Jak tam nowy Thor? By postawić kawę prosto na ławę: I liked it, but didn't *love* it; to w pełni odpowiedni film na letni wypad do kina, gdzieś pomiędzy plażą a lodami... ale kilka kreatywnych decyzji utrzymuje go na poziomie wakacyjnego popcornowego akcyjniaka i nie pozwala wspiąć się wyżej.
![]() |
Poniżej raczej brak większych spoilerów - aż do kadru z Zeusem! |
Thor: Love and Thunder mógłby się śmiało nazywać Thor: Jason Aaron - adaptuje bowiem rozmaite wątki z komiksów tego właśnie scenarzysty. Omawiałem wcześniej inną serię Aarona - komediową w tonie Wolverine and the X-Men - i z wpisu tego może wyłaniać się obraz autora jako miłośnika prostych fabuł, efekciarstwa i radosnego fanservice'u. Tak też generalnie jest - ale na kartach Thora Aaron spróbował podejść do rzemiosła poważnie i nakreślić mitologiczną sagę. Tytuł ten był przez niego prowadzony przez bite siedem lat i fluktuacje poziomu się zdarzały, ale początek - historia z Gorrem - to jedna z najlepszych rzeczy jego autorstwa!
![]() |
Chorwacki artysta Esad Ribić doskonale ilustrował mityczno-legendarny patos tej serii! |
Antagonista Gorr był kosmitą, który - doświadczony rozmaitymi hiobowymi tragediami - obrócił się przeciwko bogom. Dzierżył odnaleziony przypadkiem Necrosword (demoniczne ostrze związane, jak później się dowiedzieliśmy, z kosmicznymi symbiontami jak Venom - but it's not really relevant here), dzięki któremu mógł wywrzeć zemstę na obojętnych i okrutnych bogach swojego świata... a później rozszerzyć krucjatę na resztę kosmosu.
I, jak to dobrze zarysowany łotr, he actually had some pretty good points to make:
![]() |
Tych bogów, których nie zabija, Gorr pojmuje jako niewolników - by zbudowali... no właśnie, co? |
Bardzo mocną stroną komiksu Aarona jest prowadzenie fabuły równolegle w trzech erach: poza współczesnym Thorem mamy też Thora młodego - wciąż porywczego młokosa, niegodnego jeszcze Mjölnira, który pierwszy raz spotyka Gorra podczas wojennej wyprawy przeciw Słowianom...
![]() |
Tak jest, wśród ofiar Gorra był też rodzimy Perun! |
...oraz Thora starego: Wszechojca Asgardu, który u kresu czasu - wiekowy i zmęczony - wciąż czuje, że Necrosword zbliża się do jego karku:
![]() |
Epic! |
Aaron wplata Gorra - okrutnego, lecz zarazem wyrachowanego God Butcher - w tkankę historii o Thorze na tyle sprawnie, by nie był po prostu łotrem tygodnia; staje się ciągłym problemem. I to problemem nie w znaczeniu nuisance, a philosphical dilemma: a co, myśli odtąd Thor, jeśli bogowie faktycznie są obojętni, okrutni, egoistyczni, chciwi i niemoralni? Bo przecież są, co widzi raz za razem w trakcie swych podróży.
![]() |
Powtórzę: rysunki Ribića doskonale ilustrują skalę tej historii! |
Drugim wątkiem, który film czerpie z komiksów Jasona Aarona, jest Jane Foster przejmująca młot i tytuł Thora. W komiksach doszło do tego, gdyż Thor - przynajmniej we własnych oczach - przestał być godny Mjölnira. Stało się to podczas jednego z licznych marvelowskich "wielkich wydarzeń"; kosmiczny, wszechwiedzący łotr wyszeptał mu coś do ucha... and fell a god with a whisper. Dokładna treść szeptu była przez kilka lat zagadką, ale wszyscy i tak domyślali się, co usłyszał Bóg Gromu. Wystarczyły trzy słowa:
Gorr was right.
I tu może przejdźmy już do filmu!
![]() |
MEEEEEEEEEEEEE |
No właśnie: jeśli po tym wprowadzeniu ktoś spodziewałby się epickiej, brutalnej i filozoficznej sagi przeniesionej wprost z kart komiksu - pewnie srogo się rozczaruje. Owszem, Gorr jest obecny; owszem, jest zagrany przez Christiana Bale'a z odpowiednią mieszanką patosu i grozy - ale (pewnie z racji na ograniczenia wiekowe?) nie zobaczymy za bardzo jego markowego butchering. W komiksach he's like a bloody slasher villain - nadziewa znienawidzonych bogów na haki, odrywa im części ciała, odcina im powieki, by musieli na to wszystko patrzeć - it's creepy and hateful, lecz poza szokowaniem służy też budowaniu jego charakteru. W Love and Thunder mamy szybką migawkę okropieństw w tle, ale ogólnie Gorr to bardziej boogeyman czający się w cieniach i porywający asgardzkie dzieci.
![]() |
Wizualnie interesujące było odsączenie domeny Gorra z barw - w kontraście do kolorowo-neonowej estetyki reszty filmu. |
Podobała mi się też ludzka forma Gorra - poraniony i owinięty w biały całun przywodził na myśl średniowieczną ofiarę dżumy; solidna wizualna inspiracja. Komiksowy Gorr w większości kadrów wyglądał świetnie - wściekły, z wyszczerzonymi ostrymi zębami - ale w neutralnych pozach bywał to jednak trochę kosmiczny biały królik; te uszomacki raczej nie grałyby dobrze na ekranie:
![]() |
HE'S A VEWY, VEWY ANGWY WABBIT! |
Cieszę się więc, że nie zrobili z Gorra another CGI creature! Gdyby jeszcze udało mu się ustrzec od tego ogranego dialogu z "nie jesteśmy wcale tak różni, bohaterowie!" - byłoby już w ogóle super. Co do innych postaci: w trakcie filmu nie mogłem zdecydować, czy wątek Jane jako Thora do końca mi gra... ale doczekał się on ładnego finału i dobrze przeniósł komiksową tematykę na ekran.
![]() |
Interakcje Walkirii i Jane były super; chociaż Natalie Portman nie pojawiała się ostatnio w Thorze, nie miałem problemu z uwierzeniem, że obie panie znają się i kumplują |
Otóż gdy Jane przejmuje w komiksach tytuł Thora, zostaje postawiona przed solidnym dylematem: choruje ona na raka, a każde podniesienie Mjölnira dodatkowo pogarsza jej stan. Dlaczego? Niby magiczny młot udziela dzierżącej go osobie zdrowia i sił witalnych - ale to tylko młot: rozpoznaje on raka jako część Jane, a chemioterapię jako zewnętrzną truciznę; każda transformacja cofa więc działanie terapii. Film, z jakiegoś powodu, rezygnuje z tego eleganckiego konceptu i pokazuje Mjölnira jako "czerpiącego z sił witalnych" Jane... ale koniec końców centralny dylemat postaci zostaje jednak zachowany, a jego finał jest moim zdaniem nawet lepszy, niż w komiksie Aarona.
![]() |
Goły Chris Hemsworth to z pewnością kolejny selling point Love and Thunder |
Największy problem Love and Thunder to, według mnie, wtłoczenie zbyt wielu wątków w niecałe dwie godziny. Gorr mógł spokojnie dostać własny film - szczególnie, gdyby uwzględniał on (jak komiksy) przeszłość oraz przyszłość postaci. Jane podobnie - jej centralny dylemat wybrzmiałby jeszcze mocniej, gdyby nie był chowany jako big reveal na ostatni akt, a wisiał nad postacią od samego początku.
Zostaje też elephant in the room, czyli kwestia tonu. Czy to komedia? Pod wieloma względami tak; mamy wielkie ryczące kozy, Stormbreakera zachowującego się jak zazdrosny partner, trochę fajnego humoru słowno-sytuacyjnego (team children in a cage szczególnie złapał mnie za serce). Ale co w tej komedii robi tragiczny łotr Gorr oraz wątek umierania na raka? Wszystko to istnieje obok siebie; komediowość, moim zdaniem, nie synergizuje nijak z wątkami Gorra i Jane, nie rzuca na nie żadnego nowego światła, nie miesza się w słodko-gorzkiego drinka. Mamy raczej scenę komediową, później poważną, później znowu komediową - i chociaż wszystkie z osobna generalnie są sprawne, to czasem zadawałem sobie najstraszliwsze z pytań: i co? Co to wniosło do narracji? Często - poza szybkim śmieszkiem - niewiele; w mgnieniu oka oddałbym większość gagów za poszerzenie wątków Gorra i Jane.
![]() |
Niby są ćwieki i skórzane kamizele, ale takiego ostrego muzycznego kopa raczej w filmie nie ma - może trzeba było zwyczajnie puścić te rockowe kawałki głośniej? |
Przykładem może być sztuka teatralna, która odgrywana jest w Nowym Asgardzie ku uciesze turystów - to gag bardzo podobny do tego, który widzieliśmy już w Ragnaroku. Jest zabawny sam w sobie? Jest. Streszcza kluczowe punkty fabuły poprzedniej części? Streszcza. Nie ma już jednak świeżości takiej, jak poprzednio, i ciągnie się jak na mój gust odrobinę zbyt długo. Odbiór humoru, jak zwykle, to sprawa bardzo indywidualna; bawiły mnie krzyczące kozy oraz wiele komicznie niefortunnych kwestii Thora, ale narracja Korga jakoś mnie nie rozgrzała, a Russell Crowe odrobinę przeszarżował jako zadufany w sobie Zeus.
Nim przejdziemy do spoilerów - z zawodowego obowiązku czepię się też tłumaczenia. Czułem zgrzyt, kiedy King Valkyrie została przetłumaczona na ciocię Walkirię, a epitet określający Jane - Woman of Science (w oryginale postawiona w jednym rzędzie z God of Thunder) na... panią od fizyki. Dwa pełne godności kobiece tytuły zostały więc w polskim tłumaczeniu komediowo upupione. Jeden raz? Mogę to zapisać na konto komedii, ale więcej... there is an implication here, and I'm not sure I like it very much. Mam też jeszcze jedną uwagę co do tłumaczenia, ale to już w części spoilerowej poniżej!
![]() |
Zeus ostrzega przed spoilerami! |
Po pierwsze: HAHAHAHA YESSSSSS, scena po napisach dała mi to, czego pragnąłem - syn Zeusa, Lew Olimpu... Herkules! Pisałem już o tym, jak bardzo kocham interakcje Thora z Herkulesem; obaj są na różne sposoby ćwokowaci, obaj mają worek daddy issues - chemii jest tam co niemiara. Jeśli Thor skręca w stronę komedii - nie ma lepszego wyboru co do kolejnej ekranowej gwiazdy! Tu pojawił się też wspomniany zgrzyt w tłumaczeniu: chociaż w dialogu słyszymy Hercules, tłumacz konsekwentnie tłumaczy imię jako Herakles - jakby chciał błysnąć, że co to nie on, wie przecież, że skoro mitologia grecka, to powinien być Herakles. Ale... to cały komiksowy gag! Herkules spotyka się czasem z pytaniem "ej, a nie powinni na ciebie mówić Herakles?", na co odpowiada zazwyczaj "eee, gdzieś to mam, nie będę się szarpał o pierdoły jak jakiś pajac".
Po drugie, i to już poważniejszy spoiler: gdy w finale Jane leży umierająca, szepcze do ucha Thorowi coś, czego nie słyszymy. I *niesamowicie* podobało mi się to jako nawiązanie do materiału źródłowego! Zakładam bowiem, że szept ten miał tę samą treść, co u Aarona - Gorr was right - ale kontekst finałowej sceny kompletnie odwraca znaczenie tej frazy, i Thor (zamiast stać się złamanym oraz unworthy) nabiera od niej sił i znajduje nowy cel w życiu. Przy wszystkich tonalnych nierównościach Love and Thunder ten jeden moment uczciwie wydusił ze mnie zasłużone wow!
Po trzecie, niedawno wspominałem o tendencji do grania postaci z Silver Age "na poważnie" oraz zmieniania ich wyglądu czy imion, by lepiej pasowały do współczesnych trendów. W Love and Thunder przeżyłem bardzo miłe zaskoczenie - Eternity, kosmiczny byt związany oryginalnie z Doktorem Strangem, pojawia się w interpretacji właściwie stuprocentowo klasycznej. Neat!
Koniec końców, bawiłem się więc całkiem dobrze; nie jest to już film równie świeży, co Ragnarok tego samego reżysera, ale do letniego relaksu się nada. Wrzuciłbym go jednak raczej do kategorii "jeśli już idziesz do kina - to możesz pójść na Thora" niż "wybierz się do kina specjalnie, żeby go obejrzeć". Wiem, "it's okay" nie jest pewnie komplementem, którego oczekiwaliby twócy... ale, jak pewnie powiedziałby ekranowy Korg, it's okay to be just okay.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz