W dziwnych czasach żyjemy - Venom: Let There Be Carnage był (przynajmniej od strony finansowej) jednym z największych hitów kończącego się roku. Rzecz jasna, pandemia trwa i kina dopiero powoli odżywały - ale i tak, druga pozycja w Stanach i Kanadzie oraz siódma globalnie? A jest to przecież produkcja klasy B, a może nawet B-/C+!
Spoilerów poniżej tyle, co i w trailerze zobaczycie! |
Na początek full disclaimer: nie jestem wielkim fanem Venoma jako postaci. He's okay, I guess, ale czarny kosmita ma na pewno pod górkę, gdyż jego stworzenie oraz okres głównej popularności przypadają na koniec lat '80 i lata '90 - tak zwany Dark Age of Comics. Czy to czas segment edukacyjny? You bet it is!
Pojęcie Dark Age jest w tym przypadku dwuznaczne: z jednej strony chodzi o tematyczny mrok, który stał się modny po roku 1986, kiedy to premiery doczekały się tytuły takie jak Watchmen Moore'a oraz The Dark Knight Returns Millera. Oba były raczej cynicznymi dyskusjami z wcześniejszym obrazem superbohaterów: ich postacie były celowo moralnie problematyczne; naznaczone głębokimi wadami, obsesjami i traumami; ich metody walki z przestępczością wkraczały już w obszar wręcz faszystowskiego militaryzmu i brutalności.
To od dawna stały żart środowiska komiksowego: jeśli ktoś przeczytał Watchmen i uznał, że Comedian czy Rorschach są "bohaterami"... |
...to powinien przeczytać ten komiks jeszcze raz, tym razem uważniej! |
W analizę The Dark Knight Returns oraz polityki Franka Millera nie będę już może wchodził, bo będziemy tu siedzieć do rana - ograniczę się więc do stwierdzenia, że Watchmen to paradoksalny tekst: zainspirował bowiem rzesze imitatorów, którzy robili dokładnie to, co komiks Moore'a krytykował. To właśnie napięcie tego powyższego kadru, w którym zrzucenie "superłotra" do szybu windy wywołuje reakcję Laurie: Oh, God, I'm sorry, that isn't funny. Ha ha ha ha ha ha!
It is wrong, inaczej rzecz ujmując, but it is so cool! I właśnie skupienie na tym aspekcie cool - i to zazwyczaj w oderwaniu od głębszej refleksji - otworzyło bramy dla fali banalnych antybohaterów tego okresu. Odpowiedzią na moralne dylematy była zdecydowana kula w łeb; obroną wobec mało realistycznego rysunku psychologicznego - ekstremalny (!!!eXtreme!!!) one-liner. I tu właśnie docieramy do drugiej interpretacji etykiety Dark Age of Comics: były to dla medium lata mroczne również pod kątem jakości artystycznej. Scenariusze tej ery były często drugorzędne wobec energicznej, "radykalnej" strony wizualnej; ikoną tej ery był Rob Liefeld, którego styl wyglądał tak:
GIWERY! MOTOCYKLE! MUSKUŁY! DZIWNE POZY! |
Oczywiście, nadużyciem byłoby potępiać w czambuł całą Dark Age i wszystkie tytuły publikowane na przełomie lat '80 i '90: był to chociażby, pod kątem historycznym, czas superstar creators, w którym nazwiska twórców zaczynały być ważniejsze niż etykietka wydawnictwa - do tego stopnia, że twórcy ci zakładali nawet własne marki. Do tego wszystkiego wrócimy jednak kiedy indziej! Póki co, chciałbym wyłącznie, żebyśmy mieli choć szkicowe pojęcie o erze, z jakiej wywodzi się komiksowy Venom.
Komiksowy Venom przeszedł długą drogę: od symbiotycznego kostiumu Spider-Mana znalezionego na obcej planecie... i to w sumie jest na tyle zabawne, że pozwólcie mi na jeszcze jedną dygresję! Obiecuję, kiedyś dojdziemy do samego filmu.
Pamiętacie z naszych niedzielnych spotkań Jima Shootera, który już jako nastolatek pisał Legion Superbohaterów dla DC? W roku 1984 Jim był już redaktorem naczelnym Marvela. Wykoncypował on, że podbije sprzedaż komiksów dzięki dużemu wydarzeniu - oraz synergii z zabawkarską firmą Mattel, która miała wyprodukować serię figurek ikonicznych postaci. Seria miała nosić tytuł Secret Wars wyłącznie z tego powodu, że te dwa słowa - zgodnie z badaniami rynku Mattela - szczególnie przyciągały uwagę nastoletnich chłopców. It was a product, first and foremost!
Ale kto chciałby kupować figurki w tych samych, starych strojach? Shooter zadbał więc o to, by w toku serii część kostiumów została unowocześniona - właśnie po to, by można było łatwiej sprzedać figurki z nowym wzorem. Kostium Spider-Mana, dla przykładu, został podarty, ale odnalazł on na obcej planecie nowy - in sexy black:
And it's a pretty great visual design, too! |
Dopiero po powrocie na Ziemię zaczęły dziać się dziwne rzeczy - i kilka lat później kostium okazał się być osobną postacią. Dobrze jednak wiedzieć, że bezpośrednim impulsem do powstania Venoma był chęć sprzedania zabawek!
Venom ewoluował z tajemniczego kostiumu we wroga Spider-Mana, a jeszcze później - w stąpającego na granicy prawa antybohatera. Lethal protector, brzmiał jego przydomek; gadał ciągle o zjadaniu mózgów przestępców i tak dalej, ale było to raczej gawędziarstwo - fakt, obcy faktycznie miał na nie ochotę, ale jego ludzki żywiciel zwykle hamował jego zapędy. Zwykle:
No nie uciekniemy od tego skojarzenia - czy górny panel nie przywodzi wam na myśl ikonicznej sceny z ksenomorfem i Ripley? |
Jeszcze później Venom ewoluował w bardziej standardowego superbohatera; może i darł zębatą japę oraz straszył ludzi, ale przecież Hulk robi to samo non stop, a i tak zapraszają go na świąteczną kolację do rezydencji Avengersów. W 1997 Dark Age of Comics miał się już ku końcowi - a Venom zamiast mózgów wsuwał... czekoladę:
W filmie robi to samo! |
Udało się - dotarliśmy w końcu do filmu! Może podświadomie tak długo kluczyłem przez tło historyczne, bo - szczerze mówiąc - naprawdę nie ma za bardzo o czym mówić. Venom 2 (pozwólcie, że skrócę już tytuł do tej formy) stanowi bezpośrednią kontynuację pierwszej części; można spokojnie oglądać je jak dwa kolejne odcinki serialu. Powracające postacie nie są wprowadzane od nowa; może i dobrze, bo nie są to jakieś szczególnie skomplikowane figury: nasz główny bohater, nadal zabawnie grany przez Toma Hardy'ego; jego eks-partnerka oraz jej obecny chłopak; reprezentujący organy ścigania policyjny detektyw oraz będący "tym złym" seryjny morderca (w tej roli Woody Harrelson). To naprawdę proste szyfry: good guy, bad guy, love interest, romantic rival.
Największą zaletą filmu jest komediowa dynamika pomiędzy Eddiem a Venomem! |
Przez około 90 minut (naprawdę niedużo jak na superhero movie!) widzimy dwa główne wątki: po pierwsze, seryjny morderca Cletus Kasady, gryzie głównego bohatera (nie pytajcie) i w rezultacie "zaraża się" Venomem - choć w jego wersji symbiont jest krwistoczerwony oraz otrzymuje komiksowy pseudonim Carnage (stąd, wicie-rozumicie, tytuł filmu). I co? I leją się, więc - podobnie jak w pierwszej części - przygotujcie się na dosyć długie sekwencje dwóch komputerowych plastusiów wymieniających ciosy.
Na plus: efekty specjalne są lepsze niż w pierwszej części! |
Drugim wątkiem jest partnerski kryzys Eddiego i Venoma. Eddie ma problemy z zaspokojeniem potrzeb kosmity; żywienie się czekoladą i kurczakami jest dla tego drugiego frustrujące. Frustrująca jest też dla Venoma konieczność trzymania nerwów na wodzy, szczególnie w sytuacjach stresujących i dla Eddiego; no bo jak tu dojrzale rozmawiać z eks-narzeczoną, jeśli gdzieś tam tlą się jeszcze jakieś uczucia? Venom jest w tych scenach komicznym głosem ni to id Eddiego, ni to jego nieporadnego wingmana ("płacz! płacz! zrobisz na niej wrażenie!").
Walka z superłotrem to w tym filmie jak jakiś przykry obowiązek, który odhaczyć trzeba - najwięcej radochy przynosi Venom głupkowaty! |
Trudno jednak polecić Venoma 2 jako dobre kino. Scenariusz pędzi na łeb, na szyję; wszystko niby w tym filmie jest, ale na podłodze montażowni zostało chyba bardzo dużo taśmy. Miałem wręcz wrażenie, że oglądam nie pełnometrażowy film, a odcinek serialu - gdy już Carnage pojawi się na dobre, kulminacyjna konfrontacja nadchodzi błyskawicznie. Każda minuta nawalających się komputerowych stworów to też minuta, którą można było oddać głównej atrakcji: wzajemnej dynamice pomiędzy Eddiem a Venomem.
I to kolejny problem: nasi bohaterowie nie mogą się ze sobą dogadać, więc całkiem sporą część filmu spędzają osobno - jak to w komedii romantycznej, Venom mówi partnerowi nara, nie mogę już z tobą wytrzymać, zabieram swoje rzeczy i wychodzę; wszystko po to, by w końcu on i Eddie przyznali, że jednak żyć bez siebie nie mogą. Rozumiem narracyjny zamysł, ale cóż to za buddy movie, jeśli buddies są tyle czasu osobno?
Nawiązań do materiału źródłowego trochę jest, ale generalnie nie były one dla mnie zbyt interesujące. Pojawił się na przykład instytut Ravencroft, ale eh, big deal, to w dużej mierze kopia Arkham Asylum z DC - nawet wizualnie jest podobny. Pojawiła się Shriek, supervillain z okolic Spider-Mana - ale co z tego, kiedy dostała backstory i rozwój postaci ledwie na miarę telewizyjnego łotra tygodnia z Flasha czy Batwoman. Venom groził jedzeniem mózgów, Carnage powiedział let there be carnage, słowem - wszystkie punkty odhaczone, fajrant. Nawet finałowa scena po napisach zostawiła mnie bardziej z reakcją sure, sure, OK, why not niż realną ekscytacją.
Czy komuś mogę więc polecić Venoma 2? Chyba przede wszystkim fanom samej postaci lub pierwszoplanowych aktorów. Czy obejrzałbym Venoma 3? Tak, tak samo jak obejrzałbym kolejny odcinek superbohaterskiego serialu - najchętniej w domu, z drinkiem w ręce i trzymając kciuki, by następny odcinek był lepszy niż poprzedni. Cieszę się, że Venom 2 nie boi się zaprezentować od bardziej komediowej strony - i w tym kierunku widziałbym dalszą ewolucję tej marki na ekranie.
A na koniec, jako świąteczny bonus: Venom Claus!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz