piątek, 2 grudnia 2022

Knédżi: dwa drafty, hrabina, baśnie i mocz jelenia!

Czy to naprawdę już grudzień? Takiej przerwy jeszcze nie było; ostatnie Knédżi pojawiły się tu pod koniec września! Well, it just goes to show what kind of a year this year is, I guess.  Ale - w przerwach od zajęć i innych obowiązków - udało mi się wciągnąć przynajmniej kilka lektur!

Po Monsters Petera Cawdrona (nieznanego mi wcześniej, a dosyć płodnego nowozelandzkiego autora fantastyki) sięgnąłem na fali entuzjazmu związanego z Horizon: Zero Dawn. Podobnie jak tam - mamy postapokaliptyczne realia, w których upadła ludzkość dzieli świat z ogromnymi bestiami; nie są to jednak metalozaury rodem z Horizon, a zmutowane przez dziwną plagę (dla większości ludzi śmiertelną) współczesne zwierzęta. Nie wszystkie są krwiożercze; podróż konna przypomina ujeżdżanie słonia, ale zdziczałe gigantyczne psy (czy, co gorsza, niedźwiedzie) to już inna bajka. Nasz bohater - o całkiem swojsko brzmiącym imieniu Bruce - przeżywa swoją coming of age adventure; wszystko zaczyna się od tego, że poznaje kobietę będącą a reader: jedną z niewielu, które pielęgnują zapomnianą po kataklizmie sztukę czytania. A że czytanie jest w tych realiach traktowane jak czarna magia, a readers budzą mieszankę szacunku, grozy i nienawiści niczym czarownice - szybko wynikają komplikacje.

The problem is, it's all so forgettable. Miałem wrażenie czytania pierwszego draftu, świeżo jeszcze pachnącego tuszem. Sam styl jest często precyzyjny i techniczny - pod tym kątem nie mam zastrzeżeń - ale intryga wygląda na konstruowaną w locie. "Konstruowaną" to chyba nawet zbyt hojne słowo - to jedna z tych powieści, w których autor wydaje się odkrywać zwroty akcji razem z czytelnikiem... bo po prostu wymyśla je na gorąco. Wszystko więc meandruje dosyć bezwładnie, zwieńczeniom wątków brakuje adekwatnej wagi, a do tego wszystkiego - w połowie powieści zmieniamy protagonistę (na syna Bruce'a). Nie wydawało mi się to śmiałym narracyjnym trikiem, a deską ratunkową - e, ten pierwszy kolo już się wypalił, dobra, jedziem dalej z synem! Syn jest wersją 1.2 (bo nawet nie 2.0) ojca, przeżywa podobne przygody, poznaje podobną kobietę, docenia rolę czytania... It's a bit surreal, like reading two drafts of the same thing welded together.

Niezwykłe są też dialogi - bo, szczególnie gdy wchodzimy na poziom dyskusji filozoficzno-ideologicznych, postacie nie rozmawiają. One perorują; wygłaszają natchnione, naładowane argumentami oraz erystyką przemowy, żywcem jak akademickie wystąpienia czytane z kartki. Paradoksalnie był to jeden z moich ulubionych aspektów Monsters; feler ten przywodził mi na myśl ramotki science fiction z lat '50 i '60 (Monsters została wydana w 2011, żeby nie było).

Co tu kryć - chociaż autor bardzo chce, Fahrenheit 451 it is not; można sklasyfikować tę powieść góra jako coś do czytania przy rozwieszaniu prania lub gotowaniu obiadu. Dodatkowy karniak za niemal dosłownie padającą kwestię "MAYBE IT'S US, THE HUMANS, WHO ARE THE REAL MONSTERS"; yup, it's that kind of a book

Powieść... na podstawie gry planszowej... na podstawie tekstów Lovecrafta? Brzmi to jak picie denaturatu przez dwie kromki chleba, ale - podobnie jak picie denaturatu przez dwie kromki chleba - może dostarczyć niespodziewanej radości!

Zacznijmy może od samej planszówki: Arkham Horror to jeden z hobbystycznych klasyków, po raz pierwszy wydany w 1987. W roku 2008 gra doczekała się odświeżonej drugiej edycji (do której mam spory sentyment, gdyż była to jedna z moich pierwszych nowoczesnych planszówek), zaś w  2018 doczekaliśmy się już trzeciej jej wersji! Arkham Horror rozrósł się na przestrzeni lat do kilku spinoffów (Arkham Horror: The Card Game, Elder Sign, Final Hour...) i zmienił się właściwie w osobną markę - z własną galerią powracających postaci czy stworów, o których Lovecraft nawet nie śnił. Szczerze mówiąc, linia Arkham Files ma z Lovecraftem mniej więcej tyle wspólnego, co telewizyjny Supernatural ze Starym Testamentem... i dobrze, gdyż fatalistyczny materiał źródłowy trudno byłoby przetłumaczyć na angażującą grę! 

Przechodząc już do Wrath of N'Kai - wszystko jest tu po staremu; lata '20 ubiegłego wieku, ze swingiem, prohibicją i gangsterami; fikcyjne miasto Arkham zlokalizowane w pochmurnej Nowej Anglii; stanowiąca jego centralny punkt uniwersytecka biblioteka pełna zakazanych tomów; czające się gdzieś w mglistych zaułkach potworne istoty, przybyłe z innych miejsc i innych czasów. Nową zmienną w tych sprawdzonych dekoracjach jest hrabina Alessandra Zorzi, która odwiedza Arkham pozornie jako europejska turystka - w istocie jest zaś wysokiej klasy złodziejką. Gotówka czy biżuteria to dla niej dosyć nudne trofea, ale bezcenne artefakty czy starożytne teksty? Yes please!

So she already has a fun Catwoman vibe, a do tego szybko łączy siły z młodym taksówkarzem - bo potrzebuje nie tylko transportu, ale też kogoś, kto zna lokalne układy oraz przetłumaczy jej slang Stanów ery prohibicji. Żeby było ciekawiej - Alessandra szybko odkrywa, że taryfiarz z półświatka to w istocie młoda dziewczyna; po co takie przebieranki - i co konkretnie sprowadza hrabinę do Arkham?

Fabuła to takie tam bzdurki - action horror na poziomie właśnie Supernatural, mumia, kanibale, OoO scary stuff, kids! - ale Wrath of N'Kai nie intrygą stoi; większość uroku płynie z charakterów i interakcji postaci. Europejska hrabina i jej szemrana przewodniczka są bardzo dobrze uzupełniającym się duetem, którego chemia mogłaby pociągnąć całą serię podobnie lekkich powieści! Wchłonąłem ten tytuł jako audiobook ze studia Graphic Audio i, jak zwykle, realizacja jest pierwsza klasa. Postacie zyskiwały dodatkowo dzięki świetnie podłożonym głosom: są barwne i bawią się akcentami oraz slangiem, a rozrywkowe przerysowanie nie przekracza raczej linii karykaturalności.

Koniec końców, bardzo pozytywne zaskoczenie; it was more fun than it had any right to be, i naprawdę poczytałbym (lub, jeszcze chętniej, posłuchał!) kolejnych przygód obu bohaterek! 

Jeśli Knédżi podejrzanie się opóźniają - winowajcą może być Stephen King i jego kolejna kobyła! Tym razem wziąłem się za Fairy Tale, która w oryginalnym wydaniu ma jakieś sześćset gęstych stron, a w formie audiobooka - bite dwadzieścia cztery godziny.

Bohaterem powieści jest siedemnastoletni Charlie Reade, który - w wyniku nieszczęśliwego wypadku drogowego - stracił matkę i wychowywał się pod opieką samotnego ojca-alkoholika. Zabrzmi to może dziwnie, ale ta część powieści was an absolute blast for me; relacja Charliego oraz jego ojca zostaje przekonująco zarysowana, z ciepłem i wyrozumiałością zarówno wobec cierpiącego chłopaka, jak i walczącego z nałogiem ojca. Czuć mocne wątki autobiograficzne; King o mało sam nie zginał w wypadku podobnym do tego, który kosztował życie matkę Charliego - a do tego zmagał się długo z alkoholizmem, więc portret ofiary nałogu doczekuje się realistycznego zniuansowania.

Then it starts getting pleasantly spooky: gdy sąsiada-mizantropa spotyka wypadek w ogrodzie, Charlie pomaga antypatycznemu staruszkowi... i, krok po kroku - od jednej wizyty w szpitalu do drugiej, od jednego popołudnia spędzonego na opiece nad psem sąsiada do kolejnego - pojawia się pomiędzy nimi szorstka przyjaźń. Charlie orientuje się, że pan Bowditch jest nie tylko zaskakująco zamożny, ale też zaskakująco stary; że w szopie na jego podwórku coś jest. Tym czymś - żaden spoiler, bo już okładkowe streszczenie odkrywa karty - okazuje się studnia prowadząca do innego świata.

Pierwsza ćwiartka powieści - ta rozgrywająca się w naszym świecie - bardzo mi się podobała: postacie są ciekawe, a atmosfera tajemnicy sprawnie budowana. But it's all foreplay, no payoff; w przygodach Charliego w obcej, baśniowej rzeczywistości nie znalazłem już nic szczególnie intrygującego. King próbuje ubrać schematy historii w metatekstualność - Charlie, świadomy baśniowych tropów i toposów, często otwarcie komentuje je w narracji - ale jest to raczej "metatekstualność" na poziomie Ready Player One, z tym że zamiast "hej, pamiętacie ten film?" King serwuje nam "hej, pamiętacie tę baśń?" Czy to nie dziwne, zastanawia się Charlie, że zarówno ten gość w rzeczywistym świecie, jak i ten inny w baśniowym to wyraźnie figury Rumpelstiltskina? Czy moje przejście do innego świata nie jest reinterpretacją baśni o łodydze fasoli? Czy ta księżniczka to księżniczka Leia, a ten super zły potwór to Cthulhu?

To chyba w całej tej układance najciekawszy pomysł - King traktuje współczesne popkulturowe mity na równi z klasycznymi baśniami. Zabrakło mi jednak jakiegoś błyskotliwego komentarza, jakiejś frapującej odpowiedzi na to najstraszniejsze czytelnicze pytanie: i co? 

I nico, szczerze mówiąc; po sprawnej części obyczajowej dostajemy raczej średniaka fantasy. Czułem się, jakbym oglądał kaiju movie, czekał w napięciu pół godziny na pojawienie się Godzilli... a potem złapał się na myśli "wiecie co, wielka jaszczura jest spoko, ale możemy wrócić do głównego bohatera i jego relacji z ojcem?" Wydaje mi się znaczące, że moje ulubione nowsze książki Kinga - Joyland oraz 11.22.63 - to właśnie  dosyć nostalgiczne, jesienne obyczajówki z delikatnymi tylko elementami horror/supernatural. 

The foreplay was pretty great, though! 

Potrzebowałem jakiejś lekkiej nonfiction na przepłukanie podniebienia - i rola ta przypadła zbiorowi humorystycznych felietonów If You Didn't Bring Jerky, What Did I Just Eat? Billa Heaveya. Heavey pisuje dla magazynu Field & Stream, gdzie przedstawia rybactwo i łowiectwo z samokrytycznej perspektywy kolesia, który ma więcej sprzętu niż umiejętności - i którego największe sukcesy bywają zarazem największymi porażkami. Spodziewajcie się więc historii o tym, jak rozlał w samochodzie mocz jelenia, rozciął sobie paluchy własną strzałą lub refleksji o tym, że kupiony za ciężką kasę special forces grade knife jest używany przy pomaganiu sąsiadowi ze śmieciami. Ale przynajmniej sąsiad powiedział o, fajny nóż, na co Heavey mógł odpowiedzieć no fajny, nie? - więc wydatek choć trochę się zwrócił! Przywary, z których nabija się Heavey, nie są domeną wyłącznie wędkarzy i myśliwych -  chyba każdy hobbysta znajdzie tu swoje odbicie.

Nastrój potrafi się nagle zmienić, gdy w bardziej osobistym tekście Heavey przepracowuje śmierć bliskiej osoby - i przejmująco pisze o roli, jaką głupie hobby potrafi odgrywać przy stopniowym wychodzeniu z żałoby. Przeczytamy również całkiem poważne reportaże z wypraw po całym świecie: od koła podbiegunowego po Mongolię, Heavey - podróżując na zlecenie Field & Stream - potrafi wykazać się barwnym językiem oraz dobrym dziennikarskim okiem.

Autor nie ucieka od faktu, że myśliwi nie są przesadnie kochani - i jest pierwszy do przyznania, że w ich szeregach są całe zastępy (jak to poetycko ujmuje) absolute morons. Jak z odrobiną rezygnacji konstatuje sam Heavey - nikt nie robi takiej roboty na rzecz zakazu polowań jak sami myśliwi! Jakaś część mnie rozumie pierwotny urok łowiectwa - szczególnie tego najczęściej opisywanego na łamach If You Didn't Bring Jerky..., czyli siedzenia w krzakach z łukiem w ręce - ale zarazem jest to dla mnie moralnie śliski temat. Interesująco było więc spojrzeć na sprawę z innej niż zwykle perspektywy! Przykładowo: jak tu rozmawiać z dziećmi o polowaniu, jeśli myśliwy to w większości popularnych kreskówek dosłownie najgorszy czarny charakter? Cała książka lawiruje pomiędzy tą dychotomią - z jednej strony myśliwy jako zapijaczony debil w pickupie, z drugiej - jako odpowiedzialny, filozoficzny łowca niczym z tradycji rdzennych ludów. 

O ile więc nie wyobrażam sobie ruszenia osobiście na łowy, o tyle ciekawie było poznać perspektywę człowieka, dla którego the Great Outdoors to całe życie. Całość była też pewnie dla mnie bardziej strawna dzięki dodatkowej warstwie dystansu - co poradzić, myśliwy w Stanach kojarzy mi się jednak bardziej z figurą pioniera niż nasz lokalny wąsaty wujo, który zagrzewa się małpką na ambonie. Mówiłem, że trudno odejść od stereotypów?

Książka została wydana w 2008 i zawiera felietony nawet o dekadę wcześniejsze, ma więc dzisiaj dodatkowy urok dokumentu epoki. Heavey z rozbawieniem odkrywa GPS jako przerastającą go technologicznie nowinkę (dzieciak sąsiadów nie ma z tym magicznym gadżetem żadnych problemów); internet dopiero na dobre się rozkręca (i tam właśnie Heavey spotyka tylu myśliwych-idiotów); katalog wysyłkowy ze sprzętem firmy Cabela's przychodzi pocztą, a przywołanym na szybko ideałem damskiej urody jest Jennifer Lopez. Przełom wieków na całego!

Nie jest to może godna Pulitzera perła felietonistyki, ale If You Didn't Bring Jerky... zawiera przynajmniej kilka dobrych tekstów humorystycznych oraz parę wciągających reportaży. To ten typ książki, który spodziewałbym się znaleźć na półce wynajętej kwatery turystycznej - coś w sam raz do czytania w krótkich partiach, pomiędzy jednym wypadem w teren a drugim.

~.~

Nie chcę zapeszać - ale czuję, że wyrwałem się już z najgorszego okresu w roku i moje czytelnictwo powinno nabrać rozpędu! Trudno mi dziś znaleźć jakąś uniwersalną rekomendację, lecz zaszaleję i przyznam prestiżową nagrodę magazynu literackiego Knédżi... horrorkowi Wrath of N'Kai! Czego by o tym powieściowym tie-inie do planszówki (!) nie mówić, at least it was consistently entertaining - and sometimes that's all you want. Hej, no i zmotywował nas do wyciągniecia na stół Arkham Horror - po raz pierwszy od lat!

Knédżi, jak zwykle, powrócą! Kiedy? Jak zwykle - gdy los (i plan zajęć) pozwoli!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz