Dlaczego Marvel nie tworzy żadnych oryginalnych postaci, tylko wariacje starych? Po co komu Spider-Man z alternatywnej rzeczywistości, po co komu Spider-Woman, kto by chciał czytać o nastoletniej Ms. Marvel czy młodym Kapitanie Ameryce? Gdzie te stuprocentowo oryginalne postacie? Narzekanie tego typu słychać w różnych popkulturowych zakątkach internetu odkąd - jestem w stanie postawić na to całe zero groszy - zaczęto w nim dyskutować o komiksach. Cyniczna odpowiedź na to pytanie będzie prosta: bo te postacie - jak Spider-Man czy Kapitan Ameryka - to w istocie marki, a mniejszym ryzykiem jest inwestować w wariację marki starej i sprawdzonej, niż tworzyć coś od podstaw nowego. Czasem zdarzy się, że nowa wersja zdobędzie popularność - i wówczas rozpoczyna się zazwyczaj proces oddzielania jej od fundamentów, przesadzania odrostu do większej, własnej doniczki. Tak więc, without further ado - Spider-Gwen.
...i co prawda łapie spadającą Gwen, ale szok zatrzymanego upadku łamie jej kark. Małe SNAP!,
które widzicie w kadrze powyżej, uważa się czasem historycznie za
dźwięk, który zakończył komiksową Silver Age. Nie chodzi tu wyłącznie o
potraktowanie bardziej serio praw fizyki, ale i o ujęcie śmierci
bliskiej dla głównego bohatera osoby: Gwen nie została wskrzeszona
uderzeniem błyskawicy, nie potraktowano też tej tragedii tylko jako
drobnego wyboju - miała długofalowe, psychologiczne konsekwencje dla
reszty postaci (od poczucia winy samego Petera począwszy - czy Gwen
mogłaby przeżyć, gdyby nie jego sieć?). Gwen Stacy jest trwałym symbolem
komiksowej mitologii - z jednej strony symbolem utraconej niewinności, z
drugiej: wyidealizowanego obrazu szkolnych lat i nastoletniej miłości.
To była jednak Gwen Stacy z Earth-616. W otchłaniach multiwersum Marvela istnieje również Earth-65, na której Gwen nie tylko żyje, ale do tego to właśnie ona - nie Peter - otrzymała pajęcze moce (numer tejże Ziemi, 65, to żartobliwe nawiązanie do 1965 - roku, w którym Gwen pojawiła się po raz pierwszy na komiksowych łamach). I na tej swojej Earth-65 Gwen pełni bohaterskie obowiązki (a superheroes jest w jej rzeczywistości dużo mniej) , gra w garażowym zespole i wplątuje się w międzywymiarową intrygę, kiedy to spotyka Pająki z innych rzeczywistości. Kto zna animację Spider-Man: Into the Spider-Verse, będzie kojarzyć podstawowe motywy tej historii - i nieraz słyszałem od osób, które film ten widziały "hej, ta Spider-Gwen jest pretty cool, gdzie mogę poczytać o niej więcej?" Problemem jest to, że Gwen jest mocno zamotana w sieci marvelowskich event comics, alternatywnych rzeczywistości, różnych serii z różnym numerowaniem i tak dalej.
Seria, którą dziś wam proponuję, to moim zdaniem najlepszy aktualnie punkt wejścia w historię tej postaci - i od razu zastrzegę, nie jest to tak dźwięcząca rekomendacja, jak w poprzednich przypadkach; Ghost-Spider: Dog Days Are Over to raczej z mojej strony ostrożne OK, you might try here. W serii tej Gwen rozpoczyna nowy etap życia idąc na studia, a ponieważ jest to komiks superbohaterski - będą to studia w innym wymiarze (na nasze szczęście wymiarem tym będzie główna marvelowska Earth-616). Jej dojazd na uczelnię ma więc postać okazjonalnej podróży przez magiczny portal; podczas odwiedzin na rodzimej Earth-65 spotyka się nadal ze swoim ojcem oraz z członkiniami jej garażowego zespołu, na Earth-616 organizuje zaś sobie nowe życie, nawiązuje nowe znajomości i stawia czoła nowym problemom. Każda osoba studiująca kiedyś z dala od domu pozna tu wiele znajomych akcentów - oczywiście podkręconych tym, że Gwen trafia dosłownie do innego świata. It's a cute little metaphor.
Dorosły
Peter Parker z Earth-616 pracuje na uczelni i pomaga nastoletniej Gwen
się odnaleźć; Gwen jest lekko zaniepokojona tym, że spędzanie czasu razem
zasugeruje jej gronu koleżeńskiemu jakąś nieprzyzwoitą relację między
nimi. First of all: eww, komentuje młoda, you're ancient.
![]() |
Różne rzeczywistości mają też różne seriale, co nie ułatwia Gwen rozmów ze znajomymi |
Pisze to wszystko Seanan McGuire, i to przede wszystkim przyciągnęło mnie do tej serii. Seanan jest doświadczoną autorką urban fantasy - zaryzykuję nawet stwierdzenie, że moją ulubioną reprezentantką tego gatunku; szczególnie za sprawą serii o rodzinie łowców potworów, InCryptid. Jej komediowym haczykiem jest to, że wiele spośród tych potworów to normalne, sensowne osoby, które jakoś próbują udawać ludzi i wpasować się w życie w wielkomiejskim otoczeniu; bohaterki cyklu są więc mniej tradycyjnymi łowczyniami (choć mamy tam sporo fajnych sekwencji akcji z bieganiem po dachach i nożami wyciąganymi zza pasa), a bardziej monster social workers. Są tam też gadające myszy mieszkające u głównej bohaterki i czczące ją jako boginię - słowem, to masa zabawy, i nie dajcie się odstraszyć dosyć obciachowej okładce pierwszego tomu.
Anyways, Seanan McGuire jest bardzo dobra w pisaniu lekkich dialogów i obserwacyjnym humorze, ale Ghost Spider
nie jest jej najwybitniejszą pracą - scenariusz i dialogi są jak najbardziej
kompetentne (niczego innego nie oczekiwałbym od autorki z takim
doświadczeniem), ale ciągle coś wydawało mi się nie do końca zazębiać,
jeśli chodzi o rytm i tempo historii - dosyć leniwe pierwsze rozdziały
nagle gwałtownie przyspieszają, gdy zaczynamy zbliżać się do kulminacji,
przez co całość wydaje się nieco pospieszna. Podejrzewam, że może być
to rezultat przejścia z jednego medium do innego; w mentalnych notkach
przy czytaniu Dog Days Are Over zaznaczyłem sobie novel-style pacing. Niezależnie od tego drobnego mankamentu, dialogi nadal są urocze:
![]() |
"Nazi bees" to nie metafora; na Earth-616 naprawdę istnieje nazista zrobiony z pszczół |
Czekacie być może na to, jaka będzie moja mniej cyniczna odpowiedź na pytanie o powstające ciągle nowe wersje tych samych postaci; nie chcę tu analizować zbyt głęboko, ale od artystycznej strony całe to założenie zawsze kojarzyło mi się nieco z klasyczną commedia dell'arte, ale niekiedy wręcz dwupłaszczyznową. Po pierwsze - jak w teatralnym pierwowzorze - mamy klasyczne szablonowe postacie; dla osoby o pewnej biegłości w komiksowym krajobrazie "Peter Parker", "Gwen Stacy", "Harry Osborn" czy "Mary Jane Watson" to archetypy równie czytelne, co niegdyś dla włoskiego widza Pierrot czy Arlekin - można obsadzić je w dowolnych sytuacjach i kazać odgrywać dowolny scenariusz, i nadal będą one miały atut rozpoznawalności. Z drugiej strony mamy wszystkie te zwierzęce maski, które z tymi postaciami są związane - Pająka, Kota, Sępa, Goblina (no dobra, ten ostatni to może nie zwierzę, ale rozumiecie mój ciąg myślowy) - z którymi również wiążą się konkretne cechy i archetypy. Kiedy mówię o dwupłaszczyznowej commedia dell'arte, myślę o dodatkowej złożoności wynikającej z mieszania obu tych warstw - rozumiemy charakterologicznie postać Gwen Stacy, rozumiemy maskę Pająka, nasza szablonowa postać jest więc... wciąż szablonowa, ale w wyniku tej kombinacji odrobinę ciekawsza.
Prawdziwa praca
scenarzystów i scenarzystek przychodzi później, gdy ten szablon oblekany
jest w nowe warstwy własnej historii, relacji, dylematów i postaci
drugoplanowych. Myślę, że nasza dzisiejsza bohaterka zbudowała już wokół
siebie dosyć tła i charakteru, by przestać być sztampowym remiksem
(bo przecież dosłownie tym jest *Spider/Gwen*) i zasłużyć na nowy
pseudonim. Czy mogę więc z czystym sumieniem polecić Ghost-Spider: Dog Days Are Over
jako dobry punkt wejścia? Tak, ale ledwie, ledwie; zdecydowanie lepiej
zacząć tu, niż w poprzednich seriach - a jeśli bohaterka wam się
spodoba, pójść od tego punktu w przeszłość (poprzednią serię pisała tam
sama autorka, ale niestety była ona fabularnie zamotana w ówczesny crossover event) lub ruszyć ku rzeczom jeszcze bardziej współczesnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz