbiam historie superbohaterskie, uwielbiam motyw enemies working together, ale... jakoś mi ta powieść zwyczajnie nie zatrybiła. To po prostu bog-standard superhero fare; nie ma tu jakiejś dyskusji z gatunkiem i jego motywami, nie ma ciekawego punktu widzenia, nie ma atrakcyjnego języka - it's just...kinda functional. Jasne, bez żalu przeczytałbym tę historię w formie odcinkowego tasiemca z X-Menami; jest wystarczająco kompetentnie skonstruowana, żeby nie odpaść od niej w połowie z niesmakiem. To naprawdę cute, że superłotr Jamie najbardziej na świecie kocha swojego kota, a współpracująca z nim superbohaterka Zoe akurat ma alergię na kocią sierść; ale nie skłamię też mówiąc, że to najbardziej pamiętne cechy tych postaci.

Jak mówiłem, łyknąłbym to jako kolejny odcinek X-Menów. Jeśli jednak mam dokonać inwestycji uwagi oraz poznać nowy setting - chciałbym, by zostało to nagrodzone czymś więcej niż absolutna baseline gatunku. Punktem porównania niech będzie wcześniej omawiana na tych łamach powieść Hench - ona do superbohaterskich standardów dokłada coś: w tym przypadku, krytykę gig economy oraz podobnych patologii kapitalizmu. Ale będę hojny - We Could Be Heroes mogłaby naprawdę być o niczym, ale (tak jak komiks może nadrobić scenariuszowe niedostatki dobrą stroną wizualną) niechby chociaż była napisana ładnym czy efektownym językiem. Lecz nawet ten język jest po prostu OK; wszystko jest tu po prostu OK, i lepi się to w powieść, która może nie odrzuca... ale trudno mi ją sobie wyobrazić jako czyjąś ulubioną. Naprawdę kocham superbohaterskie fabułki oraz konwencje, but this one was too generic even for me. Oh, and it has literally nothing in common with Thor: Ragnarok, too.        


Tak oto kończymy kolejne Knédżi; kolejne spotkanie naszego nieregularnego blogowego book club! Dlaczego utknąłem nieco przy dwóch ostatnich pozycjach? Cóż, Pranksters zajęli mi więcej czasu niż podejrzewałem, gdyż książka okazała się dużo głębsza niż sądziłem; We Could Be Heroes okazała się zaś tak generic, że lektura szła mi jak po grudzie - serio, wolałem złapać zamiast tego pierwszy lepszy komiks superbohaterski. Zwykle podaję w tym cyklu najgorętszą rekomendację każdego spotkania, ale dziś nie potrafię tego zrobić - trzy pierwsze pozycje są, z różnych przyczyn, równie godne polecenia! Zastanówcie się po prostu, co wam w duszy gra - Becky Chambers to jak zwykle herbatka z cytrynką dla zziębniętego ducha; The Nineties: przekrojowa wycieczka w kulturową przeszłość, zaś Pranksters - publikacja New York University Press, która ma ponad dwadzieścia stron samej bibliografii... ale jest naprawdę interesująca, choć mniej w wymiarze fun trip, a bardziej cool lecture.

 Niezależnie od tego, co wyda wam się bardziej intrygujące - Knédżi powrócą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz