piątek, 17 czerwca 2022

Captain Marvel: the Ms. Marvel Years

Pierwsza dekada XXI wieku to czas, w którym wydawnictwo Marvel szukało na siebie pomysłu. Branży dopiero co udało się otrząsnąć z Dark Age trwającego w latach '80 i '90, a sam Marvel niepewnie stawał na nogi po finansowej katastrofie - trudno to dziś sobie wyobrażać, ale w 1996 wydawnictwo zbankrutowało! Czy grać na nostalgii i sprawdzonych rozwiązaniach, zdawali się zastanawiać ówcześni decydenci, czy może postawić na nowe pomysły oraz nową publiczność? Odpowiedzią - jak to często bywa w przypadku korporacji - było asekuracyjne stanięcie pośrodku.  Mało która seria odzwierciedla to rozdarcie równie dobrze, co Ms. Marvel z 2006 autorstwa Briana Reeda.

Captain Marvel: the Ms. Marvel Years to współczesne wydanie zbiorcze serii rozpoczętej w roku 2006 pod tytułem Ms. Marvel.

Jesteśmy tu twardo w minionej erze: tytuł Ms. Marvel nosi jeszcze wojskowa pilotka Carol Danvers, nie nastoletnia Kamala Khan. Marvelowski Captain Marvel (bo mieliśmy też przecież herosa o tym samym tytule w wydawnictwie DC) kojarzył się wówczas z kimś zupełnie innym - kosmitą-herosem z rasy Kree o imieniu Mar-Vell, w serii którego zadebiutowała Carol (wówczas jako postać tła). Z czasem i ona została superbohaterką, przyjęła legacy name wskazujący na powiązania z Kapitanem... a sam Kapitan wyzionął ducha. Była to znana fabuła z 1982, gdyż Mar-Vell przegrał nie z kolorowym superłotrem, a z przeciwnikiem dalece straszniejszym - z rakiem.

Pieta na okładce, bo co się szczypać! Wspominaliśmy już nieraz, że komiksy z Bronze Age starały się być bardziej poważne i coraz śmielej nawiązywały do problematyki społeczno-życiowej; The Death of Captain Marvel to dobry przykład.

Jesteśmy więc w roku 2006 - i minie jeszcze parę lat, nim Carol zdecyduje się przejąć tytuł zmarłego mentora, a swój zostawi w rękach nastolatki pakistańskiego pochodzenia. Dopiero co zakończył się crossover House of M, w którym Scarlet Witch tymczasowo zmieniła rzeczywistość: Carol Danvers - bohaterka nieco z drugiej ligi i bez pomysłu na siebie - była w tym alternatywnym świecie osobą kompetentną, ikoniczną i uwielbianą przez tłumy. Gdy rzeczywistość wraca na swoje tory, echa tej alternatywnej wersji pozostają w głowie Carol; świadomość posiadanego potencjału motywuje naszą protagonistkę, by wziąć się za siebie i w końcu zostać the best of the best

Carol bierze się za poszukiwanie nowej drogi i nowej tożsamości; trudno zignorować paralele z realnymi losami wydawnictwa!

Nie jest to droga łatwa - ani dla wydawnictwa, ani dla postaci... ani dla czytelników. Nie mówię tego złośliwie - Brian Reed uczciwie eksperymentuje i próbuje raz tego, raz owego. Nie tworzy nigdy wysokiej sztuki, ale jest pewna rzemieślnicza godność w konsekwentnym throwing crap at the wall to see what sticks! Jakich ról próbuje więc Carol na łamach tej serii? Czy sprawdzi się jako...

...wojskowa pilotka przeżywająca też szpiegowskie przygody za liniami wroga, trochę jak w Top Gun, trochę a'la Starbuck z Battlestar Galactica (serial ten akurat był wtedy popularny)?

A może...

...bohaterka sci-fi walcząca z królową obcych niczym Sigourney Weaver? I tak, marvelowski gatunek Brood to kalka filmowych ksenomorfów, od wyglądu aż po składanie jaj w ciałach ofiar - ale dodatkowo gadają!

A może...

...liderka własnego zespołu oraz mentorka nastoletniej bohaterki? Latanie po świecie we własnym cool ship oraz walka z superłotrowską organizacją AIM?

A może... 

...podbić komediowe nuty serii i wsadzić do tego zespołu Machine Mana, który stanowił marvelowskie odbicie Bendera z Futuramy: gardzącego ludźmi robota-alkoholika? 

A może...

...zrobić poważniejszą analizę postaci, jej problemów emocjonalnych oraz historii?

To stałe poszukiwanie tonu i tożsamości to zarówno największa zaleta, jak i wada Ms. Marvel Briana Reeda. Ja (znacie mnie chyba na tyle!) najlepiej bawiłem się w części, w której Carol bierze pod skrzydła nastoletnią Anyę Corazon - I'm always a sucker for teenage superheroes. Anya - znana w tym okresie jako Araña - to zresztą jedna z moich ulubionych pajęczych postaci w ogóle: latynoska nastolatka pokrywająca się symbiotycznym pancerzem (skojarzenia z późniejszym o dwa lata Blue Beetle DC są na tyle mocne, że podejrzewam, że scenarzyści z obu wydawnictw znowu wymieniali się pomysłami nad kielichem).

Mocny charakter to jedno, ale Araña zrywa trochę z konwencją gatunku i ma świetny non-costume: t-shirt, gogle i (tutaj nieobecny) plecak.

Obecnie rolę pajęczej nastolatki okupuje twardo Ghost-Spider, ale mam do Anyi ogromny sentyment; she was something new and unusual when she first appeared back in the day, i Ms. Marvel narobiła mi apetytu na odświeżenie jej solowej serii!

Tak jest, Araña! Dostaniesz swój własny wpis jak nic, ale na razie wróćmy do Carol Danvers.

Część serii z Arañą jest też najmocniejsza pod kątem narracyjnym: Brian Reed robi ciekawy użytek z Civil War, rozgrywającego się wówczas crossovera. Był to moim zdaniem najlepszy z crossoverów tego wydawnictwa: polityczny dylemat związany z obowiązkiem rejestracji superbohaterów (co łatwo było przełożyć na dyskusję dookoła kultury broni w USA) pozwalał spojrzeć na znane postacie w nowym świetle. O ile sama główna seria nie była pisana zbyt subtelnie (Kapitan Ameryka wołający BUT FREEDOM!, Iron Man wołający BUT SAFETY!), o tyle w dotkniętych wydarzeniami crossovera seriach było już więcej miejsca na odcienie szarości. Ms. Marvel jest byłą żołnierką i współpracowniczką Tony'ego Starka, staje więc po stronie rejestracji - ale ujmowanie łamiących prawo herosów okazuje się ciężkim, moralnie dwuznacznym kawałkiem chleba. Może i jakaś odmawiająca rejestracji bohaterka wysłała ileś niewinnych osób do szpitala, ale aresztowanie jej w domu oraz rozdzielenie jej z córką budzi bardzo niefajne skojarzenia u młodej latynoski Anyi - i tak dalej, i tak dalej. To najbardziej spójna i intrygująca część serii - widać, że Brian Reed miał na nią solidny pomysł.

I tak właśnie dochodzimy do głównego problemu Marvela z tego okresu - tak zwanego crossover event fatigue, zmęczenia "wielkimi wydarzeniami, które odmienią oblicze uniwersum NA ZAWSZE". House of M oraz Civil War były sprzedażowo-merketingowymi sukcesami, więc Marvel zaczął robić fikołki próbując recapture that lightning in a bottle: nie wybrzmiały jeszcze reperkusje jednego wydarzenia, a już trzeba było pisać wszystko dookoła kolejnego - Secret Invasion, w której zmiennokształtna rasa kosmitów zinfiltrowała Ziemię, czy Dark Reign, gdzie Norman Osborn wybielił się w publicznych oczach i zasiadł de facto u szczytu struktur władzy (czuć tu echo prezydentury Lexa Luthora, wcześniejszego o osiem lat wydarzenia z kart DC). 

Z jednej strony - te klarowne punkty zwrotne pomagały pisać spójną historię uniwersum i do tej pory stanowią blueprint dla MCU: widzieliśmy już adaptację Civil War, Scarlet Witch urządziła ostatnio w kinach mini-House of M, zaś Secret Invasion trafi na ekrany telewizorów jeszcze w tym roku. Z drugiej: podejście takie było zabójcze dla autorskiej kreatywności. Corporate mandate nakazuje, scenarzysta musi; przy okazji Secret Invasion własna seria Ms. Marvel zmienia się w nudną nawalankę ze Skrullami, zaś podczas Dark Reign Carol Danvers zostaje tymczasowo zastąpiona na łamach przez Moonstone, Karlę Soften: przestępczynię, która zaanektowała tytułową tożsamość.

"Zła" Ms. Marvel z okresu Dark Reign

Krótko mówiąc, bez znajomości ówczesnej marvelowskiej metafabuły wydarzenia te make little to no sense - a nawet jeśli dobrze orientujemy się w jej meandrach, to tonalne skoki oraz odstawianie znajomych postaci oraz wątków na boczny tor (bo trzeba zrobić event!) będą męczyć bardziej niż przeciążenia w pędzącym z mach 4 myśliwcu Carol. To właśnie powód, dla którego byłbym w stanie polecić późniejszą część tej serii (po zakończeniu Civil War) wyłącznie z powodów analityczno-historycznych. It just stops being a good story about then.

Z pozytywnych rzeczy: gdy już przymkniemy oko na fakt bycia właściwie strojem kąpielowym, bardzo lubię ten kostium Ms. Marvel! Czerń i czerwień to rzadkie zestawienie w heroicznych uniformach; schemat ten zarezerwowany jest częściej dla łotrów. Szarfa na biodrach jest z kolei absolutnie super jako dynamiczna alternatywa dla klasycznej peleryny - pozwala na równie dobre oddanie ruchu!

Jeśli kostium ten przypomina wam strój Phoenix z X-Men...

"I am fire and life incarnate!" - tak pisałem kiedyś kolegom, gdy wypiłem pierwszą kawę po eksperymentalnej dwumiesięcznej abstynencji

...to nie jest tak bez przyczyny - autorami kostiumu Ms. Marvel są bowiem Dave Cockrum i Chris Claremont, którzy kilka lat wcześniej dali Phoenix jej nowy look! Co ciekawe, showing more skin w przypadku Carol to decyzja nie obu panów, a wydawnictwa. Jak wspomina Claremont:

"What was before" to starszy, oryginalny kostium - czerwona tuniczka, goły brzuch i majtki, basically.

Pomimo nieco krytycznej oceny całej serii chcę jednak docenić starania Briana Reeda - gdyby wydawnictwo od pewnego momentu nie rozwalało mu rytmu co parę zeszytów, dostalibyśmy pewnie dużo bardziej spójną i interesującą historię. Czułem się podczas lektury, jakby Reed wynurzał się okresowo ponad powierzchnię wody i brał oddech; pisał przez chwilę coś, co chciał, po czym przychodził redaktor, mówił "nie nie, teraz Secret Invasion" i znowu wpychał mu łeb pod fale.

W momentach, w których Reed miał nieco luzu...

...wrócił na przykład do wątku z Rogue!

Pamiętacie Rogue z kreskówki z lat '90 - latającą kickass mutant Southern lady?

W kreskówce widzieliśmy ją w tym wydaniu, gdyż w okresie tym zaabsorbowała ona moce Ms. Marvel - zostawiając ledwie żywą Carol w długiej śpiączce. Rogue, jak to często w komiksach bywa, zaczynała karierę jako antagonistka, po czym przeszła swoją redemption story na tyle sprawnie, by całe pokolenie zapamiętało ją jako bohaterkę! Wspominam o konflikcie między obiema paniami, gdyż stanowi kluczowy element historii postaci: Rogue wyssała z Carol nie tylko moce, ale również siły witalne oraz wspomnienia; zostawiła ją właściwie jako pusty, pozbawiony emocji wrak (był to też moment, gdy Carol została odratowana przez Spider-Woman - to początek długoletniej przyjaźni między nimi). To ciekawy hook postaci: Carol może odwiedzić swój rodzinny dom, ale - nawet po odzyskaniu wspomnień - nie jest w stanie zobaczyć własnej matki jako bliskiej osoby: she's like a character from a TV show, mówi. Właśnie taka amnezja oraz pranie mózgu były całkiem ciekawie przedstawione w filmowej Captain Marvel; tutaj zaś Reed próbuje odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób Carol i Rogue mogą w ogóle razem egzystować. It's a heroic thing to forgive - but sometimes you just can't.

Apart from that, there's a lot of cute little moments - szczególnie, gdy seria dryfuje w stronę lżejszego tonu. How can you say no to Stephen Strange... as a cat?

THE CAT SUPREME

Jest okazja do randki ze Spider-Manem, oczywiście przerwanej przez atak łotrów:

Romantycznie nic z tego wychodzi, ale at least they have some fun together!

Na innej kolacji z innym amantem Carol obala mity wyniesione z Top Guna:

Lotniczy callsign Carol to - oczywiście - Cheeseburger, od mało apetycznej przygody na symulatorze przeciążeń

W ogóle Carol jako pilotka jest często bardziej memorable niż Carol jako superbohaterka - i nic dziwnego, że w kolejnych latach ten aspekt jej charakteryzacji był coraz bardziej podkreślany!

"Of course you aren't" - strong Kara "Starbuck" Thrace vibes!

O tym właśnie myślę, kiedy mówię o rozwoju przez iterację - Brian Reed po to poeksperymentował z takim przedstawieniem Carol, żeby później Kelly Sue DeConnick mogła śmielej pójść w tym kierunku i mocniej działać z lotniczo-wojskowymi klimatami. Oh, that worked; let's dig into it - tak właśnie często wygląda rozwój postaci, które mają już parę dekad na karku. Podobało mi się też konsekwentne przedstawienie Carol jako osoby, która najpierw działa, potem myśli, i niekoniecznie filtruje to, co przyjdzie jej do głowy:

Współczesne wykorzystanie ramek narracyjnych jako thought bubbles - tutaj właśnie po to, by pokazać że Carol co pomyśli, to powie!
 
"So anyway, I started blasting"

Są też momenty mniej fajne: w poszukiwaniu tożsamości Carol bywa straszną męczybułą, stale wątpiącą w siebie i kwestionującą po fakcie własne decyzje. Rozumiem narracyjny trop, zgodnie z którym największym wyzwaniem dla fizycznie potężnej bohaterki są wewnętrzne problemy... ale ileż można, chciało się powiedzieć nieraz w trakcie lektury! Nothing holds her back like herself, i o ile rozumiem zamysł scenarzysty, o tyle it was just not fun to read. Po raz kolejny - eksperymentalne poletko było jednak potrzebne, by późniejsze scenarzystki i scenarzyści odpuścili sobie tak mocne akcentowanie tego motywu. Został wypróbowany, nie działał - dobrze, można zostawić go w przeszłości.

Z innych mniej fajnych momentów: jest też fabułka, która ostro skręca w terytorium creepy - ta z Puppet Masterem, starym łotrem Fantastycznej Czwórki. Jego mocą jest kontrolowanie umysłów ofiar dzięki statuetkom z magicznej gliny, trochę voodoo style, i w jednej z przygód Carol trafia na ślad jego - nie da się tego nazwać inaczej - human trafficking operation:

...ze szczególnym naciskiem na handel superludźmi, rzecz jasna.

It misses the mark on so many levels; owszem, Puppet Master zawsze był creepy, ale był to raczej komiksowy rodzaj fun creepiness - he's a supervillain and all. Tu jednak - gdy monologuje, że kobiety po prostu sprzedają się lepiej - wchodzi na poziom realnie niekomfortowy i nieprzyjemny. Koniec końców dostaje za swoje i nawet ginie (Ms. Marvel, trochę jak w Batman Begins, decyduje się świadomie nie uratować go z eksplozji), ale it's all just super uncomfortable. To rzecz dość charakterystyczna dla pierwszej dekady XXI wieku; może Brian Reed chciał napisać female empowerment story, w której naszej bohaterce udaje się słusznie ukarać obrzydliwca... ale wychodzi mu taki feminizm naprawdę łokciami pisany, gdzie do tego myśl przewodnia kompletnie ginie przez warstwę graficzną. Look at all these sexy hypnotized ladies standing around; what a horrible crime!

Poza takimi zgrzytami wizualno-narracyjnymi warstwa graficzna ogólnie jest w porządku - to standardowa wydawnicza kreska Marvela z tego okresu, tak zwany house style. Rysownicy zmieniają się wielokrotnie; są osoby lepsze i gorsze, ale odbiór serii pozostaje podobny. Stale paskudne są za to okładki autorstwa Grega Horna: 

Sorry, but PFFFF HAHAHAHA

Greg Horn to jeden z bardziej znanych rysowników tej ery od tzw. sexy art (chociaż czy jest sexy, to już oceńcie samodzielnie), ktoś z Marvela wpadł więc na genialny pomysł wynajęcia go do okładek. Plastikowe ciała i pornominy zestarzały się fatalnie; były to ostatnie mainstreamowe tchnięcia takiego stylu po latach '90, trochę relikt już w momencie publikacji. Widzicie zresztą; gdyby dać komuś taką okładkę bez kontekstu, usłyszelibyśmy pewnie dzisiaj "hm, it's like a... cheesy late '80s metal album cover?"  Wewnątrz jest dużo lepiej, ale nie byłaby to pierwsza dekada wieku bez paru połamanych kręgosłupów:

ouch

Są to jednak raczej wypadki przy pracy - okazjonalnie obecne, i to tylko u niektórych rysowników.

Seria Ms. Marvel rozpoczęta w 2006 jest współcześnie ciekawa bardziej z perspektywy historyczno-analitycznej niż jakiejkolwiek innej. Dobre pomysły i urocze fabułki zakopane są pod ciężarem redakcyjnie narzuconych crossoverów, a bohaterka poszukująca własnej tożsamości w nowym stuleciu przypomina ówczesne starania całego wydawnictwa. Nowoczesne pomysły czy kopanie w starej continuity? Kolorowa superhero action czy bardziej realistyczna historia wojenno-szpiegowska? A more modern, feminist approach - czy okładki Grega Horna? Nikt tu nie wie, na co się zdecydować; to ta era, z której wyrósł nowoczesny Marvel... but that's still not it. Pomysły na nowe millennium są dopiero w fazie destylacji i eksperymentów; pierwsze zeszyty są najbardziej wyraziste i spójne, ale wraz z początkiem Secret Invasion można sobie tę serię spokojnie odpuścić.

Zawsze miło jest jednak zobaczyć bite 50 numerów wychodzące spod ręki jednego scenarzysty - wcale nie jest to tak częste zjawisko. Po upływie lat łatwo też dać się nieco zauroczyć nostalgii za minioną dekadą: może i ten komiks w wielu miejscach się sypie, ale ja sam sypałem się wówczas zdecydowanie mniej! Popkulturowe tło wymieniane na stronach Ms. Marvel to MySpace, strzelanie do noobów w Halo oraz pykanie na komputerze w Bejeweled:   

Tyłek Carol nie spoczywa na niczym konkretnym, ale to nie błąd rysownika - nasza bohaterka po prostu lata sobie w kwaterze!

Niezależnie od klasy komiksu - chyba zawsze będę miał sentyment do tej ery!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz