piątek, 24 czerwca 2022

One-Star Squadron

Satyryczna seria superbohaterska pisana przez Marka Russella, a rysowana przez Steve'a Liebera - który odpowiadał również za stronę wizualną absolutnie fenomenalnej serii Superman's Pal Jimmy Olsen! Brzmiało mi to too good to be true... no i cóż, nie mogę uczciwie powiedzieć, by One-Star Squadron spełnił moje oczekiwania. Ale może spełni wasze?

Główne założenie tej sześciozeszytowej miniserii: nie każdy bohater może być Supermanem i ratować świat w Justice League; dla większości osób z mocami pozostaje korporobota oraz prekariacka gig economy:

NOT AN ESCORT SERVICE! Na przedostatnim panelu Hawk oraz Dove; już niedługo (+/-) zobaczymy ich podczas naszych niedzielnych spotkań z Tytanami!

Firma Heroz4U funkcjonuje jako mieszanka superbohaterskiego pośredniaka i Ubera; potrzebujesz ratunku? Zamów herosa pod drzwi! Gorzej oczywiście, jeśli heros ten ma akurat lepiej płatną robotę jako entertainment na imprezie halloweenowej... ale cóż, tak działa wolny rynek. Pogoń za pieniądzem sprawia, że linia pomiędzy bohaterami a łotrami staje się coraz mniej istotna; jedni korzystają z Heroes4U, drudzy z appki Hench, ale koniec końców odwalają często te same fuchy - tu jakaś ochrona spotkania biznesowego, tam couching youth sports:

Sportsmaster dostał niedawno swoje pięć minut minut na ekranie jako jeden z łotrów serialowej Stargirl - i doskonale tam pasuje jako zły wuefista!

Wielu bohaterom raczej to wszystko nie w smak - no bo czy da się zawiesić metkę z ceną na heroizmie? Nawet Supermanowi trudno jednak walczyć z patologicznymi formami kapitalizmu:

Śliscy boardroom executives z gębami pełnymi frazesów, korpomowy oraz buzzowordów są dużo gorsi niż poczciwy Sportsmaster

Lex Luthor - przedsiębiorca-celebryta - czuje się za to w tych realiach jak ryba w wodzie:

"Galley" z koszulki to oczywiście jego własna appka. I nie, goryl to nie żadna superpostać; he's just a working dude, like we all are.

One-Star Squadron to seria kapiąca cynizmem: eks-superherosi ledwie wiążą koniec z końcem, imają się najbardziej poniżających zajęć, a do tego zmuszani są do wzajemnego kopania pod sobą dołków. Jak w starym dowcipie o środowisku akademickim - rywalizacja jest tam zabójczo intensywna, bo stawki są tak żałośnie niskie. Kiepski pracownik jest smutny, bo pewnie wyleci z pracy przez słabe opinie klientów; jego szef jest smutny, bo nie chce przecież wywalać człowieka na bruk, ale jeśli tego nie zrobi - to sam może zapłacić głową za zaniedbanie; klienci są smutni, bo po najniższej cenie dostają często najsłabsze usługi. Czy ktokolwiek zatem jest wesoły? Dyrektorzy firm, oczywiście, którzy i tak zawsze wywiną się odpowiedzialności, zaś zarobione miliony mogą przebimbać na przykład na NFT-malowidło ze znudzoną małporybą:

"I am literally working under a three-million-dollar painting."

Choć wszyscy bywają dla siebie paskudni, to z czytelniczej perspektywy widzimy, że nie robią tego ze złośliwości czy sadyzmu: they're all just the same little guys trying to make a living, a dobro własne zawsze będzie dla nich ważniejsze niż cudze - i trudno ich za to winić, gdyż jakoś muszą przecież w tym systemie funkcjonować. Mało kto wystawi kolegę do wiatru z wrodzonego sadyzmu; ba, większość ludzi nie chce tego robić i ma później moralnego kaca - ale jakoś trzeba zarobić na jedzenie na rodzinnym stole. It's a very petty, everyday sort of evil; przekonywanie samego siebie, że inni ludzie są mniej ważni, mniej ludzcy...

...choć w głębi duszy wiemy, że to dokładnie tacy sami kolesie jak my, często postawieni w podobnie niemożliwych sytuacjach.

Niestety, jest to komiks z problemami. Atmosfera, moim zdaniem, jest aż jest nazbyt cyniczna i przytłaczająca korporacyjną deprechą; trudno zwyczajnie śmiać się z żartów i satyry, gdy bohaterowie nieustannie doświadczają tragedii, a całe ich życie wali się w gruzy. Żarty nie ułatwiają przełknięcia gorzkiej satyry, a przeciwnie - same zostają ściągnięte na dno przez ponury nastrój. Pojedyncze panele powyżej mogą wyglądać zabawnie, but trust me: it's a big downer. Są tam iskierki nadziei oraz ciepła na koniec... but it's too little, too late.

Wątek porzuconego bohatera-weterana cierpiącego na demencję zapowiada jakąś z początku jakąś głębszą zagadkę, but it just kinda goes on and on. Biurowe machlojki Power Girl są wprowadzone jak jakiś wielki plot twist, ale ponownie - nie ma tam tak naprawdę szczególnych zaskoczeń; wszystko mechanicznie brnie do dosyć oczywistego finału. Ale jest też inny feler...

Mam na myśli dobór postaci!

To właśnie główny problem całej serii - wszystko działałoby dużo lepiej, gdyby nie kompletnie nietrafiona obsada. Mark Russell naprawdę ładnie radzi sobie z komediowymi dialogami i satyrą na problemy współczesnego kapitalizmu, ale... z tymi konkretnymi postaciami często nie ma to sensu. Co robi w firmie dla bohaterów klasy D (lub niższej) Plastic Man, który - choć nie wygląda - jest niezniszczalnym zmiennokształtnym robiącym pełen użytek z komediowej cartoon physics i, w konsekwencji, stanowi jedną z potężniejszych postaci w DC? Co robi tu Power Girl, who is a literal freaking Kryptonian? Wygląda to trochę, jakby Russell wybrał do swojej fabuły postacie na chybił-trafił, kierując się kluczem "hm, kto akurat nie ma teraz własnej serii". 

Russell próbuje odpowiedzieć na pytanie, skąd przykładowo w tej serii Power Girl - tylko że nie da się tego załatwić w dwa panele. Poczuła rozczarowanie klasycznymi heroicznymi wyczynami, więc... zaczęła najmniej prestiżową robotę w korporacji? Kobieta, która przez lata była pisana jako dyrektorka własnej firmy technologicznej? No nie, nie kupuję tego w ogóle.

Moce to jednak małe miki, bo - co gorsza - kompletnie dziwaczny jest charakter postaci. Jedyna continuity, która tak naprawdę mnie obchodzi, to continuity of character - mniejsza o gadżety czy poboczne przygody; ważne, by dobrze ujęta była natura postaci: ich charakterologiczny portret, relacje z innymi, ewolucja. A nigdy w życiu nie czytałem Power Girl pisanej tak jak tutaj! Dojrzała i dowcipna kobieta jest w One-Star Squadron ukazana jako pozbawiona kręgosłupa egocentryczka płacząca w korporacyjnym kiblu. It sure is a character this particular story needs, but it just... isn't Power Girl. Mam mocne wrażenie, że Russell napisał zarys fabuły oraz postaci najpierw, zaś dopiero później oblekł je w detale związane z wydawnictwem DC, jakby nakładał kostium na już istniejący szkielet. Niestety, dobierając te kostiumy trafił jak kulą w płot.

Nie chodzi tu zresztą o samą jedną Power Girl, a dosłownie o wszystkie postacie. Rozmawiający wyżej z Luthorem koleś w żółtym garniaku? To Heckler, stworzony w latach '90 przez solidnego humorystycznego scenarzystę Keitha Giffena. Keith chciał pobawić się Królikiem Bugsem... ale miał świadomość, że jego pomysły mogą nie pasować do klasycznej wizji postaci. Powołał więc do życia Hecklera, który wykorzystuje podobnie slapstickowo-absurdalną konwencję:

W którym kuble na śmieci chowa się Heckler? Zwróćcie też uwagę, jak łatwo w tym dialogu podmienić "Mac" na markowe "doc".

Heckler wykorzystuje nawet wprost klasyczną obelgę Bugsa: whatta maroon! Keith Giffen wyraźnie mówi takimi smaczkami pozdro dla kumatych, to zawsze miał być Bugs, no ale wiecie:

Dla kontekstu:

 

Heckler to jednak nie tylko prosta zgrywa z Bugsa; bywał również kreatywny, a nawet - nie bójmy się tego słowa - eksperymentalny. Jednym z jego przeciwników był John Doe, The Generic Man: postać szablonowa tak bardzo, że jej mimikę czy rekwizyty Giffen zastępował słowami:

Generic Man stanowił kontrę wobec szalonego indywidualizmu Hecklera

I mean, come on - ten koleś mógłby śmiało być łotrem w surrealistycznym Doom Patrol ery Granta Morissona! 

DRIP DRIP DRIP - musiałem ostatnio zapoznać znajomych z młodzieżowym użyciem tego słowa!

Gdzie można znaleźć podobne zabawy formalne na łamach One-Star Squadron? Gdzie jakieś uznanie tego, że Heckler to na dobrą sprawę Królik Bugs w dekoracjach gritty '90s superheroes? Jak się pewnie domyślacie - absolutnie nigdzie. Nie chcę się przesadnie pastwić nad autorem, ale Mark Russell naprawdę sprawia wrażenie, jakby wyciągnął wykorzystywane przez siebie postacie z maszyny losującej i nie zadał sobie nawet trudu zapytania kogoś w wydawnictwie ej, a co to za żółty koleś, o co w nim właściwie chodzi? A trzeba było po prostu zrobić dokładnie to, co Giffen z Królikiem Bugsem - przerobić Plastic Mana na jakiegoś Gumball Guya, Power Girl na Muscle Mom i wszysktko byłoby tip-top.

Russell potrafi pisać naprawdę solidne komiksy - ba, jego nazwisko na okładce jest dla mnie zwykle zachętą! W 2016 fajnie napisał Flintstone'ów - również jako satyrę na kapitalizm w doroślejszym ujęciu niż klasyczna kreskówka, ale do Flintstone'ów świetnie to tematycznie pasuje: przecież połowa animowanego sitcomu kręciła się dookoła perypetii nienajbystrzejszego Freda oraz jego wybuchowego szefa-krwiopijcy! W rezultacie komiks tematycznie prostu śpiewał:

Popularnym środowiskowym żartem związanym z tą serią była "well, I didn't expect The Flintstones to be the best satire in 2016 - but here we are." To naprawdę niezły komiks!

Bardzo dobrze bawiłem się też również przy Wonder Twins - która to seria jest dowodem, że poza cyniczną satyrą Russell potrafi napisać coś w lekkim, ciepłym tonie i osadzić to bezproblemowo w uniwersum DC. 

Tutaj nie ma problemów z charakteryzacją! Spójrzcie na reakcje postaci: od razu widać, że Hawkman to angry, serious warrior, zaś Superman nawet napominając Zana robi to ukrywając uśmiech.

Nie chcę hecklować One-Star Squadron jak jakiś Heckler, ale mam taką nieweryfikowalną hipotezę: Russell potrafi napisać w miarę sensownego Supermana czy Wonder Woman because he actually knows these characters. Ale już Plastic Man, Power Girl, Heckler? He has absolutely no clue about these guys whatsoever.

Czy mogę zatem polecić One-Star Squadron? Niestety średnio, ale pisanie o nim to dobra okazja do zarekomendowania The Flintstones czy Wonder Twins tego samego autora! Każdy miewa po drodze kreatywne potknięcia, a są one tym bardziej widoczne, jeśli dany autor lub autorka tworzą zazwyczaj teksty dobrej klasy. One-Star Squadron nie jest zły; zapada nawet w pamięć, but it's just a bit too messy. Jest tu sporo dobrych żartów, ale toną one w morzu cynizmu; fajnie zobaczyć trochę drugo- lub trzecioligowych starych znajomych... ale pod piórem Russella postacie te są kompletnie nierozpoznawalne.

Tym niemniej: jeśli nie zdarzyło wam się do tej pory czytać żadnego komiksu Marka Russella, spróbujcie - ale może niech nie będzie to ten. The Flintsones? Wonder Twins? Jak najbardziej! Niech więc naszym pozytywnym akcentem na koniec będzie nasz dobry kolega Detective Chimp i jego friendly reminder:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz