Jak zacząć pisać o jednej ze swoich ulubionych serii komiksowych? Może tak: wspominałem już na tych łamach o Hawkeye: My Life as a Weapon (oraz trzech kolejnych tomach tej serii) nie raz i nie dwa, postanowiłem więc dodać i ją do galerii radości, którą blog ten ma stanowić. A żeby napisać o niej w miarę kompetentnie, sięgnąłem na półkę po pierwszy tom... i skończyło się tak, że w jedno popołudnie przeczytałem ponownie całą serię. And it was as fun as ever.
Matt Fraction i David Aja prezentują tu wizję Hawkeye'a dużo ciekawszą niż jego kinowe przedstawienie (zresztą przyznam, że kinowy Hawkeye w ogóle wydawał mi się dosyć antypatyczny): nie rządowego superagenta strzelającego z łuku do kosmitów, ale wiecznie oblepionego plastrami i poobijanego faceta, który gnieździ się w kamienicy na Brooklynie, żywi się pizzą i dzbankami kawy, a życiowo jest w stanie permanentnej rozsypki. Kiedy jednak jego kamienica zostaje celem gangu klasycznych słowiańskich dresiarzy, Clint mruczy coś pod nosem wyczerpany i niezadowolony, poprawia opatrunki i bandaże, po czym w imię słusznej sprawy przygotowuje szczękę i żebra na przyjecie kilku (kilkudziesięciu - kilkuset) ciosów. Bo jeśli na czymś się w życiu zna, to właśnie na przyjmowaniu ciosów.
A do tego dochodzi obecność jego nastoletniej protegowanej, Kate Bishop (również Hawkeye, ale - jak sama mówi - ta lepsza Hawkeye), która stara się utrzymywać Clinta w szeroko pojętym pionie i wbić mu do głowy nieco rozumu; tajemniczej rudowłosej nieznajomej, z którą na pewno nie wiąże się nic dobrego, oraz trzech ważnych kobiet z przeszłości Clinta - Black Widow ("the work wife"), Mockingbird ("the ex-wife") oraz Spider-Woman ("the friend-girl"). Do tej już i tak wybuchowej mieszanki wparowuje również brat naszego bohatera, równie poobijany przez los co on sam, no i w końcu zaadoptowany pies, podobnie pokiereszowany przez życie i złych ludzi.
Stawka jest dużo mniejsza, niż w kinowym blockbusterze, więc - trochę paradoksalnie - historia jest ciekawsze i bardziej osobista. To nie ratowanie świata; to ratowanie jednego budynku, niezbyt nawet nowego czy pięknego, i jego mieszkańców i mieszkanek, niezbyt ważnych czy zamożnych. Ale to właśnie jest dusza tej serii - to, że ten rozlatujący się budynek (z anteną satelitarną uszkodzoną strzałą, tajemnicze zjawisko) i zamieszkujące go osoby właśnie jednak są dla kogoś ważne, na bardzo osobistym poziomie.
![]() |
"I know it's a mess and it's half-taped together and it's old and busted - - but it's mine. And you gotta make that work, right?" |
To historia, która jest napisana w wyjątkowo przyjemny sposób: jest poruszająca bez wpadania w prosty sentymentalizm, kontrapunktuje poważniejsze segmenty odpowiednio gorzkim humorem, i rysuje postacie w sposób, który staje się dla nich nowym złotym standardem. Kiedy czytam jakikolwiek komiks z Clintem czy Kate, podświadomie przez resztę życia będę zapewne wracał do serii duetu Fraction/Aja. To jest mój Clint i moja Kate.
Ich interakcje to czysta radość; kłócą się, wymieniają się docinkami, nabijają z siebie wzajemnie - ale pod tą szorstkością czuć, jak ważni są dla siebie nawzajem. I tak, Kate może z nastoletnim pożałowaniem patrzeć na klasyczne trick arrows Clinta, które ten stara się ogarnąć w zabałaganionym mieszkaniu, może wkurzać się na jego głupie decyzje i naśmiewać się z jego antycznego telefonu...
![]() |
Kate Bishop jest najlepsza |
I choć trudno to oddać w pojedynczych panelach, cały urok tej serii drzemie w tym, że postacie nie są prostymi szyframi. Clint może i jest sponiewierany, ale w swoich najlepszym momentach wciąż potrafi pokazać, na jakie fantastyczne rzeczy stać jego oraz jego silly trick arrows. Kate może i hiperkompetentną łuczniczką, ale brakuje jej doświadczenia życiowego i nieraz skończy z podbitym okiem czy wybitym zębem przez nadmiar pewności siebie. Oboje są bezdyskusyjnie superheroes;, oboje są kinda losers, każde z nich na swój wyjątkowy sposób.
![]() |
Jak wizualnie odwzorować skupienie i spowolnienie czasu? |
Widzicie też już teraz, że Hawkeye jest fenomenalnie rysowany i kolorowany. Czasem mamy czystą, klarowną, uderzającą pracę liniami zahaczającą o estetykę pop-artu z lat '60; czasem brudne, ciemne i pełne kresek kadry przywodzące na myśl ziarnistą taśmę serialu kryminalnego z lat '70. Czasem jedna trzecia strony przyjmie postać przemyślanej przestrzeni negatywnej, a czasem perspektywa zmienia się w designerski szkic:
![]() |
I nie są to tylko fajerwerki dla samych fajerwerków - często, jak wizualna zagadka, kryją elementy foreshadowingu |
Wszystko to podane jest z wizualną pomysłowością, która zahacza miejscami wręcz o komiks alternatywny. Zabrakłoby tu miejsca na wklejanie każdego segmentu, który zrobił na mnie wrażenie; spójrzcie może tylko, jak minimalistycznie przedstawiono w jednej sekwencji postać oddalającą się nocą na rowerze i światła nadjeżdżających później samochodów:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz