środa, 9 czerwca 2021

Superman's Pal Jimmy Olsen: Who Killed Jimmy Olsen?

Osoby czytające tego bloga są na tyle zaznajomione z moimi gustami, by wiedzieć, że zarówno Matt Fraction, jak i Jimmy Olsen zajmują istotne miejsca w moim sercu. Jeśli ktoś zaś musi nadrobić, służę pomocą - jeden z nich to scenarzysta komiksowy będący autorem między innymi świetnej serii Hawkeye; drugi zaś jest najlepszym kumplem Supermana pakującym się już od dekad w komiczne tarapaty. Czy mogłem oprzeć się serii, w której obaj ci panowie łączą swoje moce?

...and boy, what a story it is!
Fabularny punkt wyjścia: Jimmy Olsen - w ramach charytatywnego wyczynu - ma wyskoczyć z pojazdu kosmicznego bez żadnego zabezpieczenia poza zastrzykiem mutagennego serum; niestety, ktoś podmienia fiolki z chemikaliami i w rezultacie Olsen zmienia się na orbicie w gigantycznego człowieka-żółwia, przez co precyzyjnie zaplanowany numer wymaga nagłej interwencji Supermana. Superman pomaga kumplowi nieco wyhamować, ale Olsen-żółw i tak ląduje z impetem w ważnym pomniku Metropolis, obracając go w stertę gruzu.

Lex Luthor też nie zazna w tej historii spokoju
Krótko mówiąc, ktoś chce zabić Jimmy'ego Olsena. Olsen przenosi się więc do zapadłego apartamentu w Gotham (gdzie nawet karaluchy mają własne noże sprężynowe - słowa Lois Lane, nie moje), udaje własną śmierć i jako "ya boi Timmy Olsen!" rozpoczyna karierę internetowego prankstera. W jej trakcie, między innymi, krzyczy na imprezie z czerwonym dywanem, że Bruce Wayne to Batman (goście reagują na to wyłącznie zniecierpliwieniem) i kradnie koło z batmobilu, ale socialmediowy wymóg bycia rude and mean and odbija się na psychice naszego młodego reportera tak, że...

Wiecie co, streszczanie tej historii może być trudne
Yup, it's full-blown crazy stuff. Są tam też goryle (oczywiście), kosmici, międzywymiarowa złodziejka kosztowności, cudownie odkryci krewni, wielkie fortuny i małe uszczypliwości.
Straszliwa zemsta człowieka-nietoperza

Superman's Pal Jimmy Olsen to dwunastoodcinkowa, zamknięta historia, która jest pisana tak, jakby Matt Fraction usiadł, pomyślał "ej, jest tam ten cały Anglista, słyszałem, że był dobrym chłopcem - napiszę coś specjalnie dla niego". Jest to więcej, niż pastisz Silver Age; co prawda styl ramek wprowadzających mocno do niej nawiązuje ze swoim bezpośrednim zwracaniem się do czytelnika oraz bombastycznym tonem...

...a liczne szalone przygody Jimmy'ego Olsena wracają w formie wizualno-słownych retrospekcji, gagów i nawiązań...

 ...ale jest to jednak komiks pisany w mocno współczesnym stylu - z nieliniową narracją, dynamicznymi, nowoczesnymi dialogami oraz naszpikowany metatekstualnymi odniesieniami. Jest to również zdecydowanie love letter wobec wielu interpretacji i transformacji Jimmy'ego Olsena - Jimmy doskonale wie, że jest silly, ale wie też, że w byciu silly leży jego siła; że bycie silly jest czasem najlepszą odpowiedzią na to, z czym mierzymy się na co dzień. Matt Fraction nie zniża się nigdy do poziomu internetowej listy z "10 najgłupszych momentów Jimmy'ego Olsena"; kiedy się śmieje, śmieje się razem z postacią, a nie z niej.

Jimmy - w każdym wcieleniu - jest uniwersalnie uwielbiany
Dosyć szybko w historii dowiadujemy się, że Jimmy jest jedną z nielicznych marek Daily Panet, które wciąż, niezależnie od epoki, przynoszą jej zysk i kliknięcia; dokładnie dlatego właśnie, że tak łatwo znaleźć w nim coś dla siebie: dla jednej osoby może być zdolnym fotografem, dla drugiej energicznym komikiem, dla trzeciej dla trzeciej śmiałym reporterem dochodzeniowym, zaś dla czwartej po prostu everymanem, z którym - w świecie bogiń i bohaterów, geniuszy i czarodziejek - łatwo nawiązać łączność. Jimmy Olsen is just a guy (and sometimes a gal), but he's our guy - i można pewnie pociągnąć to porównanie dalej i powiedzieć, że właśnie dlatego Superman wybrał właśnie jego na swego najlepszego kumpla; dzięki niemu może - by proxy - być kumplem z całą ludzkością, z całym naszym wachlarzem charakterów, z nami wszystkimi. Jimmy w tych dwunastu zeszytach świadomie nie chce angażować do pomocy swojego kryptoniańskiego przyjaciela, i pokazuje tym - zarówno sobie samemu, jak i nam - że potrafimy poradzić sobie bez wiecznie czuwającego nad nami superbohatera. Ten hołd wobec siły zwykłej, przeciętnej osoby jest podobny w wymowie do tego, co widzimy w serii Hawkeye... ale to wartościowe i budujące przesłanie, więc nie dziwię się, że Matt Fraction lubi do niego wracać.

"That's what people want" nie jest tu skargą na bycie zaszufladkowanym - bycie silly to dla Jimmy'ego styl życia

Interesująca jest też sama forma komiksu: narracja jest prowadzona w formie krótkich scen, skacząc od postaci do postaci, od epoki do epoki. Całość zyskuje więc dodatkowo przy ponownej lekturze, gdzie już złożyliśmy fabularne puzzle i możemy docenić obecne w retrospekcjach tropy i zapowiedzi. Nieliniowa narracja w formie zwięzłych scen pozwala też usunąć fabularne dłużyzny i skupić się na małych, nasyconych treścią winietach. Nie jest to również narracja przesadnie skomplikowana - jest akurat wystarczająco zawiła, żeby keep you on your toes, ale nie na tyle, by zabiegi formalne odciągały uwagę od humoru i intrygi. Podobnie sam humor - są momenty, które są bwa-ha-ha funny, ale znajdziemy również dowcipy bardziej subtelne i finezyjne; są sceny skupione na dostarczeniu gagu, ale są i takie, gdzie komedia będzie podana w formie mrugnięcia okiem w tle.

Z jednej strony śmieszy przedstawienie Batmana jako oderwanego od rzeczywistości buca...

...a z drugiej bawi to, że grupa dziennikarzy nie potrafi nawet na chwilę zostawić zasady five Ws

Czy zatem stemplujemy kolejny dobry punkt wejścia? O, czytelnicy i czytelniczki, never in a thousand years! O ile jestem pewny, że jest to komiks wystarczająco dobry, by każdy mógł wziąć zeszyt #1, zacząć czytać i dojść do #12 - i nawet pochichrać się nieco w trakcie podróży - o tyle podejrzewam, że osoba bez solidnej znajomości postaci i medium może czuć się nieco jak na imprezie, gdzie od czasu do czasu wszyscy się śmieją, a my nie rozumiemy z czego. Ogólna intryga nadal będzie sensowna (o tyle, o ile fabuła z kosmitami, gorylami i superłotrami być może), ale całe to pudełko czekoladek żartów pozostanie ledwie napoczęte. Jasne, można sobie sprawdzać, do czego odniesieniem czy komentarzem jest określenie Jimmy'ego jako widzącego elasticity of the world (wy już wiecie) czy nabijanie się z "nowych mocy Supermana", ale po pierwsze: wielu takich mrugnięć okiem można albo w ogóle nie zauważyć, a po drugie: humor potrzebuje swojego tempa, płynności, timingu; wszystko to zaginie, gdyby czytać z wikipedią w ręku.

Może to też być ciekawy eksperyment: przeczytać ten komiks teraz, a następnie wrócić do niego po paru latach i zobaczyć, czy kampania z telefonicznym głosowaniem "Timmy'ego Olsena" z czymś nam się kojarzy albo gdy wiemy już, o co chodzi z tym niebieskim kotem czy czterema Olsenami pojawiającymi się po jego "śmierci". Może więc i warto! Dla mnie była to fantastyczna przygoda, i wiem już, że z dumą będę eksponował ten tom na komiksowej półce. No i - rzecz jasna - ściągał go z niej, gdy będę sam potrzebował tej ekstra dawki comic book silliness.

...and that's the beauty of it!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz