piątek, 30 września 2022

The Irredeemable Ant-Man

Generalnie fajnie jest, jeśli lubimy naszego protagonistę. A co by było, gdyby obsadzić w tej roli kolesia, który jest absolutnym bucem i ćwokiem? Takiego właśnie manewru dokonuje seria The Irredeemable Ant-Man z roku 2006, która nawet w podtytule szczyci się posiadaniem the world's most unlikable super hero!

Jak wyglądały moje czytelnicze tropy? Otóż przypomniałem sobie o tej serii za sprawą Damage Control, do której dzisiejszy "bohater" przez jakiś czas należał!

Robert Kirkman to dziś jedna z branżowych sław, kojarzony przede wszystkim jako twórca komiksów The Walking Dead (2003) oraz Invincible (2003), obu z sukcesem zaadaptowanych na telewizyjny ekran. Ale Kirkman to nie tylko autorskie projekty; pracował również pod szyldem Marvela, gdzie w 2006 powołał do życia (heh) serię Marvel Zombies (jej echo widzieliśmy na ekranie w animowanym What If...?) oraz trzeciego z Ant-Manów.

Pierwszy Ant-Man, by przypomnieć, to Hank Pym - jeden z założycieli komiksowych Avengers. MCU zostawił go nieco na uboczu i w sumie nic dziwnego: Pym realizował popularny w latach '60 topos heroicznego naukowca... ale w sposób mniej oryginalny niż koledzy z zespołu, Tony Stark oraz Bruce Banner. Wśród najdonioślejszych momentów Hanka jest stworzenie morderczego robota Ultrona; znamienne, że na ekranie ten kluczowy wątek przeszczepiono bez większego trudu do historii Iron Mana.

Ant-Man powstał w 1962, rok później po zmieniającym rozmiar bohaterze DC znanym jako The Atom. Czyżby więc znowu przykład Marvela małpującego DC? Możliwe - ale bezpieczne jest moim zdaniem przypuszczenie, że obie te postacie zainspirował popularny film "The Incredible Shrinking Man" z 1957!

Drugim Ant-Manem był Scott Lang, i tu MCU dosyć wiernie trzyma się komiksów - Scott to zreformowany kryminalista o złotym sercu, który samotnie wychowuje nastoletnią córkę... i kradnie strój Ant-Mana, choć później dowiadujemy się, że Pym właściwie pozwolił mu go ukraść, widząc w Langu potencjalnego godnego następcę. So far, so good; kim jest więc trzeci Ant-Man?

Eric O'Grady to szeregowy agent S.H.I.E.L.D., ale nie dajcie się zwieść - nie wstąpił tam ze szczytnych pobudek; służba brzmiała mu zwyczajnie prościej niż studia. Nie pcha się z bronią w ręce na misje decydujące o losach świata; całymi dniami siedzi raczej przed monitorem i - wraz z innymi szeregowcami - prowadzi wywiadowczy nasłuch... co jest robotą nudną i żmudną, ale przynajmniej prostą oraz bezpieczną. Po godzinach spotyka się zaś z kolegami, by przy pokerze przekonywać ich, że Nick Fury nie istnieje:       

Autorem rysunków jest Phil Hester i są one stałym mocnym punktem serii; kreskówkowość i umowność dobrze pasują do komedii - ale mocne linie, kanciastość oraz ciężkie cienie sugerują zarazem przyziemny ton. To historia o szeregowych agentach, nie o bohaterskich supergwiazdach! 

Ukazanie szeregowych agentów oraz ich niezbyt glamorous codzienności to sprawdzony manewr; robił to Star Trek, robił to Babylon 5. Dla tych kolesi superbohaterowie są odlegli jak gwiazdy Hollywood; być może istnieją, ale zobaczyć któregoś z nich na żywo to już wydarzenie, o którym można z dumą opowiedzieć kumplom nad kartami. No i właśnie - poza podpuszczaniem kolegów przy pokerze Eric wydaje się całkiem OK... ale w bardziej osobistej rozmowie z przyjacielem wychodzi już szydło z worka:   

Już mamy tzw. "big oof", a nie jest to ostatnie słowo naszego protagonisty!

Chris, właściwie jedyny bliski przyjaciel Erica - go figure, the charming guy that he is - zaczął się właśnie umawiać z agentką, która obu im się podobała... i Eric momentalnie zaczyna kombinować, co z tym fantem zrobić. Ale cała ta office drama schodzi na dalszy plan, gdy przełożony wysyła ich nagle do pilnowania laboratorium doktora Pyma; there's some classified business going down in another part of the helicarrier, tłumaczy im w biegu szef - wiemy więc równie mało, co sami szeregowi.

Czy to może kolejny atak Wolverine'a? Redaktorska ramka wszystko tłumaczy - Wolverine z wypranym mózgiem działał przez chwilę jako agenty HYDRY! Porównajcie swoją drogą scenę gry w pokera z tą: szeregowi agenci otrzymują małe, ściśnięte panele; superbohater Wolverine dostaje efektowną splash page, co dodatkowo podkreśla różnicę perspektyw.

I tu zaczyna się kompletny chaos: Chris i Eric (niewykwalifikowani w końcu do strażniczej roboty) przez pomyłkę nokautują wychodzącego z laboratorium doktora Pyma; czekając na koniec zagrożenia - oraz wiedząc, że i tak są już w tarapatach - decydują się na szybką przejażdżkę w kostiumie, nad którym doktor właśnie pracował. Powiedzmy uczciwie, jak nie skorzystać z takiej okazji? Ale Chris - oczywiście - nie umie prawidłowo korzystać ze stroju; zmniejsza się, przepada gdzieś w przewodach wentylacyjnych... i nie potrafi wrócić do naturalnego rozmiaru.

Eric tymczasem panikuje, bo z jego perspektywy kolega zwyczajnie zniknął. A kiedy o wszystkim dowiaduje się ich bezpośredni przełożony, każe on naszemu chłopakowi trzymać dziób na kłódkę - by samemu przypadkiem nie beknąć za posłanie dwóch pajaców do przerastającej ich roboty. Uspokaja jednak Erica wytłumaczeniem, ze Chris raczej żyje... po czym postanawiają go odnaleźć, choć będzie to szukanie mrówki w stogu siana.

Poszukiwania poszukiwaniami, ale - póki co - Eric korzysta z sytuacji i momentalnie uderza do dziewczyny Chrisa:

My thoughts exactly!

Już robi się gęsto, a to dopiero dwa pierwsze numery! Nie zdradzę za dużo mówiąc (skonstruowany achronologicznie komiks nigdy nie robi zresztą z tego tajemnicy), że niedługo potem Chris ginie podczas ataku HYDRY, zaś strój Ant-Mana wpada w ręce Erica. Ten sądzi, że już dosyć sobie nagrabił i nie może po prostu oddać go prawowitemu właścicielowi; tak właśnie zaczyna się historia najgorszego z Ant-Manów!

Narrację z "previously on" prowadzą w każdym zeszycie... mrówki - i nawet one nie mają złudzeń co do naszego protagonisty!

Pierwotne instynkty momentalnie podpowiadają Ericowi kurs działania: zmniejszony do rozmiaru przysłowiowej fly on the wall rusza on podglądać kąpiące się agentki:

"I'm a highly decorated sniper with seventeen long-distance hits on my record -- I know I saw something!"

Eric zostanie szybko dogoniony przez konsekwencje swych różnorodnych występków i poczuje, że zabrnął już zbyt głęboko w całą sprawę - z kradzieżą kostiumu ze zwłok przyjaciela włącznie. A że w sumie w S.H.I.E.L.D. dużo go nie trzyma, podejmuje on przełomową decyzję: life on the run it is!

It's a fun read, ale - nim przejdziemy dalej - uprzątnijmy z drogi jeden problem: decyzję Roberta Kirkmana, by naczelnym hobby Erica uczynić podglądanie kobiet pod prysznicem. To nie jednorazowy incydent, a dosłownie część jego charakteryzacji; na przestrzeni dwunastu zeszytów Eric dopuszcza się takiego podglądactwa trzy razy! 

Są to za każdym razem sceny zagrane komediowo, ale wyraźnie widać zmianę wrażliwości oraz standardów na przestrzeni piętnastu lat. Kiedy czytałem The Irredeemable Ant-Mana w chwili premiery, mój odbiór tych prysznicowych scen był nieco inny; owszem, wyraźnie prezentowały one Erica jako kierowanego prymitywnymi popędami ćwoka, ale zarazem nie wydawały się odbiegać szczególnie od przeciętnej teen sex comedy z przełomu milleniów. Obecnie krajobraz kulturowy ewoluował na tyle, że sceny te wydały mi się już mniej komediowe, a bardziej... no cóż, straight-up criminal; nie tyle "heh, that Eric, such a rascal", a raczej "ugh, that Eric, such a creep"

Jeden z ulubionych wizualnych żartów Kirkmana - wielokrotne powtórzenie tego samego panelu - wraca i tutaj, jak na przykład... w scenie Erica podglądającego Carol Danvers pod prysznicem. O-czy-wiś-cie.

Wielokrotnie pisałem już o problemie dysonansu wartości na przestrzeni dekad, i chcę podkreślić - nie chcę tu absolutnie potępiać w czambuł Roberta Kirkmana. Po pierwsze, łatwo czuć moralną wyższość z perspektywy lat - to trochę przypadek tego przysłowiowego hindsight, który jest always 20-20; po drugie, sam Kirkman przyznaje współcześnie, że nie był wtedy (jako dwudziestokilkulatek) najbardziej wrażliwym kolesiem. Dobrym przykładem dojrzewania twórcy jest wypowiedź na temat zmian, które wprowadził w serialowej adaptacji Invincible:

“Invincible was a comic book series that was started in 2003 and it was created by two white guys. I was from Kentucky, Cory [Walker] is from New Mexico. Diversity was not something that was at the forefront of our minds back then. (...) I think that it’s something that we recognize we can do better when it came time to do the animated series now. So, we solidified Mark’s race as Korean. Shrinking Ray was a character that was changed from male to female because we recognized that we didn’t have enough female characters. Debbie’s role is significantly expanded. Amber’s role is significantly expanded. (...) We’re all just trying to do our part to make sure that when you consume a piece of entertainment, you’re seeing a representation of the world that exists around us, and sadly that’s something that wasn’t really done in comics for the better part of the last century. So it’s great to be a part of doing things a little bit differently"

Tak więc... cóż, don't be too hard on Kirkman; we all need time to grow up. A swoją drogą - jeśli chcecie zobaczyć Kirkmana w najbardziej chyba edgy fazie, możecie sięgnąć po jego starszy komediowy komiks Battle Pope... w którym muskularny papież pił, palił oraz walczył z demonami wraz ze swoim pomocnikiem, hippisowatym Jezusem. Albo może nie sięgajcie, bo nie jest to szczególnie wybitne dzieło - choć był to pierwszy komiks Kirkmana, który trafił w moje ręce!

Ale wracając już do The Irredeemable Ant-Mana: to jedna z serii, którą postawiłbym na półce lektur obowiązkowych marvelowskich lat '00. W tekście o Captain Marvel (wtedy jeszcze Ms. Marvel) wspominałem, że był to okres wydawnictwa szukającego tożsamości, próbującego reinvent itself for the new millenium; The Irreedemable Ant-Man to rezultat takich właśnie eksperymentów. Nietypowa perspektywa z lower decks krążownika S.H.I.E.L.D.; protagonista stawiający na głowie klasyczny wizerunek superbohatera; scenarzysta będący ówczesnym indie darling; rysownik wnoszący podobnie niezależną, odrębną od typowego house style kreskę.

Uwielbiam niektóre zabiegi formalne: tu na przykład Eric narysowany jest samymi konturami - by podkreślić jego "niewidzialność" pod sofą!

Przede wszystkim jednak jest to gęsta historia - niby tylko dwanaście numerów, ale napakowanych małymi panelami oraz seriami dymków dialogowych. It's not a widescreen superhero blockbuster, but a down-to-earth crime TV show! Nie jest to też jednak ciężki, mroczny noir w stylu Daredevila Brubakera czy Bendisa; ważną rolę nieustannie pełni tu humor. W momencie premiery było to coś innego, i nawet współcześnie The Irredeemable Ant-Man nie stracił dużo ze swojej oryginalności! 

Niezaprzeczalny jest również urok obsadzenia w roli protagonisty gościa, któremu - ujmijmy rzecz dyplomatycznie - daleko do bycia wzorem cnót. Nawet taki Loki jest w swoich seriach, koniec końców, eleganckim i łatwym do polubienia tricksterem; Eric O'Grady to po prostu wiedziony najniższymi instynktami ćwok i pajac. Czasem z rzadka zachowa się w porządku i już niemal jesteśmy gotowi dać mu ten benefit of doubt... i wtedy nasz rudy protagonista odwala jakąś kolejną manianę, jeszcze gorszą niż wszystkie poprzednie. 

Ale postać musi jednak ewoluować; im bliżej końca serii, tym bardziej nasz Ant-Man robi się - wbrew tytułowi - redeemable. Pierwszym poważnym krokiem jest tu zapewne wstąpienie w szeregi Damage Control...   

...a konkretnie - do nowej search & rescue division tejże firmy, gdzie jego moce mogą przydać się do pomagania uwięzionym pod gruzami!

To dobry wybór na crossover, gdyż Damage Control to inna wybitnie down-to-earth book uchylająca nieco kurtyny superbohaterskiego świata. Im bliżej finałowego zeszytu, tym bardziej The Irredeemable Ant-Man orbituje w stronę przepotężnej grawitacji standardowego marvelowskiego stylu - mniej będziemy widzieć zwykłych agentów, a więcej bohaterów i bohaterek w kolorowych kostiumach.

Żeby nie było - Eric nawet lepiej czuje się jednak w towarzystwie superłotrów i nawiązuje dziwną przyjaźń z Black Foxem, przestępczym mentorem samej Felicii Hardy!

Czy więc Eric O'Grady okaże się koniec końców redeemable? O tym najlepiej zdecydujcie już samodzielnie! Na koniec oddam zaś głos jednemu z czytelników; oto, co w numerze #3 miał o tej serii do powiedzenia niejaki Adrian J. Watts:

Kinda, yeah!

What's with the redhead hate, though? Oj tak, kolumny korespondencyjne z lat '00 bywały równie edgy co same komiksy! Taki był trochę ton tej dekady, co zresztą miejscami nadal odbija nam się czkawką. Ale Kirkman was in on the game; czytelnicy dogryzali jemu, on obrażał czytelników:

Stąd wzięło się właśnie "Stupid Ant-Man Team" w liście wyżej!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz