piątek, 12 listopada 2021

Knédżi: kukułka, relikt, petting zoo i Morfeusz

Dwa pierwsze miesiące roku szkolnego nie są dla nauczyciela najlepszym czasem na lekturę! Nie znaczy to bynajmniej, by żadne książki nie zostały wciągnięte - ale były to najlżejsze z lekkich rzeczy, i wszystko do tego w formie audiobooków. Szczerze mówiąc - specjalnie zostawiłem sobie te pozycje właśnie na wrzesień i październik, żeby po dniu pracy móc klapnąć na kanapie z czymś lekkim na uszach! And so, without further ado - Knédżi!

Calculated Risks to dziesiąty już tom serii InCryptid, o której poprzednim razem pisałem tutaj. Uczciwie powiem wam, że trudno coś mądrego dodać do poprzedniego wpisu; ostatnia książka skończyła się cliffhangerem, który tutaj zostaje rozwiązany - i kontynuujemy płynnie fabułę z Imaginary Numbers. To mniej kolejny tom, a bardziej jedna dłuższa książka rozbita na dwie części; wszystko to, co pisałem więc ostatnio, jest i tu w mocy.

Sarah Zellaby jako protagonistka jest w porządku, ale bez fajerwerków; nie wywraca ona narracyjnych tradycji cyklu do góry nogami. Nawet cicha math nerd girl z rodziny Price'ów jest w głębi duszy taką samą badass fighter jak pozostała część klanu; jest może bardziej rozsądna niż Verity i mniej ognista niż Antimony, jej przybrane siostry/kuzynki, ale przynajmniej bycie kukułką - reprezentantką obcego na Ziemi gatunku - dodaje jej charakterowi nieco smaczku.

Najciekawszym chyba narracyjnym manewrem tego tomu są konsekwencje heroicznego poświęcenia Sary z poprzedniego tomu, kiedy to była zmuszona telepatycznie wymazać pamięć o sobie z umysłów przybranej rodziny. Now we deal with the fallout - i mamy okazję zobaczyć nieufność lub wręcz wrogość, z jaką rodzina Price'ów traktuje outsiderów. To ryzykowne zagranie ze strony autorki; w mniej sprawnych rękach mogłoby zniechęcić nas do tych postaci - moim zdaniem jednak nawet ta gorsza strona charakteru Price'ów dokłada kolejny ciekawy aspekt do ich charakteryzacji i czyni ich po prostu bardziej ludzkimi. Z czytelniczej perspektywy wiemy doskonale, co kryje się pod skorupą nieufności i agresji; Sarah ma zaś okazję przebić się przez nią po raz kolejny. Pamiętacie też klasyczny film Franka Capry It's a Wonderful Life? Sposób, w jaki wymazanie Sary ze wspomnień rodziny zmienia jej członków na gorsze - oraz próba naprawienia sytuacji - mocno przywodzi na myśl tę świąteczną filmową baśń.

Poza tym jest to wszystko, czego można spodziewać się pod dziesiątym tomie cyklu - they have some adventures, they save the day, they make new friends and new enemies - etc, etc. Wolałem chyba fabuły zamknięte elegancko w jednym tomie, ale co tu będę oszukiwał - it's more of InCryptid, i jeśli ktoś lubi ten cykl, to kolejny tom łyknie z przyjemnością.

Alan Dean Foster to specjalista od nowelizacji i tie-inów, jeden z pisarzy klepiących przemysłowo książkę po książce - i w sumie sam nie wiem, czego się spodziewałem po tej powieści, bo jego rezultaty są zazwyczaj mocno średnie. Zainteresował mnie jednak rys fabuły: Relic opowiada o ostatnim człowieku we wszechświecie, który jest utrzymywany przy życiu przez rasę kosmitów - jako wartościowy okaz właśnie. Ludzkość (surprising absolutely no one) wybiła się sama; wspięła się na poziom międzyplanetarnej cywilizacji, ale w futurystycznym konflikcie jedno ze stronnictw stworzyło nieco zbyt efektywną broń biologiczną - i tak skończyła się historia naszego gatunku. Or did it?

Najlepszą częścią powieści jest sam początek - Ruslan, nasz tytułowy relic, wiedzie samotny, melancholijny żywot pod opieką obcych (fajnie swoją drogą, że Ruslan, a nie kolejny Steve czy Chris) i rozważa, czy pozwolić im zreanimować rasę ludzką dzięki jego własnym komórkom oraz zaawansowanej biotechnologii i inżynierii genetycznej kosmitów. Czy warto wskrzeszać rasę, która unicestwiła się sama? Ruslan ma wątpliwości, ale obcy wykazują bardzo życiowe podejście: pfff, i tak to zrobimy, pytamy tylko z uprzejmości; najwyżej poczekamy aż umrzesz. Plus twoja pomoc w socjalizacji dzieci i przekazywaniu im ludzkich zachowań i kultury byłaby bezcenna, ale nie to nie, będziemy sami rzeźbić z waszych nagrań i mediów. Ruslan ostrożnie więc się zgadza, ale w rewanżu prosi o możliwość odwiedzenia martwych już planet należących niegdyś do ludzkości. 

To naprawdę fajny koncept, ale gdzieś od 1/3 powieści rozlatuje się kompletnie: ekspedycja Ruslana odnajduje bowiem więcej ocalałych - dwójkę dzieci, konkretnie - i cały filozoficzno-melancholijny nastrój bierze w łeb. Od tego momentu książka zmienia się w niezbyt ciekawą adventure story z okropnie i nieprzekonująco pisanymi charakterami dzieci do tego; a potem tych ludzi robi się jeszcze więcej. Hej, chciało mi się powiedzieć w trakcie lektury, co to ma być; pisałem się na powieść o ostatnim człowieku we wszechświecie! Cóż jednak zrobić, Alan Dean Foster gonna Alan Dean Foster; fabuła się rozłazi, postaci raczej doświadczają wydarzeń niż mają jakąś faktyczną moc sprawczą, a obowiązkowemu happy endowi towarzyszy jeszcze jedna happy myśl - uff, dobrze że to już koniec. Szkoda fajnego konceptu. 

Nie dajcie się zniechęcić okładce typu moja pierwsza przygoda z Photoshopem - seria Ordinary Magic (Hell's Spells to jej szósty tom) to kolejny cykl urban fantasy, przy którym odprężam się jak borsuk. Założenia: nadmorskie amerykańskie miasteczko Ordinary jest anything but - stanowi bowiem kurort dla bogów, bogiń and other supernatural creatures. Wiadomo, że boskie odpowiedzialności każdego mogą zmęczyć; relaks potrzebny jest nie tylko śmiertelnikom. Magiczny pakt czyni więc z Ordinary boskie miejsce wytchnienia: aby w nim zamieszkać, należy tymczasowo zrzec się mocy i znaleźć sobie zajęcie w lokalnej społeczności... a rewanżu bogowie i boginie otrzymują to, czego brakuje im najbardziej: luz i święty spokój.

Odyn hobbystycznie rzeźbi piłą spalinową, a jedna z walkirii budzi grozę nie jako zbieraczka dusz, a nadaktywna animatorka lokalnego życia społecznego (trochę jak klasyczny kaowiec z Rejsu). Śmierć (konkretnie Thanatos, ale w cywilu po prostu Than) jest uroczym starszym dżentelmenem sprzedającym latawce. Trickster god Crow robi to, czego od trickstera by się oczekiwało, lokalny wampir jest miłośnikiem estetyki hippisowsko-new age'owej, czasem w progi miasteczka wpadnie jakiś sexy demon... i jakoś się to wszystko toczy. Głównymi bohaterkami cyklu jest trójka sióstr pracujących jako lokalne policjantki - i chociaż zdarza się czasem jakieś okazjonalne poważne przestępstwo (pierwszy tom zaczyna się od obowiązkowego morderstwa), to częściej zajmują się problemami w rodzaju kradzieży betonowego pingwina, który stanowi jeden symboli miasteczka.

Mądre to to nie jest, ale nikt nie słucha chyba Ordinary Magic dla kontaktu z wysoką literaturą. To bardziej odprężająca bedtime story dla dorosłych; w tym tomie, przykładowo, królowa piekła (ukrywająca się w Ordinary w formie kucyka w lokalnym petting zoo) flirtuje z przebywającym w tym samym miejscu greckim bogiem Panem (który rzecz jasna przebywa w miasteczku jako kozioł) - and they put a whole different kind of "petting" in "petting zoo". Fabuły są uczciwie mówiąc forgettable; słucha się tego dla zabawnych konceptów i interakcji postaci - i pomaga, że produkcje marki Graphic Audio są na tyle technicznie dobre, że z tymi aktorami i aktorkami można by pewnie słuchać niemal wszystkiego.

Graphic Audio adaptuje bowiem powieści (i okazjonalnie komiksy!) jako pełnoprawne słuchowiska: poza narracją i dialogami mamy więc efekty dźwiękowe, odgłosy otoczenia, ilustracyjną muzykę. When it come to easy listening, it doesn't get much easier than this - a wiodąca narratorka, Colleen Delany, to jeden z moich ulubionych audiobookowych głosów. 

Jakim cudem - w dobie szukania nośnych licencji - nikt jeszcze tego nie zaklepał jako głupkowatego serialu? Nie mam pojęcia. It's silly and fluffy; trochę humoru, trochę fantastyki, trochę romansu, trochę kryminału. Krótko mówiąc: wata cukrowa dla uszu; w sumie puste kalorie, ale lekkie i przyjemne. Każdy kolejny tom dla dla mnie podręcznikowa guilty pleasure! 

Trochę tak jak rozmaite Karmi i Reddsy są często piwem dla osób, które generalnie nie piją piwa, tak też często Sandmanowi przypada niewdzięczna rola komiksu dla ludzi, którzy generalnie komiksów nie czytają. To nie żaden przytyk ani wobec Sandmana, ani w stronę tych napojów - potrafią być dobre i sam nie odmówię gorącym letnim popołudniem Reddsa prosto z lodówki - ale wyobraźcie sobie, że niemal każdą rozmowę o piwie zaczynacie od ooo, a słyszałeś o Reddsie, a piłeś kiedyś Reddsa, bo ja piłem, fajny był. Kiedyś mnie to nieco męczyło, teraz jestem już na etapie klepania takiego rozmówcy po plecach i mówienia good for you, good for you, I'm glad you had fun; hej, a co ci się w nim podobało, może zaproponuję ci coś nowszego?

Nie miałem do tej pory okazji pisać o komiksowym Sandmanie, więc na początek cios między oczy: chociaż pierwsze polskie wydanie trafiło na półki w 2002, Sandman zaczął się ukazywać w oryginale już 1989 - i to w tym okresie powinniśmy go historycznie umiejscowić i analizować. Jak na późne lata '80 faktycznie był dosyć nowatorski: nie dość, że był naszpikowany metatekstualnymi odniesieniami do literatury i mitologii, to również poruszał otwarcie tematy seksualności czy tożsamości (w tym LGBTQ). W latach '90 - które określa się historycznie jako Dark Age of Comics - branżowym standardem były maksymalnie głupie historie akcji, skupione nie na scenariuszu, a na efektownej, autorskiej kresce oraz byciu możliwie jak najbardziej extreme. Bohaterowie z bandanami na głowach, karabinem w każdej ręce i steroidową muskulaturą; bohaterki o karykaturalnych proporcjach sprowadzone do roli eye candy, a w najlepszym razie - dangerous sexy killer eye candy. W takim ekosystemie bardzo łatwo było określić Sandmana jako a comic strip for intellectuals, jak w słynnych słowach podsumował go kiedyś zdobywca Pulitzera Norman Mailer (a jak znał się na komiksie - niech powie nam pomieszanie pojęć comic strip i comic book, ale to już dyskusja na kiedy indziej).

My point is, trudno patrzyć dziś na Sandmana tak samo, jak trzydzieści lat temu. Nadal jest dobry - moje kochane opowiadania z porcji materiału zaadaptowanego w tym audiobooku to historie o cesarzu Stanów Zjednoczonych oraz o baśniowym Bagdadzie - ale z drugiej strony z perspektywy lat niektóre rozwiązania kłują nieco w oczy. Stanowiące puentę jednej z historii he was like this because he got molested as a child! wydaje się dziś bardziej leniwą kliszą niż czymś przejmującym i szokującym; inna historia próbuje sprzedać sąsiadki-lesbijki jako jakąś hardkorową kontrkulturę, co było pewnie bliższe prawdy we wczesnych latach '90 niż współcześnie. Nad całością unosi się ten duch gotyckich klubów i studentów wyrywających dziewczyny na mroczną poezję; wszystko musi być bardzo poważne i mroczne, skoro głównymi bohaterami są antropomorficzne inkarnacje konceptów takich jak Sen lub Śmierć lub biblijne postacie - Lucyfer, Kain, Abel i tak dalej. Owszem, są w Sandmanie momenty samoświadomości i autoironii, ale few and far between; generalnie całość jest poważna jak marsz pogrzebowy. Spójrzcie, nawet sam audiobook to nie jakaś plebejska part 2 - to ACT II.

Mogę pewnie sprawiać wrażenie, że całość mi się nie podoba; nic bardziej mylnego. It's still a fun read; antologia opowiadań - raz lepszych, raz gorszych - powiązanych wspólną większą fabułą i powracającymi postaciami. Myślę po prostu, że nachwaliliśmy się Sandmana już dosyć przez ostatnie trzy dekady; warto też spojrzeć na niego teraz nieco bardziej krytycznym okiem. Gotycka estetyka, przykładowo, to współcześnie fajna podróż w zbliżające się do przełomu millenniów lata '90; powrót do czasu, gdy kończące się tysiąclecie czyniło wszystko donośnym i apokaliptycznym. 

A sama wersja audio? Jest, moim zdaniem, trochę jak komiksowy oryginał - it's good, but kinda overrated. Do produkcji zatrudniono samego Neila Gaimana i wianuszek kinowego talentu, jak Michael Sheen, James McAvoy, Kat Dennings czy Andy Serkis; dołożono profesjonalne efekty dźwiękowe i tło muzyczne. It's all perfectly fine, ale niektóre recenzje zachwycają się jakością tego audiobooka ponad miarę; naprawdę, wspomniane dziś wcześniej studio Graphic Audio robi takie audiodramy z palcem w nosie już od prawie dwudziestu lat. Jest to w moich oczach trochę zabawna symetria, że podobnie jak Sandman był sprzedawany jako "komiks dla osób nieczytających komiksów", tak z jego adaptacji robi się "audiobooka dla osób niesłuchających audiobooków". 

I żeby nie było wątpliwości - it's well made, it's good, and it's fun to listen to. To po prostu współcześnie nic rewolucyjnego. Czy poleciłbym wersję audio osobom nieznającym komiksu? Chyba jednak najpierw zasugerowałbym zanurkowanie w materiał źródłowy, gdyż oprawa graficzna budowała nastrój Sandmana równie mocno, co sam scenariusz. To nadal komiks, który warto znać!


I to tyle! Tak, dzisiejsze Knédżi to zdecydowanie easy listening edition; cóż mogę powiedzieć, tego właśnie potrzebowałem z początku roku szkolnego! Na poważniejsze lektury przyjdzie czas; na moją półkę trafiło już kilka nowych pozycji z mojego ulubionego wydawnictwa Czarne, i zamówiłem też parę potencjalnie interesujących opracowań okołokomiksowych. Ale to już zostawmy na następne Knédżi!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz