środa, 1 czerwca 2022

Knédżi: ewolucja, kaiju, urlop i morderstwa

Dzisiejsze Knédżi będą bardzo klasyczne w formie - dwa razy fiction, dwa razy nonficion!

Od czasu do czasu lubię zafundować sobie refresher course w dziedzinach - powiedzmy - wiedzy ogólnej. A New History of Life autorstwa paleontologów Petera Warda oraz Joego Kirschvinka zainteresowała mnie perspektywą przekrojowego, popularnonaukowego odświeżenia wiedzy na temat pochodzenia oraz ewolucji życia na Ziemi. The radical new discoveries z okładki trzeba pewnie wziąć w pewien marketingowy nawias, ale samo pytanie jest intrygujące - co zmieniło się w postrzeganiu historii życia odkąd, lata temu, sam się o niej uczyłem?

Książka podkreśla coś, o czym nigdy właściwie zbytnio nie myślałem - rolę chemii w kształtowaniu losów naszej planety. By wspomnieć tylko o najbardziej znaczącym według autorów czynniku - skład atmosfery w ogromnej mierze dyktował przebieg ewolucji organizmów (i, w konsekwencji, sam również zmieniał się pod wpływem rozkwitającego życia). Autorzy próbują wytłumaczyć, w jaki właściwie sposób (i w jakich warunkach) nieożywione związki chemiczne przekroczyły próg złożoności i dały początek życiu - bo czym właściwie jest życie, jeśli nie serią złożonych procesów chemicznych?

Poza tym przechodzimy przez historię naszej planety - od prekambryjskich początków, przez wielkie katastrofy i wymierania, aż po następujące po nich eksplozje życia. Sporo pada o hipotezie snowball Earth - nic dziwnego, gdyż Kirschvink jest autorem tego terminu - oraz o, według autorów, nieco po macoszemu traktowanemu okresowi prekambru. Brzmi to wszystko może nieprzystępnie, ale narracja jest na tyle klarowna, że nawet ja - jako laik - byłem w stanie nadążać! Styl jest popularyzatorski, ale jednak poważny i wykładowy, pozbawiony narracyjnych fajerwerków - w kontraście do takiego How To Die In Space, które upstrzone było luźnymi wstawkami dla rozładowania atmosfery. Może to jednak i dobrze? Historia życia na Ziemi - nawet w ujęciu popularyzatorskim - to wystarczająco obszerny temat, by rozpychać go jeszcze stylistyczną frywolnością.

John Scalzi to autor znany mi przede wszystkim z serii Old Man's War - sprawnie napisanej militarnej science fiction nieco w stylu Heinleina. The Kaiju Preservation Society to powieść dużo bardziej głupkowata: nasz bohater, Jamie, zostaje (po znajomości i właściwie przypadkiem) wciągnięty do pracy w tytułowym stowarzyszeniu - tajnej naukowej organizacji zajmującej się badaniem alternatywnej rzeczywistości (multiverse and stuff), w której istnieją gigantyczne stwory w stylu Godzilli.

To w dużej mierze nerdowski wish fulfilment - baza na alternatywnej dzikiej Ziemi jest pełna cool scientists, którzy przeżywają przygody, robią sobie nawzajem głupie żarty i dyskutują o barwnej kaiju super-science. Scalzi buduje swoją wyśnioną merytokrację, w której role się odwracają i to naukowcy mogą pomiatać miliarderami czy głowami państwa. A skąd w placówce naukowej jacyś losowi miliarderzy? Otóż odwiedzają oni czasem kaiju Earth w ramach absurdalnie drogiego safari - tak właśnie KPS finansuje swoją działalność!

Scalzi bawi się doskonale budując w detalach założenia świata - dlaczego mogą istnieć istoty rozmiaru wieżowców, skąd biorą energię, jak wygląda ich cykl życia oraz ekologia - i sympatycznie odkrywa się to wszystko razem z narratorem. Koniec końców największe problemy muszą zostać zbyte kwestią w rodzaju I don't even pretend to understand the science behind this, ale czego innego się spodziewać po książce o ogromnych potworach? Fabuła jest kompletnie pretekstowa, a postacie rysowane grubymi kreskami - główną atrakcją powieści jest terapeutyczno-turystyczny worldbuilding.

Nie przesadzam z rolą terapeutyczną - Scalzi pisze w posłowiu, że praca nad taką lekką, eskapistyczną bzdurką pomogła mu wytrzymać pandemię i lockdown. Akcja powieści dzieje się zresztą podczas pandemii, za sprawą której - pośrednio - protagonista traci pracę i wpada w ciąg wydarzeń, który doprowadzi go do pracy w KPS! Chciałem więc początkowo być nieco ostrzejszy w ocenie książki - szczególnie jej ciężkim jak kaiju aspekcie wish fulfilment - ale autorski kontekst ocieplił moje wrażenia. Czy można mieć za złe facetowi z pandemiczną deprechą, że stara się z niej wygrzebać pisząc silly escapist adventure? To lekka zabawa; niewiele ponad to, lecz jeśli macie ochotę na podobne klimaty - sięgajcie śmiało.

A skoro już mówimy o silly escapist adventures - w trakcie sprawdzania matur wciągnąłem kolejny tom cyklu Ordinary Magic, w którym Devon Monk opisuje nadmorskie miasteczko służące za kurort dla bogów i innych supernaturals! Łapię ochoczo każdą kolejną część gdy tylko wyjdzie w formie audiobooka; studio Graphic Audio zawsze staje realizacyjnie na wysokości zadania, a komediowo-obyczajowe perypetie znajomych mieszkańców to lekki masaż dla zmęczonego mózgu.

Sealed With a Tryst (o tradycyjnie uroczo fatalnej okładce) jest nieco krótsza niż pozostałe części - pierwotnie ukazała się bowiem jako część antologii urban fantasy Dirty Deeds. Od strony komediowo-kryminalnej - nadmorskie miasteczko doświadcza plagi kradzieży oświetlenia; nieznany sprawca nie przepuszcza nawet lampom ulicznym. Lokalny trickster god Crow sprzedaje też na pchlim targu niewinne drobiazgi, które mogły być wyciągnięte prosto z mitycznej puszki Pandory; hijinx to follow! Wątek obyczajowy dotyczy z kolei Delaney Reed - policjantki i bohaterki pierwszych tomów cyklu - którą narzeczony próbuje wyciągnąć na zasłużone wakacje... ale jej pracoholizm unieszczęśliwia wszystkich dookoła.

Jak pisałem już wcześniej - it's basically a fairy tale for adults: with some action, some humor, some simple life lessons and some sexy times. Możemy ze zrozumieniem pokiwać głową słuchając o dylematach Delaney na froncie work/life balance, ale - żeby nikt nie pomyślał, że jest to przesadnie poważne - nasza bohaterka jeździ radiowozem z magiczną świnią żywiącą się złomem. Jak zwykle bezpretensjonalna zabawa; kupuję tę konwencję z przyjemnością.

Po dwóch wyjątkowo lekkich pozycjach nabrałem ochoty na coś bardziej mięsistego. Los mi sprzyjał, gdyż przyjaciółka tegoż bloga poleciła mi wówczas Killers of the Flower Moon Davida Granna: reportaż dotyczący serii zabójstw, które dotknęły amerykańskiego plemienia Osage w latach '20 ubiegłego wieku.

Plemię Osage było wówczas jedną z najzamożniejszych grup w Stanach - na należących do nich ziemiach odkryto bowiem bogate złoża ropy. Wcale nie było to jednoznaczne błogosławieństwo: status prawny rdzennych Amerykanów był wówczas na tyle zły, że okoliczni biali próbowali uszczknąć dla siebie jak najwięcej z tego tortu - czasem w imieniu prawda i w białych rękawiczkach, czasem środkami kompletnie kryminalnymi. Morderstwa nie są w historii plemienia wyłącznie ciekawostką z gatunku true crime: okres ten doczekał się nazwy Reign of Terror oraz wpłynął dobitnie na dzieje i kulturę tej grupy.

David Grann splata wątek zbrodni z początkami FBI; to również opowieść również o tym, jak era westernowych szeryfów przeminęła, a nowymi bohaterami masowej wyobraźni stali się niepozorni urzędnicy-gryzipiórkowie, kompletnie nowy model stróża prawa. Grann bardzo sprawnie układa poziomy swojej narracji - mamy więc zarówno anegdoty biograficzne, jak i szersze spojrzenie historyczno-kulturowe. Nie da się oderwać kryminalnej intrygi od problematyki ówczesnego rasizmu.

Jak na ciężar tematyki, książka jest zaskakująco lekka w odbiorze; duża w tym zasługa warsztatowej sprawności Granna. Dla mnie była to pozycja dodatkowo ciekawa, gdyż jeszcze w trakcie studiów spędziłem masę czasu zakopany w literaturze i kulturze rdzennej ludności Ameryki - w trakcie lektury kiwałem więc często głową myśląc oh yeah, oh yeah, I remember that... ale równie często myślałem oh, that's new! To fascynujący wycinek amerykańskiej historii - na tyle ciekawy, że Martin Scorsese kręci właśnie film na jego podstawie.

 

That's all, folks! Okres maturalny minął, wakacje już na horyzoncie - podejrzewam, że Knédżi powrócą całkiem szybko!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz