piątek, 14 maja 2021

Grzebanie w backlogu: Dicey Dungeons

Przychodzi taki moment w życiu człowieka, że zamiast kupować nowe gry podejmuje się w końcu odważną decyzję, by pograć w te stare - i być może nawet je dokończyć! Taki cel przyświeca dawno niewidzianej na tych łamach serii Grzebania w backlogu, stąd też za stosowne uznałem przypomnieć. Dzisiaj chciałbym oddać nieco sprawiedliwości uroczej grze, która wydawała mi się nieco przyćmiona przez dużo bardziej popularną Slay the Spire:

W Dicey Dungeons nietrudno dostrzec podobieństwa do Slay the Spire: może i tam Iglica, a tu podziemia, ale rdzeń zabawy jest podobny: wybieramy jedną z kilku postaci i - konstruując jak najlepszy zestaw zdolności - staramy się pokonać losowo wygenerowaną ścieżkę i zwyciężyć z końcowym bossem. Każdy krok to walka toczona z którymś z bogatej puli przeciwników - a główna różnica sprowadza się do tego, że Slay the Spire to karciany deckbuilder, zaś w Dicey Dungeons turlamy klasycznymi, sześciennymi kostkami.

 
Każda z postaci ma własny zestaw umiejętności, które pozwalają wydawać wyturlane oczka - czasem musimy zgromadzić określony wynik sumaryczny, jak powyżej; straszliwy Space Marine nie wypali jeszcze w tej turze ze swojego działa, gdyż wyturlał w sumie sześć oczek na trzynaście potrzebnych. Może i teraz jeszcze nie zaatakuje - ale postępy przechodzą z tury na turę, czyli w kolejnej możemy się spodziewać obiecywanych dziesięciu obrażeń.
 
Inne zdolności wymagają na przykład wyrzucenia konkretnego wyniku, wyrzucenia pary, wyrzucenia na jednej kości trzech lub więcej oczek... rozmaitości jest sporo, szczególnie, że zdolności te nie ograniczają się do prostego zadawania obrażeń. Wiele z nich pozwala manipulować prawdopodobieństwem i wynikami - podnieść, obniżyć lub skopiować wynik; rozbić oczka z jednej kości na dwie osobne lub przeciwnie, połączyć dwie niskie w jedną wysoką. 
 
A jakby tego było mało, spora część gry opiera się na przerzucaniu się z przeciwnikami rozmaitymi efektami: można wrogowi kość zamrozić (co redukuje jej wynik do 1), podpalić (przez co jej wykorzystanie będzie kosztowało punkty życia) lub zablokować (co na rundę wyłącza ją w ogóle z gry); inne efekty wpływają zaś nie na kości, a na zestaw umiejętności postaci, na przykład je osłabiając.
   
To z pewnością jedna z tych słynnych TikTok witches
Każda zdolność występuje bowiem w trzech wariantach: standardowym (czyli, powiedzmy, zadaj X obrażeń i podpal kość przeciwnika przy X=6), wzmocnionym (zadaj X obrażeń i podpal kość przeciwnika niezależnie od wyniku) oraz osłabionym (zadaj X obrażeń, maksymalnie 4). Strategiczne budowanie własnej puli zdolności, wzmacnianie ich zgodnie z obraną strategią i tymczasowe osłabianie poczynań przeciwników zapewnia dużo więcej decyzyjności, niż można by się spodziewać po grze polegającej na prostym turlaniu kostkami!
Żaba nadrabia fizyczne braki entuzjazmem i duchem walki
Wszystko to jest wprowadzane przyjemnie i stopniowo, gdyż dostępne postacie różnią się pod kątem skomplikowania. Na początek dostajemy do zabawy Wojownika, który ma po prostu turlać jak najwyżej, bo wysokie wyniki przekładają się u niego na wysokie obrażenia - proste. Później przychodzi czas na Łotra, który wprowadza posługiwanie się statusami w rodzaju trucizny, osłabień oraz możliwości wielokrotnego wykorzystywania niskich wyników. U szczytu hierarchii złożoności stoi zaś kościana Wiedźma, która w trakcie gry tworzy ze zdobytych umiejętności księgę zaklęć... i system ten jest na tyle zawiły, że nie będę może w całości go opisywał, ale odwołam się do obrazka z poświęconego grze forum:
"How it feels to play each character" według anonimowego mędrca
Poza tymi postaciami mamy jeszcze trzy inne, i w każdym przypadku jest to kompletnie odmienne doświadczenie. Zdecydowałem się napisać o Dicey Dungeons, bo jestem naprawdę pełen podziwu dla liczby pomysłów i mechanik zawartych w tej grze; praktycznie każda nowa postać i każdy nowy przeciwnik dostarcza jakiegoś twistu. Rola losowości jest oczywiście ogromna - to w końcu gra kościana - i nieraz będziemy czuć, że mimo starań i kombinacji przegraliśmy przez zwykłego pecha. Myślę, że to jednak paradoksalnie atut tej produkcji - gdyby była tak prosta, że wszystkie przygody każdej z postaci można by było przejść za pierwszym razem, znudziłaby się po dwóch wieczorach; w obecnej formie pechowa porażka aktywuje u mnie raczej żyłkę hazardzisty i chęć do zagrania ponownie (...teraz na pewno będę miał szczęście!).

Twórcy najwyraźniej mieli tego pełną świadomość, gdyż fabularną otoczką jest zmaganie się ze spersonifikowaną Lady Luck - prezenterką i organizatorką teleturnieju pełnego błyskających świateł, muzycznych dżingli i showbusinessowego blichtru. Każda z postaci pokonuje więc po sześć etapów teleturnieju, wszystkie nieco odmienne - zaczynamy od prostolinijnego lochu bez dodatkowych reguł, by później przejść do alternate reality, w której wszystkie zdolności i efekty działają nieco inaczej albo do elimination round, w której przeciwnicy są znacząco potężniejsi. Jeśli gra przypadnie wam do gustu, znajdziecie w niej zawartości na dobre kilkadziesiąt godzin.

Sama Lady Luck jest fajną antagonistką - jest w komiczny sposób nieuczciwa, humorzasta i małostkowa
Humor to kolejna mocna strona Dicey Dungeons - czuć, że starano się nadać każdej postaci nieco charakteru. Nasi bohaterowie i bohaterki bystrością nie grzeszą, w końcu nie można być zbyt mądrym, by rzucić wyzwanie Lady Luck; przeciwnicy odzywają się przy okazji walk - i część bierze swoją rolę bardzo poważnie, inni zaś mają pełną świadomość występowania w teleturnieju. O ile sama galeria przeciwników wydaje się nieco weird for weirdness' sake - tutaj pojawia się yeti-hipster z grzywką zaczesaną na oko, tam do boju staje odkurzacz (który swą rurą WYSYSA KREW) - ich animacje i komentarze sprawiają, że trudno robić z tego zarzut. Kolejnym uroczym detalem jest to, że odblokowanie każdego z licznych osiągnięć wiąże się ze dodaniem jakiegoś przeciwnika do teleturniejowej galerii:

Dodatkowa nagroda za achievement zawsze cieszy, nawet tak głupkowata 
Czy jest to zatem gra tak dobra, jak wspomniana Slay the Spire? Raczej nie; z większym poziomem losowości wiąże się nierozerwalnie nieco mniejsza elegancja projektu. Dicey Dungeons są jednak pełne serca i tak napchane zawartością, że aż się wysypuje. Gra ta cieszy mnie podczas pracy zdalnej - kiedy akurat mam godzinne okienko, jest to w sam raz czasu, by zrobić kawę i rozegrać jedną partię; czy wygram? Pewnie nie, ale nie o to w tej zabawie chodzi. Celem jest bowiem próbować, próbować i próbować, bawić się z różnymi konfiguracjami i interakcjami, których Dicey Dungeons są pełne.
 
Mam też w sercu specjalne miejsce dla gier, które są dobrym tłem do słuchania audiobooka lub podcastu. To zdecydowanie jedna z nich! Jeśli więc macie ochotę na dosyć losową zabawę w humorystycznym sosie, w sam raz na przerwę lunchową czy odcinek podcastu wieczorem - Dicey Dungeons mogą się wam spodobać. Czego może brakuje im w elegancji, nadrabiają moim zdaniem duchem i wyluzowaniem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz