piątek, 17 grudnia 2021

Giant Days

OK, this is actually a cute little story! Jakiś czas temu zainteresowałem się pakietem  gier komputerowych inspirowanych planszówkami na platformie Humble Bundle; nie kupowałem stamtąd już nic całe wieki, ale konieczność odbioru kluczy aktywacyjnych zmusiła mnie do ponownego zalogowania. I wtedy właśnie zobaczyłem, że mam tam dziesiątki (setki?) albumów komiksowych, które zwykle kupowałem z założeniem a, dużo tego i tanio (bo też były sprzedawane pakietami), poczytam sobie kiedyś. A jak mówiło motto cyklu Grzebanie w backlogu - the kiedyś is now!

Zalogowanie na stare konto było jako otwarcie zapomnianego kartonu na strychu. Najpierw sięgnąłem do pudła podpisanego Boom! Studios... i bardzo się cieszę, że tak właśnie zrobiłem! Komediowe zacięcie? Great cartoony art? Może nie teenage superheroes, ale trójka dziewcząt próbująca przeżyć pierwszy rok na brytyjskiej uczelni? 

Sign. Me. Up!

Nasza seria na dzisiaj to Giant Days - autorstwa Johna Allisona (scenariusz) oraz Lissy Treiman (rysunki).

Jeśli rzucę hasło webcomic, będziemy już w 90% w domu. Pamiętacie ten okres internetu, gdy każda osoba umiejąca trzymać ołówek (choćby łokciami) rysowała własny webcomic? Ta forma, znajdująca się często gdzieś na pograniczu popularnego wówczas bloga oraz wymierającego już paska gazetowego, stanowiła wspaniały inkubator dla wielu artystów i artystek; John Allison, nasz dzisiejszy scenarzysta, zaczął działać na tym polu już w 1998.

A dla młodszych czytelników i czytelniczek - o czym były komiksy sieciowe? O wszystkim; o szkole, o studiach i o pierwszej pracy; o muzyce, grach wideo i o innych autorskich pasjach. Dużo było w nich często autobiografii, a pierwszoplanowe postacie stanowiły nieraz tylko delikatnie zretuszowaną figurę autorską; stąd też mówię o pokrewieństwie z blogami. Z gazetowym paskiem łączyła je zaś sama forma - bardzo często był to nowy pasek codziennie lub co kilka dni, raptem kilka kadrów z obowiązkowym gagiem na koniec. Garfield i Dilbert mogliby z nimi zbić pionę, chociaż energia w komiksach sieciowych była dużo bardziej anarchistyczna: prosty, komediowy slice of life często był przyprawiany odrobiną fantastyki, erotyki czy surrealizmu. 

Mówię tu o komiksie sieciowym jako o formie z przeszłości, ale niektóre z nich oczywiście nadal wiszą w internecie i mają swoją wierną publiczność. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że do końca boomu przyczynił się rozwój mediów społecznościowych; coraz mniej osób odwiedzało poszczególne adresy i osobne strony, gdy content zaczął być dystrybuowany w ciągłym feedzie przez Facebooka, Instagram oraz podobne platformy. Mniej wejść na dedykowaną stronę to mniej motywacji i dochodu dla drobnych, pojedynczych twórców; źródło zaczęło więc powoli wysychać.

Szczęśliwie złożyło się jednak, że wydawnictwa komiksowe zaczęły wówczas otwierać się na talenty, jak to się mówi, from outside the industry. Dla Boom! Studios projektem takim był imprint  Boom! Box - w to pod jego szyldem, w roku 2015, ukazał się właśnie komiks Giant Days. Zaczął się on w internecie kilka lat wcześniej i bywał z doskoku drukowany na papierze, ale to właśnie Boom! Box zrobił z niego pełnokrwistą publikację. Dosyć już jednak historii; o czym to właściwie jest?

Well, it's a simple premise: trójka dziewcząt; jeden akademik; studenckie życie!

Wprowadzenie postaci jest przepiękne!

Daisy jest cichą, pocieszną dziewczyną, która skończyła właśnie edukację domową i poznaje po raz pierwszy nie tylko studenckie realia, ale i życie z dala od domu ogółem. She's a cute and innocent cinnamon roll; wychowana przez babcię, jest miłośniczką medytacji, muzyki Enyi oraz bycia dobrą dla absolutnie wszystkich. 

Sounds like Enya!

Esther to crazy girl of the group; blada jak trup entuzjastka gotyckiej stylówy, ale bynajmniej nie w wydaniu smutnego siedzenia i nihilistycznej rozpaczy nad bezcelowością życia! To party girl całym sercem, energiczna, atrakcyjna i przyciągająca chłopaków jak magnes - choć zwykle nie na szczególnie długo.

Esther: boys, bats, boots and VENGEANCE

Susan, ostatniej z naszych protagonistek, najbliżej do komediowej roli straight man (woman?) grupy; cierpliwa i myśląca praktycznie - do stopnia ocierającego się o cynizm. W wytrzymaniu z Daisy i Esther (oraz zarywaniu z nimi nocy) pomagają jej alkohol i szlugi, stąd jej wiecznie zmrużone, podkrążone oczy:

The struggle is real!

Spora część uroku tych postaci bierze się ze swobody, z jaką Allison łamie klisze i stereotypy. Innocent girl, crazy girl and serious girl to punkt, w którym wiele webcomicsowych charakteryzacji by się zatrzymało; tutaj dziewczyny nieustannie odsłaniają jednak nowe strony swojej osobowości. Nawet cichutka Daisy może się czasem wkurzyć, i tym lepszy jest dzięki temu dramatyczno-komediowy efekt; nawet szalona Esther ma momenty uczciwej konfrontacji z rzeczywistością. W scenariuszu wybitnie wyczuwalne są geny komiksu sieciowego - mało która strona (czy nawet seria paneli) obywa się bez samodzielnego gagu lub dwóch!

No zrób flashback, Susan!

Nie jest to też grane wyłącznie jako komedia, a gag-a-strip story; charaktery są naprawdę ładnie budowane i szybko rozumiemy, dlaczego te na pozór tak odmienne dziewczęta dałyby się za siebie pokroić. Pałająca żądzą zemsty Susan jest nie tylko śmieszna, ale i pośrednio zdradza swoimi wybuchami, co ją boli oraz na czym jej naprawdę zależy.  

Hej, chcecie smash the church? A może nawet obić arcybiskupa? Blasphemous może być grą dla was!

Obsada komiksu nie sprowadza się rzecz jasna do pierwszoplanowej trójki; mamy sąsiadów, znajomych, romantic interests, postacie z rodzin i szkolnej przeszłości każdej z bohaterek. Nie są one zawieszone w próżni; czuć, że miały wcześniej własne życia, które czasami potrafią ugryźć je nadal w tyłek. Bardzo autentycznie, moim zdaniem, jest też oddana towarzyska dynamika studiów. Nowy kolega z grupy jednej z dziewcząt może zostać chłopakiem innej, później się rozchodzą i przez jakiś czas nie mogą na siebie patrzeć (przez co wszystkim jest niezręcznie), następnie znowu nawiązują koleżeński kontakt, a po jakimś czasie kolega ten przyprowadza na imprezę własną koleżankę, która... Tak było, tak właśnie było na studiach, zaświadczam! Najlepiej opisać to chyba jako stale wrzący towarzyski kocioł, do którego raz po raz ktoś dorzuca nowy składnik - i obserwuje zachodzące reakcje. 

No i dowcipy wizualne! Spójrzcie: tu klasyczna dla lat '40 i '50 ćma wylatująca z pustego portfela - pamiętacie, jak kochał ten motyw Carl Barks w Kaczorach Donaldach? - wylatuje z... pustego konta sprawdzanego na komórce!

Bystrookie osoby dostrzegły już być może, że w zamieszczonych tu panelach mieszają się dwa style rysunku. Tak też jest! Pierwsze zeszyty rysuje Lissa Treiman, disneyowska ilustratorka, później zaś stronę graficzną przejmuje Max Sarin - osoba rysująca obecnie dla DC komiczną serię Harley Quinn - Eat! Bang! Kill! Tour, kontynuację niedawnego (i to całkiem fajnego!) serialu animowanego dla dorosłych.

Harley i Ivy wyruszają w wycieczkę - slash - podróż poślubną, wnosząc piękno i harmonię chaos gdzie tylko się pojawią!

Styl Lissy jest odrobinę bardziej miękki, Max zaś pracuje intensywniejszymi kolorami i wyraźniejszymi konturami - ale, koniec końców, przejście pomiędzy nimi jest raczej łagodne. Obie techniki doskonale nadają się do komediowego slice of life - mamy odpowiednio ekspresyjną mimikę oraz pozy, a w tle potrafią przemknąć urocze małe gagi, których oczekiwałbym od humorystycznego komiksu. 

Giant Days to dokładnie to, czego ostatnio potrzebowałem. Parę zeszytów wieczorem nigdy nie zawodziło w poprawianiu humoru; a trochę tych zeszytów jest - seria ma czternaście zbiorczych tomów, i chociaż każdy zawiera zwykle tylko po cztery numery, to i tak masa zabawnej lektury. W porównaniu do innego komediowego komiksu o młodych dorosłych, który opisywałem ostatnio - Jugheada - ten jest bardziej otwarty w poruszaniu tematów tabu - dziewczęta piją, palą szlugi i mają okazjonalną styczność z twardszymi używkami; gadają o seksie i oczywiście go uprawiają (co jest zrealizowane w formie taktownego fade to black czy innego cięcia na kominek). Mamy więc strefy komedii, które rzadko widać w Archie Comics!

Kolejną zaletą było dla mnie osadzenie akcji na brytyjskiej uczelni; to nie tylko kwestia slangowego czasem języka, ale też przyjemnie egzotyczne tło kulturowe. A może i zaskakująco swojskie, biorąc pod uwagę, że dziewczęta kurują się z początku roku - no bo wiadomo, każdy początek semestru to wymiana studenckich bakterii i wirusów - fantastycznym (i bardzo budżetowym) specyfikiem o nazwie NLG!

Co stanie się z Daisy po zażyciu advanced Polish medicine? Możecie sobie wyobrazić!

Nie chcecie wiedzieć, czym ja się leczyłem na studiach! Ale zakładając, że chcecie: raz na przykład opatrywałem w nocy krwawiącą ranę papierem toaletowym i taśmą klejącą (super pomysł, spróbujcie), bo nie miałem na stancji bandaża ani nic; innym razem lekarz w studenckiej przychodni mnie zjechał, że nie mam własnego termometru. Termometru nie ma, a na komórkę go stać!, pieklił się zza biurka; zgadza się, panie doktorze, odpowiedziałem, ale to promocyjna komórka za JEDEN GROSZ! Ach, cóż to były za czasy!
 
Bardzo bawił mnie też powracający czasem znienacka żart z Enyą:

Jako osoba autentycznie lubiąca Enyę, I'm SO personally offended! (and even more amused!)

...albo ten moment, w którym Daisy miała pójść do hardkorowej speluny - takiej, w której przed zamknięciem lokalu zamiatają z podłogi zęby (it's a long story) - i postanowiła wypisać sobie na knykciach najbardziej obraźliwe i szokujące hasło:

Dowcipy snajpersko wymierzone dokładnie we mnie - może i wy znajdziecie coś dla siebie!

Trudno o lepszą sekwencję do zamknięcia tego wpisu niż ta rozgrywająca się nocą po zakończeniu pierwszego roku studiów. Dziewczęta rzucają butelkami w sprzęt budowlany (another long story) i dociera do nich kilka życiowych prawd:

studia.jpg, po prostu studia.jpg

I to właśnie jest pewnie najbardziej pozytywna recenzja - dzięki Giant Days znowu poczułem wieczorami tę studencką atmosferę! Może i nie byłem nigdy dziewczęciem na brytyjskiej uczelni, ale pewne rzeczy są uniwersalne - miło rozgrzebać w mózgu trochę wspomnień z okresu, kiedy wszyscy byliśmy równolegle absolutnie najgłupsi oraz najbardziej błyskotliwi! No, a przynajmniej czuliśmy się najbardziej błyskotliwi, ale kto by tam wchodził w takie subtelności.

Giant Days, everybody. I think you'll have fun.

We wpisie o Jugheadzie był Jughead mic drop - dzisiaj do kompletu mamy Esther mic drop!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz