Zakończył się drugi sezon serialowej Stargirl! Będzie dziś bez spoilerów, ale za to z obowiązkową lekcją historii - inaczej nie sposób rozmawiać o dostojnej instytucji, jaką jest Justice Society of America!
A więc... Justice Society! Pierwsza komiksowa drużyna superbohaterów w ogóle; rok 1940. Zwykle na tym blogu cofamy się do Silver Age of Comics, ale Justice Society miało swój początek jeszcze w Golden Age - podczas pierwszego boomu na komiksowych superbohaterów.
Tak się to zaczęło! |
Zebranie popularnych postaci w jedną drużynę było rewolucyjnym konceptem - i używam tego słowa z pełną jego wagą. Nie chodziło bowiem wyłącznie o spotkanie samych bohaterów, ale również o spotkanie różnych stylistyk narracyjnych i graficznych. The Spectre, przykładowo, był w swoim własnym tytule dosłownym ucieleśnieniem Gniewu Boga; przestępcy raczej nie wychodzili żywo ze spotkania z nim, i to często ginęli na ironiczne oraz okrutne sposoby.
Wystrzegajcie się zbrodni, bo Spectre zmieni was w gadający szkielet - a i tak będzie to relatywnie lekka kara! |
ITS OCCUPANTS ARE CRUSHED TO A PULP |
Taki więc okrutny Spectre nagle zasiadał przy jednym stole z dostojnym Green Lantern (pierwszym, tym z dosłowną magiczną latarnią) lub będącym wręcz ucieleśnieniem cnót Flashem. Aby te odmienne osobowości grały razem, trzeba było odrobinę je przytemperować, zsynchronizować; był to moment, w którym wydawnictwo DC zaczęło odchodzić od bardziej krwawych i drastycznych konceptów na rzecz tego, o czym współcześnie myślimy jako classic superheroing.
Drugim rewolucyjnym aspektem Justice Society była pewna unifikacja nie tylko charakterów, ale i stylu wizualnego komiksów. Hawkman i Flash różnili się nieco kreską - ale odkąd zaczęli się spotykać na łamach jednego periodyku, zaczęło ewoluować coś, co współcześnie moglibyśmy określić jako wydawniczy house style. Nie chcę tu absolutnie sugerować, że nastąpiła jakaś brutalna unifikacja - po prostu pojawiło się bardziej spójne myślenie w kontekście wydawnictwa i całej linii tytułów. Nie było to jeszcze może nie wiadomo jak głębokie myślenie o wspólnej continuity, ale zaczęła już kiełkować idea - bohaterowie mogą się spotykać; to wszystko dzieje się w jednym świecie. Kiedy więc pójdziecie do kina na kolejny odcinek marvelowskiej sagi lub włączycie jakiś serialowy crossover, pomyślcie - na dobrą sprawę wszystko to zaczęło się przy tym okrągłym stole, przy którym zasiedli członkowie Justice Society.
Ale Anglisto, jaka nowość, jaka rewolucja?, zapytacie; czy to właśnie nie po prostu kolejna wersja legendy o rycerzach Okrągłego Stołu, o Jazonie i Argonautach? I jak zwykle macie rację, ale moim zdaniem to właśnie ten niepozorny zeszyt katapultował komiksowe historie superbohaterskie do statusu współczesnej mitologii - tak bardzo intertekstualnej, wielowątkowej i podatnej na reinterpretację. To właśnie to wzajemne wykorzystywanie wątków w sąsiednich tytułach, gościnne występy i trwające dekadami nowe ujęcia zapewniają tym postaciom taką nieśmiertelność, jaką tylko można zyskać. Krótko mówiąc, Superman rozpoczął trend; Batman pokazał jego lustrzane odbicie; Captain Marvel pokazał, że koncept się przyjął i znalazł imitatorów. Ale to Justice Society jest początkiem mitologii.
Wybaczcie ten wykład historyczny, ale nie sposób sposób podejść do Justice Society bez znajomości kontekstu i pewnej gravitas tego konceptu! Przed Avengers, przed Justice League, przed Legionem Superbohaterów, przed X-Menami - przed tym wszystkim istniało archetypiczne Justice Society. Dekady później komiksy z tą grupą nadal są wydawane - choć, oczywiście, jej skład zmienia się z epoki na epokę - a stałym elementem tematycznym jest tradycja i dziedzictwo. Starsi bohaterowie ustępują miejsca młodszym; kostiumy i tożsamości przekazywane są z pokolenia na pokolenie jak rycerskie herby, jak szlacheckie sygnety. Czasem pozwala to rozgrywać relację mistrz-uczeń, czasem pokazuje różnice pokoleniowe - ale prawdziwą siłą grupy jest nieodmiennie kombinacja doświadczenia i umiejętności weteranów z energią i pomysłowością nowego pokolenia. The young and the old; they make each other stronger.
Uwaga, koniec wprowadzenia, przechodzimy w końcu do samego serialu! Obudźcie dzieci z tyłu sali, już skończyłem o 80-letnich komiksach. |
Ten centralny koncept jest bardzo dobrze oddany w serialowej Stargirl. Courtney Whitmore, licealistka, przeprowadza się do nowego domu wraz z młodszym bratem, matką oraz ojczymem - i podczas rozpakowywania rzeczy znajduje w jednym z pudeł cosmic staff, broń dzierżoną kiedyś przez Starmana - jednego z członków Justice Society. Ta rozbłyskuje w jej rękach - a że artefakt jest w pewnej mierze inteligentny (think Doctor Strange's cape) i nie aktywuje się dla każdego, Courtney zaczyna się zastanawiać, czy jej nieobecnym ojcem nie był sam Starman właśnie.
Ale - żeby było zabawniej - szybko okazuje się, że związek z JSA ma na pewno jej ojczym, a idylliczne miasteczko, do którego się wprowadzili jest w istocie bazą paru łotrów z dawnych lat. Łotrów, którzy - żeby było jeszcze zabawniej - pozakładali już rodziny, dorobili się dzieci i zdążyli posłać je do liceum; tego samego liceum, w którym Courtney zaczyna swój pierwszy rok. Jest to więc klasyczna szkolna metafora - popularna mean girl czy niegodny zaufania chłopak are literal supervillains, z supermocami i kostiumami, paczka znajomych szybko przeistacza się w superhero team, za szafką na książki jest tajny korytarz, a niepozorny woźny okazuje się być...
Well, it's lots of fun if you're into that kind of thing! Ciekawym manewrem jest zrobienie z centralnego miasteczka - Blue Valley - bezczasowego miejsca, które wydaje się być oazą lat '50. Pat, ojczym Stargirl, prowadzi warsztat samochodowy zajmujący się starymi modelami; wyposażenie ich kuchni to czerwony chrom i obłe kształty ery kosmicznej; miasteczko ma swój diner, małe lokalne kino, a dzieciaki nadal zarabiają rozwożąc rowerami gazety. W połączeniu z muzyką retro pomaga to zbudować nastrój nostalgii za starymi, dobrymi czasami, który jest immanentną cechą komiksów z Justice Society w roli głównej! Wszystko jest też przyjemnie low stakes; jasne, dorośli supervillains mają swój złowrogi plan, ale nawet oni to pocieszne w sumie postacie w rodzaju Sportsmastera (którego gimmickiem jest wykorzystywanie sprzętu sportowego, więc oklepie przeciwnika kijem hokejoweym, a na odchodne walnie piłką tenisową) czy Gamblera (starszego dżentelmena w południowym stylu, a zarazem hakera i mistrza obliczeń). Wszystko to jest kolorowe, dynamiczne i pełne nawiązań do bogatej komiksowej historii - a przynajmniej było tak w przypadku pierwszego sezonu.
Sprzeczka w stołówce? Szykuje się szkolna superhero fight! |
Drugi, jak to często bywa, to odrobinę sophomore slump - ale nadal przyjemna zabawa. Pomiędzy sezonami serial zdążył zmienić stację, przenosząc się z platformy HBO Max do będącej domem Arrowverse CW. Wiąże się to z nieco mniejszym budżetem - nie uświadczymy więc raczej wielu sekwencji tak efektownych jak w sezonie pierwszym, a sceny akcji z supermocami, potworami i robotami będą rozsiane nieco rzadziej.
Robot zbudowany w samochodowym warsztacie spędzi w nim większość sezonu - budżet to budżet! |
Zmienia się też nieco dynamika fabuły - zamiast grupy łotrów występuje jeden stały antagonista, Eclipso: demoniczny byt zaklęty w czarnym diamencie. Przenosi on serial w mroczniejszy klimat; już samo otwarcie sezonu przypomina nie licealną komedię, a klasyczny horror o opętaniu czy nawiedzonym domu. Eclipso żeruje na lękach, podszeptuje do złego, a jego często wykorzystywanym awatarem jest mały creepy chłopczyk - i zgadza się, jest to klasyczny wróg Justice Society, ale moim zdaniem trochę za wcześnie jeszcze na wprowadzanie takich ciężkich motywów; wolałbym nacieszyć się dłużej silly school life and dorky supervillains.
Sam Eclipso wizualnie jest całkiem fajny i wierny komiksowemu oryginałowi, ale trochę za często hams it up jak diabeł z jasełek |
Muszę przyznać, że narracyjny manewr wszyscy mamy teraz halucynacje pokazujące nam nasze najgłębsze lęki to jeden z moich najmniej ulubionych motywów fabularnych - a jest to basically Eclipso's whole shtick this season. Zdarzało mi się siedzieć na kanapie, sączyć drinka i wywracać oczami, bo oto znowu ktoś wracał zza grobu pełen wyrzutów wobec żywych albo znowu matka bohaterki mówiła, że tak naprawdę jej nie kocha - najlepiej jeszcze z inną reżyserią światła, by nikomu nie umknęło, że to tylko nierealna wizja. To momenty, w którym subtext becomes text i wszelka subtelność zostaje rozbita jak flaszka o kant stołu; EJ ZOBA ZOBA O TO CHODZI W JEJ CHARAKTERZE. Wolałbym zdecydowanie rozegranie tego mniej wprost - no i cóż, taki już mój pech, że żywiący się strachem i negatywnością Eclipso wyciąga te lęki, żale oraz wątpliwości na pierwszy plan. Jasne - jest to jego komiksowy modus operandi... po prostu osobiście tej techniki nie lubię. Wszyscy angstują niemożebnie, a Eclipso jakby stoi pośrodku, śmieje się i tylko wskazuje demonicznym paluchem - teraz ty angstujesz! A w tym odcinku ty! Twoi rodzice się rozwiodą - i to przez ciebie!
Jest młoda Green Lantern - yay! Ale niewiele z tego wynika - boo! |
Kolejną sprawą jest obecność nowych postaci. Wprowadzona zostaje młoda Green Lantern, która tak naprawdę niewiele w trakcie tego sezonu robi - jest tu chyba po to, by młoda drużyna nieco się rozrosła, ale brakuje jej jeszcze realnego emocjonalnego czy narracyjnego związku z resztą zespołu. Wpada, wypada, wpada, wypada; na razie jeszcze mnie do siebie nie przekonała. Jakeem - nowy posiadacz długopisu, który zamieszkuje dżin Thunderbolt (bo poza robotami mamy tu też dżiny; słuchajcie, egzotyczna magia była na topie w latach '40) - również dostaje raptem parę chwil, ale jego obecność wydaje się lepiej podbudowana; jest w końcu przyjacielem młodszego brata Courtney, coś więc przynajmniej realnie łączy go z grupą.
Weterani Justice Society pojawiają się częściej i ciekawiej niż w pierwszym sezonie! |
Dużo solidniej wypada obecność starszych członków Justice Society. Dostajemy więcej retrospekcji, a wszyscy otrzymują nieco charakteru; jest więc stary Wildcat, porywczy i konfliktowy; jest stonowany analityk Doctor Mid-Nite; jest starszy Flash, Jay Garrick, będący dostojnym elder statesman zespołu - i to grany przez aktora portretującego Jaya we Flashu! Jest ich ekranowo akurat na tyle, by zaznaczyć historię zespołu i podkreślić, że młody zespół kontynuuje ich spuściznę - ale też nie odebrać młodym pierwszych skrzypiec. Podobało mi się też sportretowania Shade'a, władającego cieniami raz przyjaciela, raz łotra, wiecznie stąpającego gdzieś na granicy - i mam nadzieję, że zobaczymy go więcej.
Tu dochodzimy do największego, moim zdaniem, atutu drugiego sezonu. Jedną z uroczych cech Justice Society jest staż grupy; jej starsi członkowie to już naprawdę klub facetów z mocną siwizną we włosach, którzy najchętniej grzaliby kości w ciepłej wannie i słuchali starej muzyki. Walczą z tymi swoimi pociesznymi łotrami już tak długo, że po prostu czasem się zakumplują pomimo bycia po przeciwnych stronach prawa; no jak tu nie zżyć się ze zamaskowanym złodziejem, którego widujesz praktycznie co tydzień - częściej, niż własne dzieci? Stąd też zdarzy im się wspólne piwo, rozmowa od serca prowadzona nocą na krawędzi dachu czy wzajemne poklepywanie się po plecach w trudnych momentach. Stargirl w drugim sezonie zaczyna fajnie bawić się tym motywem; ojczym Courtney, przykładowo, umożliwia odsiadującemu wyrok małżeństwu łotrów wyrwanie się z więzienia, by mogli zobaczyć córkę i kibicować jej podczas ważnego meczu. Młody Hourman, pełen tłumionej złości nastolatek, znajduje nić porozumienia z hulkowatym łotrem Solomonem Grundym - i karmi go w lesie kubełkami panierowanego kurczaka.
Nawet Courntey oraz jej nemesis - supervillain mean girl - znajdują jakąś platformę do dialogu! |
To bardzo ładnie przemyślany motyw, a tytuł nadchodzącego trzeciego sezonu - Frenemies - sugeruje, że zobaczymy go jeszcze więcej. Oby!
Koniec końców, największym sukcesem drugiego sezon Stargirl jest to, że narobił mi apetytu na trzeci. Na pewne rzeczy trzeba przymknąć tu oko - budżet jest jaki jest, kostiumy bywają odrobinę halloweenowe, a wiodąca fabuła jest często mniej ciekawa niż wątki poboczne - but let me tell you, it's got heart. Nie jest to już - w przeciwieństwie do pierwszego sezonu - adaptacja konkretnej fabuły z annałów Justice Society, ale nadal radzi sobie bardzo dobrze z ukazaniem ducha tej drużyny. Pomyślcie o drugim pokoleniu bohaterów i bohaterek niby w Watchmen Alana Moore'a, ale z dekonstrukcyjnym cynizmem zastąpionym poczuciem ciepła i wspólnej historii; gdzie dogadać potrafią się nie tylko superbohaterowie i superłotrowie, ale nawet - uwaga - różne pokolenia!
Młodą obsadę, swoją drogą, całkiem fajnie się ogląda - dają aktorsko radę! |
A jak lepiej zakończyć ten wpis, niż kilkoma panelami z Justice Society? Następna okazja do ich zamieszczenia może się nie nadarzyć tak szybko!
"...and this is my pet, Wildcat" - never fails to crack me up! |
Stargirl była cool teenage superhero jeszcze w erze Backstreet Boysów i płyt CD! |
Absolutnie najlepsza ramka w z tłem fabularnym! Mówiłem, ten tytuł ma *historię*. |
To właśnie ta markowa mieszanka goryczy i ciepła! |
I wiecie, co byłoby najlepsze? Gdyby za trzydzieści lat ktoś wrócił do serialowej Stargirl i obsadził główną bohaterkę - dziś młodziutką Brec Bassinger - jako dojrzałą już kobietę będącą mentorką kolejnego pokolenia. Powiecie, że to marzenia ściętej głowy... ale przecież John Wesley Shipp - serialowy Flash - wrócił do roli właśnie po trzydziestu latach! Legacy, everybody. That's what the JSA stands for!
Tak wyglądał w serialu z 1990! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz