środa, 15 września 2021

Komiksiarstwo na ekranie: Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings

Shang-Chi! Czy jest dobry? Krótko mówiąc: tak, zdecydowanie jest! To lekki, barwny film akcji inspirujący się tradycją kina wuxia i dalekowschodnią mitologią; jeśli więc ktoś lubi i superbohaterów, i kino kopane - myślę, że będzie to pozycja obowiązkowa. Po więcej wrażeń, tradycyjnie, zapraszam poniżej; spoilerów brak!

No dobra, plakat jest taki sobie, ale film nadrabia!

Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings nie jest pierwszą eskapadą Marvela w stronę klimatów sztuk walki - wcześniej otrzymaliśmy w końcu serialowego Iron Fist. Wspominam o tym od razu, gdyż ekranizacje obu tych postaci właściwie wymieniły się klimatem - komiksowy Shang-Chi to bardziej przyziemna postać, jeden z tych miejskich, ulicznych bohaterów; Iron Fist tapla się z kolei w dalekowschodniej mitologii, ze smokami, duchami, miastami w innych wymiarach i tak dalej. Nawet historia jego pochodzenia osadzona jest w mistycznych klimatach "tajemniczej Azji" - Iron Fist miał zyskać nadnaturalne moce zatapiając swoje pięści w sercu smoka (nie jakoś metaforycznie - dosłownie w sercu smoka) i być obrońcą K'un-Lun, jednej z Siedmiu Stolic Niebios, do których okazjonalnie można dostać się i z naszego ziemskiego wymiaru. Tymczasem w wersji serialowej starał się on utrzymać przyziemny klimat Daredevila, Jessiki Jones i Luke'a Cage'a; był bardzo oszczędny w dawkowaniu nadnaturalnych elementów, i nawet klasyczny smok pojawił się raptem szybciutko w jednej scenie; błysk płomienia, oczy w ciemności, nie wiadomo właściwie, na ile realny, na ile symboliczny.

Shang-Chi idzie w kompletnie przeciwnym kierunku - finałowy akt filmu zawiera tyle kirinów, smoków, feniksów i lisów o dziewięciu ogonach, że nie będziecie wiedzieć, co z nimi robić. W końcu wszystkie mity są prawdziwe w komiksach Marvela; skoro mamy kroczących w nich nordyckich i greckich bogów, a chirurg z Nowego Jorku może nauczyć się magii w górskim klasztorze, to i chińskie strażnicze lwy i wodne smoki nie powinny nikogo dziwić.

Simu Liu jako Shang-Chi zdecydowanie daje radę!

Ale od początku! Film jest strukturalnie dosyć klasyczną origin story - Shang-Chi mieszka w Stanach pod przybranym nazwiskiem, pracuje jako parkingowy w hotelu i zarywa noce na karaoke z przyjaciółką; wszystko dlatego, że ukrywa się przed swoim ojcem (w filmowej adaptacji jest nim Xu Wenwu, w komiksowym oryginale w latach '70  był to zaś sam Fu Manchu). Ale, jak to w takich historiach bywa, ojciec trafia na jego ślad, wysyła za nim swoich zbirów, a nasz bohater musi porzucić maskę skromnego parkingowego i w efektownej sekwencji akcji pokazać, że tak naprawdę jest dynamicznym mistrzem kung fu. Jego przyjaciółka jest zszokowana transformacją, ale nie daje się tak łatwo spławić - wspólnie ruszają więc w podróż, by odnaleźć siostrę bohatera i wspólnie stawić czoła ich ojcu, przywódcy terrorystycznej organizacji Ten Rings.

I dobrze, że udają się po siostrę, Xialing is pretty fantastic! (w tej roli Meng'er Zhang)

Jest to więc dosyć prosta fabuła, ale została zrealizowana po prostu dobrze - z należytym tempem, sympatycznymi postaciami i odpowiednią dawką humoru. Shang-Chi, jak to klasyczny bohater kina kung-fu, jest ujmująco skromny i szczery; jego przyjaciółka Katy (w tej roli Awkwafina) pełni rolę zabawnej point of view character, która z zaskoczenia zostaje wrzucona w świat mitów i sztuk walki; Xu Wenwu jako antagonista nie jest jednowymiarowy, lecz przekonująco pokazuje też swoją ludzką stronę - i jako męża w żałobie, i ojca, który zdryfował daleko od swoich dzieci. Osobiście najbardziej interesującą konfrontacją filmu nie były dla mnie pojedynki na akrobatyczne kopnięcia, lecz właśnie wewnętrzna walka rożnych sił zmagających się w jego charakterze! A że w narracjach superbohaterskich dobry villian czasem makes or breaks the movie, położenie nieco nacisku na jego historię i motywację było zdecydowanie dobrą decyzją.

Tony Leung jako Xu Wenwu, Fala Chen jako Ying Li. Are they fightning or making out? A bit of both!

Xu Wenwu jest w ogóle na ekranie postacią kompozytową - z jednej strony łączy cechy Fu Manchu, z drugiej Mandaryna, jednego z łotrów Iron Mana. W swoim tradycyjnym wydaniu Mandaryn jest - nie ukrywajmy - dosyć rasistowską karykaturą, personifikacją tak zwanej Yellow Peril; amerykańskiego stereotypu łączącego Azjatów z jednej strony z tajemniczością i egzotyką, z drugiej - z moralnym zepsuciem, gotowością do zdrady i pogardą dla obcych. Stereotyp ten jest bardzo stary, ale uległ wzmocnieniu w Stanach w okresie drugiej wojny światowej - wiadomo, "zdradziecki nóż w plecy" przy okazji Pearl Harbor doskonale symbolizował ten obraz. Kolejnym aspektem, który warto tu kulturowo wspomnieć, jest częste z początku ubiegłego wieku kojarzenie dalekowschodnich imigrantów z przestępczością - trochę jak w przypadku Włochów, choć to oczywiście nie do końca ta sama sytuacja. Zrozumiałe jest jednak, że biedni zazwyczaj imigranci, często bez znajomości języka, byli usytuowani na marginesie społeczeństwa; stąd mieliśmy standardowe procesy - jeśli (choćby z racji na barierę językową) nie można polegać na oficjalnych władzach i policji, rolę ochrony i organizacji lokalnej społeczności przejmują grupy z czasem ewoluujące w gangi; a jeśli trudno o pracę, ludzie będą szukać utrzymania poza granicą prawa. To wszystko złożone kwestie, ale każda z nich po trochu przyczyniła się do powstania zestawu stereotypów związanych z Yellow Peril.

Oryginalny Mandarin - no umówmy się, Tony Leung wygląda nieco lepiej! Zwróćcie też uwagę na charakterystyczne dla rasistowskiej karykatury wielkie zęby, prosto jak z plakatów propagandowych z drugiej wojny.

Shang-Chi świadomie podejmuje wysiłek, by od tych stereotypów odejść - czytałem, że praca nad postaciami oraz scenariuszem zaczęła się wręcz od wypisania haseł związanych z Yellow Peril, na które trzeba uważać. Oddano też stery projektu osobom o azjatyckich korzeniach, by mogły wpleść w kolorowy blockbuster kung-fu nieco społecznego autentyzmu i własnych doświadczeń: postacie cierpią więc z powodu wiecznego poczucia niedoskonałości i niespełniania rodzicielskich oczekiwań (jak w popularnej komediowej kliszy, gdzie azjatycką matka złości się: czemu nie jesteś jeszcze bogatym chirurgiem); wdrukowania tych kompleksów tak mocno, że przejawiają się w drugim pokoleniu jako peer pressure ze strony rówieśników; wiecznego rozdarcia tożsamościowego, gdy jako kolejna generacja słabo już mówią nawet po chińsku, zawsze będą więc "jedynie" ABCs, Americans Born Chinese. To ostatnie hasło pada wręcz wprost z ekranu, gdy szemrany kontakt zapewnia Katy don't worry, I can speak ABC! Nie chcę tu udawać, że  Shang-Chi to jakiś traktat społeczny, ale podobne detale dodają mu na pewno głębi - heroizm nie jest tu zrealizowany wyłącznie przez odważne stawanie na polu bitwy, ale i przez to, że Shang-Chi i Katy potrafią w obliczu oczekiwań znajomych oraz rodziny powiedzieć a gońcie wy się wszyscy i pójść zarwać noc na głupkowatym karaoke.

Komiksowe "dziesięć pierścieni" Mandaryna to nieco inny koncept - dosłowne super-pierścienie znalezione we wraku statku kosmicznego - ale po Thanosie za szybko chyba na kolejnego łotra z kolorową biżuterią

Strona techniczna? To wysokobudżetowy Marvel, domyślacie się więc, że wszystko jest tip-top. Efekty specjalne są pomysłowe, choreografia walk dynamiczna; tego się spodziewałem. Po raz pierwszy od dawna w marvelowskiej produkcji zwróciłem jednak uwagę na muzykę - odpowiedzialny za nią Joel P. West zrobił moim zdaniem kawał dobrej roboty. Motyw przewodni wpada w ucho, łącząc heroiczne motywy marvelowskich soundtracków z odrobiną inspiracji Wschodem; scenom akcji towarzyszy z kolei solidne, przemyślane tło. Gdy - w jednej z początkowych sekwencji filmu - rodzice głównego bohatera poznają się walcząc w konwencji wuxia (because of course they do), towarzyszą temu delikatniejsze rytmy; konfrontacja z wojownikami ninja w nielegalnym klubie jest zaś kontrapunktowana przez tętniący, dynamicznie narastający bit.

Patrząc z perspektywy materiału źródłowego, film zawdzięcza sporo nie tylko oryginalnemu Shang-Chi, ale i Iron Fistowi

A odchodząc już nieco od samego filmu, a przechodząc do wrażeń starego komiksiarza: słowem-kluczem jest tu kompozytowość. Kinowy Shang-Chi inspiruje się mocno komiksowym Iron Fistem - do tego wręcz stopnia, że Matt Fraction, scenarzysta najlepszych chyba współczesnych przygód tego drugiego, doczekał się podziękowania w napisach końcowych (i być może widocznym przez moment na ekranie wojownikiem sumo był sam Fat Cobra z jego zeszytów?); ojciec głównego bohatera to synteza Fu Manchu i Mandaryna; Xialing, jego ekranowa siostra, to też kompozyt przynajmniej dwóch postaci. I bardzo dobrze! Po co rozmieniać się na drobne, kiedy można wziąć interesujące aspekty dwóch charakterów i stopić je w jeden, ale głębszy? Jasne, mogę żałować trochę w duchu, że zamyka to zapewne drogę dla porządnie nakręconego Iron Fista, ale wciąż czuję w tym projekcie jego ducha - choć bohater nazywa się Shang-Chi, a nie Daniel Rand. Nie jest to zresztą nic nowego; przecież serialowy Arrow inspirował się klasycznymi fabułami z Batmanem aż furczało, a kawałeczki komiksowej Planet Hulk zostały wplecione w filmowego Thora.

W Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings jest naprawdę sporo do lubienia; to widowisko w jak najlepszym sensie tego słowa! Są i bardziej realistyczne sceny akcji, i efektowny CGI-fest z azjatyckimi potworami; jest humor słowny, sytuacyjny i czysto slapstickowy; jest odrobina problematyki rodzinnej i społecznej; są też w końcu postacie, które zwyczajnie się lubi i chce się je widzieć na ekranie. A że końcowa plansza po napisach zapowiadała, że zobaczymy je znowu - trzymam za słowo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz