Z okazji Black Friday postanowiłem zaszaleć i wydać zawrotną kwotę 27 złotych na retro-platformówkę The Messenger, która leżakowała na mojej steamowej wishliście już od dłuższego czasu. Czy było warto? Tak, ale z pewnymi drobnymi zastrzeżeniami!
The Messenger jest współczesnym hołdem dla produkcji z 8-bitowych konsol, jak NES czy będący jego lokalną podróbą Pegasus - robi jednak też rzeczy, na które ograniczenia techniczne tych starych platform nie pozwalały. Gra zaczyna się jako klasyczna linearna platformówka - przejdź poziom, pokonaj bossa, rinse and repeat - ale z czasem ewoluuje... Zacznijmy jednak od początku!
Taki już los nindżów w grach wideo! |
Estetyka retro jest tu mocna już od samego intra - chiptune'owa muzyczka brzęczy w tle, a my dostajemy rozpikselowany slideshow wprowadzający w fabułę. Otóż nasz bohater - jak przystało na grę inspirowaną latami '90 - jest nindżą; biega, skacze, macha mieczem, rzuca shurikeny, the whole deal. Mieszka w tajnym obozie wojowników nindża (oczywiście), który dubluje się dodatkowo jako ostatnia ostoja cywilizacji - reszta świata została bowiem zatopiona w wielkim potopie, i jedynie jedna wioska na jednej wyspie stawia jeszcze czoła potworom i demonom. Proroctwo mówi jednak, że w godzinie próby z zachodu przybędzie bohater, który odmieni losy świata - i faktycznie, gdy demoniczne zastępy atakują obóz, bohater dynamicznie wpada uratować sytuację... i wręcza naszemu nindży zwój, który musi zostać dostarczony na drugi kraniec wyspy.
Yay! |
I tak zaczyna się eskapada przez lasy, góry i podziemia, której zakończenie zabrało mi jakieś trzynaście godzin! Sprawniejszej osobie zajęłoby pewnie odpowiednio mniej, gdyż The Messenger to jedna z tych technicznie trudniejszych platformówek. Nie jest to może gra z gatunku pełnego masocore... ale kojarzycie te zhakowane wersje Mario, które wymagały do przejścia nie skakania po platformach, ale odbijania się od latających wrogów? Dzisiejsza gra robi z tego pełnoprawną mechanikę; kiedy nasz nindża uderzy w cokolwiek mieczem w locie, otrzymuje możliwość wykonania dodatkowego skoku w powietrzu.
W trudniejszych sekwencjach ginie się tu więc raz za razem - a uważam się za osobę całkiem niezłą w platformówki; już jako młody Anglista Lad potrafiłem uczciwie przejść notorycznie trudną Contrę. Twórcy The Messenger osładzają nieustanne powroty do checkpointów w zabawny sposób - wytłumaczeniem nieśmiertelności naszego nindży jest obecność małego, latającego demona, który w razie śmierci protagonisty cofa odrobinę czas... i nie szczędzi sarkastycznych słów. Co jest, grasz stopami?, zapyta gdy wpakujemy się w przepaść; a może myślałeś, że w tej dziurze jest sekretne przejście? Jeśli ktoś patrzy, to może udawaj, że zabiłeś się celowo, żeby pokazać te moje komentarze.
"Pro tip" to stary środowiskowy żart, by przypomnieć tylko tego klasyka |
Cała gra jest mocno humorystyczna - i większość tego humoru płynie z przebijania czwartej ściany przez występujące w niej postacie. Sklepikarz, od którego kupujemy upgrade'y (rękawice do wspinaczki po ścianach! grappling hook!) nieustannie robi sobie jaja z konwencji; a dam ci ten upgrade za darmo, mówi w pewnym momencie, bo bez niego nie przejdziesz tego etapu; albo opowiada gorzkie historie o ludziach wcinających się w kolejkę w supermarkecie lub, zachęcony, peroruje chętnie o designie danego poziomu czy czekającym na końcu bossie.
Było to coś, co ciągnęło mnie przez trudniejsze plansze - po prostu chciałem zobaczyć kolejnego bossa, posłuchać głupkowatego dialogu i zobaczyć kreatywną paletę ataków! Humor postaci oraz mechaniczne dopracowanie bossów to największe atuty The Messenger; gdy walczyłem w chmurach z podniebnym smokiem nie było dla mnie istotne, że umarłem po raz piętnasty; po każdej porażce i tak miałem ochotę, jak w starym memie, wstać z kanapy, pump my fist i zawołać z bananem na twarzy Yeah! You are the best boss fight ever!
Pamiętacie, jak pisałem, że gra ewoluuje? Nie jest to żadna tajemnica; sam trailer już to zapowiada (co również jest obiektem żartu - zaskoczony?, pyta sklepikarz; co, nie oglądałeś trailera?) - po pokonaniu pewnej liczby poziomów gra przestaje być linearna, a uzyskuje otwartą strukturę. Odtąd możemy nie tylko iść naprzód, ale i cofać się do starych poziomów oraz odblokowywać wcześniej niedostępne skarby! No i, co najważniejsze...
...grafika ewoluuje z 8-bitowej do 16-bitowej! |
To przeuroczy pomysł, a do tego towarzyszy mu fabularne uzasadnienie związane z podróżami w czasie. Nasz nindża zyskuje możliwość korzystania z portali, które mogą przenosić go o pięćset lat w przyszłość - i te pięćset lat różnicy odwzorowanych jest właśnie ewolucją o generację konsolowej grafiki. Spójrzcie zresztą!
8-bitowa współczesność... |
... i 16-bitowa przyszłość! |
Przez pięćset lat odrobinę zmienia się również architektura poziomu - nie na tyle, by było to dezorientujące, ale w sam raz, by otworzyć zamknięte wcześniej przejścia. Późniejsze etapy poza skakaniem i refleksem będą też wymagały rozwiązywania odrobiny temporalnych zagadek - wskakujemy na mur, który istnieje tylko w jednej erze, skaczemy i w powietrzu zmieniamy epoki, by wylądować na platformie pojawiającej się pięć stuleci później. Nie są to zagadki szczególnie trudne, ale uniemożliwiają czasem ogarnięcie rozwiązania całej planszy jednym rzutem oka - i co tu kryć, ich rozwiązywanie prezentuje się efektownie!
Gdzie więc są problemy The Messenger? Po pierwsze: gra jest moim zdaniem zwyczajnie nieco zbyt długa. Ostatnie godziny nie wnoszą już do zabawy szczególnych nowości; dobra, jest tam segment, w którym latamy na smoku i gra zmienia się w prosty side-scrolling shooter, ale nawet ta sekwencja wydaje się bardziej kolejnym żartem ze starych konwencji niż uczciwym urozmaiceniem mechaniki.
Przynajmniej wygląda ładnie, ale nawet boss na jej końcu jest banalny! |
Finałowe etapy to po prostu więcej tego samego; wspominałbym tę grę lepiej, gdyby ograniczyła się o kilka godzin. Nie chciało mi się nawet szukać wszystkich tradycyjnych dla gatunku ukrytych skarbów; są to po prostu wirujące zielone pieczęcie ukryte w różnych (zwykle trudniejszych) obszarach, więc po zebraniu jakichś trzech czwartych machnąłem już na nie ręką. Gdyby, jak w wychwalanym przeze mnie ostatnio SteamWorld Dig 2, towarzyszyły im chociaż jakieś dowcipne opisy i ilustracje - byłbym pewnie bardziej zainteresowany, ale kolekcjonowanie seryjnie produkowanych zielonych medalionów nieco już mnie znużyło.
Znużenie jest w ogóle słowem-kluczem. SteamWorld Dig 2 odkładałem z żalem, bo miałem inne obowiązki lub musiałem już iść spać; The Messenger wyłączałem, bo czułem się już znużony. Jest to po części kwestia odmiennej natury obu gier - nasz dzisiejszy tytuł jest trudniejszy, bardziej intensywny i wymaga ostrzejszego refleksu oraz stałego skupienia, a to zwyczajnie potrafi zmęczyć. Satysfakcjonujące? Pewnie, ale nie można bez końca grać z kroplami potu na czole!
W finale gra gubi też nieco głupkowatego humoru, który tak ujął mnie za serce na początku; w stu procentach pozbawiona dowcipu nigdy nie jest, ale idzie już w kierunku poważniejszego worldbuildingu i emocjonalnych akordów, które nigdy nie brzmią mi przekonująco. Z jednej strony mam demona wyśmiewającego moją kolejną żenującą śmierć oraz sklepikarza robiącego komiczne nawiązania do gier z lat '90; z drugiej - pod koniec wyskakuje znikąd jakieś mambo dżambo o utraconej miłości i wiecznym cierpieniu. Nie zgrywa się to narracyjnie nijak.
Komu więc mogę polecić The Messenger? Przede wszystkim miłośnikiem pikselowej, 8- oraz 16-bitowej nostalgii - i to najlepiej takim, którzy zjedli zęby na wymagających tytułach w tym gatunku. Humor w tej grze wielokrotnie mnie rozbawił, a walki z bossami przynosiły mi masę radości! Z drugiej strony - to doskonały przykład, że sometimes there can bee too much of a good thing; ostatnie godziny i pomysły fabularne wydawały mi się zbędne. Jeśli jednak macie ochotę poskakać jako pikselowy nindża - za tych niemal trzydzieści złotych możecie spełnić tę ambicję z nawiązką!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz