piątek, 16 grudnia 2022

Komiksiarstwo na ekranie: Tomorrowverse

Trudne były to tygodnie i nie wyszły niestety planowane wyjazdy do kina - postanowiłem więc rozerwać się nieco w domu oglądając Tomorrowverse, czyli serię pełnometrażowych animacji DC osadzoną w świeżej, wspólnej continuity. Zainteresowałem się nią z racji na nadchodzący film o Legionie Superbohaterów,  który będzie już piątą częścią tego rozpoczętego w 2020 projektu!

Nickname serii wziął się od otwierającego ją filmu Superman: Man of Tomorrow, który stanowi bardzo naturalny punkt wejścia: uwspółcześnia bowiem origin story Supermana, pierwszego spośród superbohaterów!

Fioletowy Parasite jako łotr? Eh, sure, why not

Ale origin w tym ujęciu to nie opuszczenie ginącej planety Krypton; o nie, zaczynamy w momencie dramatycznie ciekawszym - Kal jest już młodym mężczyzną, który ma za sobą pierwsze bohaterskie wyczyny... ale nie zdecydował jeszcze ujawnić się światu. Zamiast barwnego kostiumu nosi więc skórzaną kurtkę, lotniczą czapkę i gogle...

...i znany jest prasie po prostu jako tajemniczy "flying man".

Znajome elementy - młody reporter w Daily Planet, egoistyczny miliarder Lex Luthor, romans z Lois Lane - są tu zremiksowane z nieco innym niż zwykle rozłożeniem punktów ciężkości. Lex trafia za kraty już w pierwszych dziesięciu minutach filmu, a Superman nie ma z aresztowaniem nic wspólnego - wszystko to własny wątek Lois Lane.   

"You've taken down the most powerful man in the world, Lois. Where do you go from here?"

So, with Superman's classic nemesis taken care of... where does it go from here? Otóż zaczynają pojawiać się kolejni kosmici: najpierw galaktyczny łowca nagród Lobo, który zainteresował się "ostatnim synem planety Krypton"...  

Lobo, jak to on ma w zwyczaju, wnosi do filmu motocyklową stylówę, dosyć przaśny humor oraz hojną porcję przemocy!

...a później J'onn J'onnz, Martian Manhunter - który chciał żyć sobie anonimowo w spokoju na Ziemi, ale zbyt wielu innych kosmitów zaczęło mu się na niej kręcić.

W sportretowaniu J'onna czuć echa serialowego Arrowverse i tamtejszej roli Davida Harewooda: ulubioną formą zmiennokształtnego Marsjanina jest czarny mężczyzna o imidżu tzw. government spook

Superman: Man of Tomorrow utrzymuje dobrą równowagę pomiędzy akcją a scenami bardziej kameralnymi; opowieść o Supermanie nie byłaby w końcu kompletna bez dyskusji o wątkach tożsamościowych: obcości, adopcji, imigracji; stałym poczuciu bycia the Other. Lobo i Martian Manhunter stanowią dobrze dobrane zwierciadła: Lobo to głośny baran pławiący się w radości z bycia obcym/wyrzutkiem, podczas gdy zmiennokształtny J'onn wierzy w dyskretną asymilację/integrację. Postacie są więc dobrze dobrane pod kątem metafor, a - koniec końców - wszyscy uczą się czegoś od siebie nawzajem. Awww.

Jest też kilka mrugnięć okiem do spopularyzowanego przez Granta Morrisona konceptu Supermana jako naszego najbardziej współczesnego bóstwa solarnego!

Film czerpie nieco ze stylistyki anime, szczególnie pod kątem wykorzystania animacji częściowej; zamiast całego ekranu tętniącego ruchem niekiedy plansza będzie niemal statyczna, a poruszać będzie się jedynie kluczowy detal - peleryna Supermana, powiedzmy. Kreska - z charakterystycznymi mocnymi konturami - bardzo przypadła mi do gustu, podobnie zresztą jak projekty postaci: marsjańska forma J'onna jest absolutnie super, ale nawet zwykli ludzie (jak pracownicy Daily Planet) są narysowani w tym idealnym cartoony punkcie pomiędzy karykaturą a realizmem. Jeśli coś odrywało mnie od filmu, był to - uwaga, rzadki zarzut - montaż dźwięku; pauzy pomiędzy kolejnymi kwestiami są dosłownie o tę odrobinkę zbyt długie, przez co dialogi brzmią czasem nienaturalnie.

Still, it's good fun; nic rewolucyjnego, ale jeśli macie ochotę na historię z młodym Supermanem nieco a'la serialowy Invincible (ale bez tych "szokujących" scen gore) - go for it. Żona po obejrzeniu Man of Tomorrow stwierdziła, że she's into it i chętnie obejrzy kolejne filmy z serii; nie mogła też się doczekać, aż Lobo trafi do jej talii podczas kolejnej partii DC Deck Building! So, a success all around, I'd say.    

Jeśli Superman: Man of Tomorrow jest całkiem niezły, to kolejny film z serii - Justice Society: World War II - przebija go praktycznie pod każdym względem!

Thumbs up!

Tym razem  głównym bohaterem jest Flash, Barry Allen - i w zgrabnym wprowadzeniu dostajemy ładny zestaw kluczowych elementów postaci: he's a good kid, but he's a bit nerdy for a superhero, a bieganie z prędkością dźwięku to metafora ukazująca problem ze skupieniem się na "tu i teraz"... co coraz bardziej męczy jego partnerkę, Iris:  

Iris - kolejne echo Arrowverse - również i tutaj jest ciemnoskóra!

Gdzieś podczas tego dialogu Barry'ego i Iris moja żona - obdarzona dużo lepszym niż moje uchem do głosów - zauważyła: ej, przecież to Larry z Doom Patrol! I oczywiście miała rację; Barry'ego gra tutaj właśnie Matt Bomer! Dużo fajniejszy niż serialowy Flash, dodała później.

A gdzie w tym wszystkim tytułowa World War II? Ano Flash - jak to Flash - biegnie tak szybko, że przypadkiem (lub nie do końca, jak się szybko okaże) przebija barierę czasoprzestrzeni i ląduje we Francji pod nazistowską okupacją. Nie będzie jednak sam; na miejscu działa już poprzednie pokolenie bohaterów i bohaterek: Justice Society!

Hourman - jak ze Stargirl! Pierwszy Flash, ten z kołpakiem na głowie! Pierwsza Black Canary, matka tej współczesnej! Hawkman!

What follows is a neat little war adventure story, z klasykami gatunku w rodzaju szturmu na posępne, opanowane przez nazistów zamczysko czy przygody na pokładzie U-Boota (silent running! depth charges are off!).

Wspominałem, że dowódczynią zespołu jest Wonder Woman?

Jest kolorowo, jest ciekawie; film nie dłuży się ponad miarę, a po drodze udaje mu się nawet zmieścić jedną czy dwie dobre niespodzianki. Chociaż zespół jest całkiem spory, wszyscy dostają swoje pięć minut; jak w całym Tomorrowverse, sceny akcji robią użytek z medium animowanego - skalę oraz choreografię wielu z nich trudno byłoby przekonująco oddać w produkcji aktorskiej. Flash uczy się więc, jak ważne jest "tu i teraz" - a ja zostałem z wrażeniem, że Justice Society: World War II to awans o poziom wyżej względem i tak niezłego Man of Tomorrow.  

Batman: The Long Halloween - trzecia produkcja w serii - blows them both out of the water.

To najlepszy film z Batmanem, jaki widziałem - i nie mam na myśli "najlepszy animowany"; najlepszy film, kropka.

No dobra, z racji na kompletnie inne walory - niech będzie, że ex aequo z Batmanem z 1966!

The Long Halloween to adaptacja klasycznej historii Jepha Loeba pod tym samym tytułem - ale uwspółcześniona, dopieszczona i czerpiąca również pewne elementy z późniejszych prac tego scenarzysty. Ta właśnie fabuła z lat 1996-1997 polecana jest bardzo często jako "komiks o Batmanie dla osób, które nie czytały o nim nic wcześniej"; an engaging, punchy crime story o ciekawej strukturze - kolejne zbrodnie popełniane są na przestrzeni roku równolegle z rozmaitymi świętami - oraz z dobrymi występami największych gwiazd z galerii łotrów Batmana.

Holiday - nieuchwytny zabójca - zostawia na miejscu zbrodni tanią pamiątkę związaną z okazją oraz pistolet wytłumiony smoczkiem od butelki. "Cheap, but effective."

Kto okaże się mordercą? Calendar Man, którego modus operandi jest właśnie zgrywanie przestępstw z kalendarzem? Tyle tylko, że on siedzi już w Arkham... i jest zdecydowanie zbyt oczywistym podejrzanym. 

Or is he?

The Long Halloween to historia, z której garściami czerpał już Christopher Nolan - wiele spośród najbardziej udanych elementów jego filmów wzięło się właśnie stamtąd. Pamiętacie hasło I believe in Gotham City/I believe in Harvey Dent? Albo tę scenę ze stosem brudnych pieniędzy ukrytym w mafijnym magazynie? 

Tak wygląda w animacji...

A tak wyglądała w komiksie!

Kreska Tima Sale'a nadawała temu tytułowi charakteru, ale cieszę się, że film nie próbuje jej imitować. Owszem, mamy ukłony w postaci aranżacji kadrów czy ładnego montażu podczas otwierających napisów, ale generalnie dostajemy styl wizualny spójny z resztą Tomorrowverse. Oczywiście, atmosfera pozostaje odpowiednia; pomimo kreskówkowości, Gotham nadal jest miastem art déco, złota i czerni, długich zimowych płaszczy oraz stylowych gangsterów w smokingach:

Jak boss Carmine Falcone, którego postać stanowi jasny ukłon wobec Dona Corleone... ale pamiętajmy też, że dosyć apodyktyczny redaktor wydawnictwa DC również miał na imię Carmine. Gdzieś pomiędzy szpilą a hołdem!

Na pewno cieszy mnie też, że uwspółcześniono strój Catwoman...

Zwróćcie też uwagę na fajne niebo - pewnie można było walnąć tam po prostu ciemny gradient, ale twórcy wykazali się wysiłkiem. Takie detale naprawdę procentują! 

...która w oryginale wygląda jak wielka fioletowa mysza:

Cóż mogę powiedzieć, nie jestem fanem tych wachlarzowatych uszu!

Krótko mówiąc - świetna atmosfera, świetna adaptacja, świetne głosy. Batmana gra tu sam Jensen Ackles, i o jego klasie niech świadczy to, że absolutnie nie słyszałem Deana Winchestera z Supernatural; słyszałem Batmana. No, scratch that; o jego klasie niech świadczy, że moja dużo lepsza w rozpoznawaniu głosów żona - i fanka Supernatural zarazem - nie wyłapała, że to on! Jej też spodobał się za to świąteczny nastrój, nieśpieszna kryminalna narracja (film rozbity jest na dwie części, które w sumie trwają niemal równe trzy godziny) oraz nocny klimat Gotham. Zwroty akcji mają świetne tempo, fałszywe tropy (lepsze niż w komiksie!) dobrze bawią się z oczekiwaniami widza - krótko mówiąc, I'll sure watch it again... and I actually prefer this version to the original comic!

Na koniec: mocny zjazd formy i jedyny do tej pory kasztan z serii! Filmowi Green Lantern: Beware My Power nie udało się uciec od klątwy ekranizacji przygód Latarni; it starts fine enough, ale próba połączenia zbyt wielu komiksowych wątków kończy się raczej bałaganem.

Głównym bohaterem jest John Stewart - hej, to przynajmniej nie ten nudziarz Hal Jordan, więc jest to już jakiś plus!

Niestety, plusów tych nie ma wiele; John otrzymuje pierścień bez szczególnej podbudowy (dla uczciwości - w komiksach też często wygląda to podobnie: przylatuje do ciebie zielona biżuteria i mówi lol, you're a Green Lantern now, good luck); mamy jakieś echa przyjaźni wcześniejszego właściciela pierścienia, Hala Jordana, z Green Arrow (którą przedstawiała rewolucyjna w latach '70 seria Hard-Traveling Heroes); mamy wojnę pomiędzy planetami Rann i Thanagar; no i mamy w końcu lustrzane odbicie Latarni, Sinestro Corps:

Latrarnie czerpią moc z siły woli oraz umiejętności przezwyciężania lęku, zaś członkowie i członkinie Sinestro Corps wręcz przeciwnie: "you have the ability to instill great fear", słyszą na powitaniu w organizacji.

To fajna dychotomia, a komiksową sagę Sinestro Corps War nadal wspominam bardzo ciepło - nie tylko od strony scenariusza, ale i bardzo kreatywnej strony wizualnej. Wywodzący się spomiędzy dziesiątek obcych ras posiadacze magicznych kosmicznych pierścieni naparzają się po całej galaktyce przy użyciu fantazyjnych konstruktów ze światła? Co za pole do wizualnej kreatywności!

Oto więc próbki kreatywności Johna Stewarta; co można stworzyć dzięki pierścieniowi, który może stworzyć wszystko?

A SHIELD!

A GUN!

TABORET???

I'm just saying, pierścień Latarni to narracyjne pozwolenie na wszystko, na najdziksze wizualne swawole, a medium animacji pozwala na oddanie tych szaleństw na ekranie bez konieczności ładowania ciężarówki banknotów na efekty specjalne (a przynajmniej nie aż tyle, co w live-action). Tymczasem dostajemy po raz kolejny nawalanie się na noże i taborety - plus zasłanianie się tarczami. Tak, tak, znam kontrargument - "ale najprostsze pomysły są często najlepsze, a nasz bohater w kryzysowej sytuacji nie ma czasu wydziwiać; to oczywiste, że jako eks-żołnierz będzie tworzył karabiny i noże!" - ale w tej sytuacji zdecydowanie wolałbym ducha zabawy i kreatywności od "realizmu".  

Beware My Power adaptuje więc dużo komiksowych wątków - w tym jeszcze jeden, o którym celowo tu nie wspominam, because it's kind of a big reveal - ale żadnego w pełni satysfakcjonująco. Za dużo, po prostu za dużo tego wszystkiego; fajnie było popatrzeć na starcia Zielonych oraz Żółtych Latarni, ale - przy wszystkich tych kosmicznych wojnach i superbroniach niszczących planety - brakowało jednak realnej dramaturgii. O czym to właściwie było? War is bad, I guess, and also watch out for space monsters.


Na chwilę obecną - Tomorrowverse to jednak naprawdę niezła zabawa, z perełką w postaci The Long Halloween! Jeśli nawet nie interesują was inne animowane projekty - szczerze zachęcam do zapoznania się z tą dwuczęściową adaptacją jednej z najbardziej znanych przygód Batmana. Mi z kolei zostaje trzymać kciuki, by nadchodzący animowany Legion of Super-Heroes trzymał poziom!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz