piątek, 22 sierpnia 2025

Knédżi: anioł, hakerzy, lewitująca żaba i lochy!

Co to, drugie Knédżi w tym samym miesiącu? A co, wakacje, kto bogatemu zabroni! Szczególnie, że - z jednym znaczącym wyjątkiem - dzisiejsze lektury są raczej leciutkie. 

Bądźmy jak Blade i rozwijajmy nie tylko piękne ciało, ale i przenikliwy umysł!

Na początek sprawdzona marka:

Seanan McGuire nadal produkuje książki jak fabryka, i z przyjemnością mogę stwierdzić, że pomimo tempa generalnie nie spada poniżej przynajmniej solidnego poziomu! Zazwyczaj w wakacje sięgałem po kolejny tom serii InCryptid, lecz tym razem postanowiłem nadrobić książkę ze spin-offowej serii Ghost Roads; tom "trzeci z trzech", jak można było przeczytać u niektórych dystrybutorów. Rose Marshall, tytułowa Angel of the Overpass, Phantom Promdate, widmowa autostopowiczka z amerykańskiego folkloru, staje w końcu do bezpośredniej konfrontacji ze swoim mordercą: Bobbym Crossem, przemierzającym drogi Stanów nieśmiertelnym idolem z lat '50 (think James Dean), który zasila bak demonicznego samochodu duszami zbieranych na poboczach ofiar.

If - like me - you love Americana, this is explosive stuff: akcja dzieje się na drogach i w przydrożnych dinerach, które (w pełnych symbolizmu zaświatach) nadal istnieją takie, jakimi unieśmiertelnił je folklor lat '50. Tradycyjny obraz brytyjskiego coachman ghost zostaje zaktualizowany oraz dopasowany do realiów drogi; jego nową wersją będzie kierowca ciężarówki zrośnięty ze swoją kochaną maszyną (o imieniu, jakżeby inaczej, Jolene). Jak to zwykle u Seanan McGuire, budowanie świata oraz jego mitologii to czysta radość - szczególnie, że jesteśmy już na etapie żniw; zasiane wcześniej koncepty doczekują się pełnej realizacji, a zawieszone na ścianie strzelby wypalają. Demoniczny Bobby Cross jest nareszcie w zasięgu Rose, gdyż Crossroads - nadnaturalny byt oferujący piekielne pakty, jego patron - unicestwiono na kartach cyklu-matki InCryptid; cała kosmologia zaświatów została więc postawiona na głowie, a Rose jest zdeterminowana jak nigdy wcześniej, by rozegrać to na swoją korzyść.

Nic dziwnego, że twórczość Seanan McGuire tak ze mną rezonuje: she's an old-school X-Men fan, i - jak przyznała w jednym z wywiadów - zaczęła pisać powieści, by zbudować portfolio i dopchać się kiedyś w przyszłości do... pisania X-Menów. A jak mówi środowiskowy żart słowny, the best X-Men are women: Seanan to pod wieloma względami kreatywna spadkobierczyni Chrisa Claremonta, z jego absolutely kickass ladies, mięsistą soap operą oraz sagami rodzinnymi. Ta postać tła, zaprzyjaźniona z rodziną widmowa autostopowiczka?, wydaje się z rozbawieniem mówić autorka; ma tyle charakteru, że o niej samej mogę napisać trzy książki.

And then she does.

W uplataniu tego claremontowskiego narracyjnego bluszczu Seanan McGuire czuje się jak ryba w wodzie. Choć początkowo powieść wydaje się ciągiem odrębnych przygód, takich właśnie pojedynczych komiksowych zeszytów (Rose i coachman ghost, Rose i dzieci przerażone trafieniem do zaświatów, Rose i uwięzione ezoteryczną pułapką duchy...) - koniec końców narracja ładnie się splata oraz podkreśla centralny motyw: it's what you do that determines who you are, not the other way around. A że priorytetem Rose od dawna nie było już widmowe łapanie stopa, a pokonanie Bobby'ego Crossa... powiedzmy, że istnieje rodzaj nadnaturalnych istot, których całym raison d'être jest karanie winnych.

Angel of the Overpass powiela nieco klasycznych problemów autorki, jak rozwleczona ekspozycja, ale dziś celebrujmy ładne zamknięcie trylogii - a i przyznam, że po czteroletniej przerwie od lektury poprzedniego tomu wiele ekspozycyjnych akapitów doceniłem dużo bardziej, niż gdybym czytał wszystko ciągiem.

Crime Dot Com to najbardziej mięsista pozycja w tej porcji lektur: skompilowana przez dziennikarza śledczego Geoffa White'a przekrojowa historia przestępczości internetowej - od pierwszych wirusów, będących de facto studencką zgrywą i praktycznymi projektami technologicznymi, po skoordynowane akcje prowadzone pod egidami narodowych wywiadów, których stawką są miliardy dolarów oraz polityczne losy świata.

White prowadzi narrację w bardzo uporządkowany i przystępny sposób - zaznaczając wręcz z początku, że pisze dla laików i prosi o cierpliwość osoby głębiej siedzące w tematyce cyberbezpieczeństwa. Spodziewajcie się więc wyjaśnienia, czym jest ransomware, DDoS, jak działa TOR oraz dlaczego rutynowe otwieranie mailowych załączników jest generalnie słabym pomysłem... ale nawet, jeśli to wszystko wiecie (a bądźmy uczciwi, jeśli w 2025 czytacie wpis na blogspocie - to pewnie wiecie), książka White'a i tak nie jest nudna. Technikaliów jest tu bowiem nie więcej, niż potrzeba; jak głosi branżowa mądrość, najsłabszym elementem każdego systemu zabezpieczeń jest przecież użytkownik, będziemy więc obserwować dekady technik robienia z nas osłów. Po co komu zaawansowane hakerskie skrypty, jeśli zaskakująco często wystarczy zadzwonić do biura i powiedzieć hej hej tu Zbychu z IT, zmieńcie proszę hasło na QWE!@#456, bo weszła jakaś nowa regulacja z dup... z góry - a weźcie, szkoda gadać, dzięki.

A kto by tam mnie, żuczka niewinnego, chciał hakować - myślimy czasem... i White ponownie cierpliwie tłumaczy, że zyski są nie w danych jednego żuczka, ale gotowej do sprzedaży bazie zawierającej ich tysiące. Odwiedzamy różne zakątki internetu - od niesławnego 4chana po reżimowe środowiska Korei Północnej, dla której przestępcze hakerskie dochody są istotną częścią narodowego dochodu. Nie sposób oczywiście nie poruszyć tematu Rosji oraz tamtejszej kultury hakerskiej, gdzie zdolne dzieciaki sprzedające skrypty na dawnym internetowym Dzikim Zachodzie (Wschodzie?) zostały współczesne wzięte za kark i podporządkowane państwowej machnie w zorganizowanych dywizjach cybersabotażu i propagandy.

Niektóre zagadnienia są opisane pobieżnie, ale cóż - taki urok przekrojowych, wprowadzających w zagadnienie pozycji. Nie sposób jednak nie uśmiechać się za każdym razem, kiedy autor prosił firmę/osobę/instytucję o komentarz w sprawie wycieku danych lub hakerskiej afery, po czym z rezygnacją - ale bez zaskoczenia - kończył rozdział frazą unfortunately, when approached for comment for this book they declined to answer. Dużo jest wstydu w historii cyberprzestępczości, i może dzięki opracowaniu White'a spadną szanse na to, że i wy się go kiedyś najecie.

Anegdotka akurat na czasie: nie tak dawno temu współpracownik znanego z rygorystycznych standardów dziennikarskich Kanału Zero próbował wzniecić w sieci oburzenie na to, że unijne pieniądze idą na działanie "laboratorium hodowli ziemniaka odpornego na stresy środowiskowe". Dysponujący raczej nieagresywną wiedzą autor nie zrozumiał, że w terminologii naukowej mianem "stresów środowiskowych" określa się nie wyśmiewających cię kolegów, a warunki niesprzyjające wzrostowi - ośmieszał więc dosłownie jedną z najbardziej sensownych i wartościowych inicjatyw, gdyż w związku ze zmianami klimatu... generalnie fajnie jednak mieć co jeść.

Do takich właśnie sytuacji odnosi się doktor Carly Ann York, która bierze w obronę cały nurt nauki teoretycznej - niesprawiedliwie określaną często jako silly, bo dotyczy niekiedy projektów w rodzaju badania długości oddawania moczu. Nieważne, że docelowo rezultaty takich badań mogą przyczynić się na przykład do walki z rakiem prostaty - hasło "oddawanie moczu" budzi na tyle odruchowej wesołości, że politycy często grają populistyczną kartą: "zobaczcie, na co obecna administracja marnuje państwowe pieniądze". Łatwiej coś wyśmiać niż postarać się zrozumieć - szczególnie, gdy wzmacnia to preferowaną narrację polityczną! Doktor York - chociaż książka pełna jest radosnych anegdotek - całkiem poważnie skupia się na wywoływanych przez podobne podejście szkodach: obcinaniu pieniędzy na badania czy ośmieszaniu konkretnych naukowców. Co z tego, że macierzysta jednostka badawcza wystosuje cierpliwie tłumaczące rangę badań sprostowanie? Mleko już się rozlało, publika się pośmiała, a senator zbił pożądany polityczny kapitał.

Fight club for shripms!, brzmiała echem jedna z takich historii z 2015 - bo to przecież śmieszne, że badane są możliwości uderzeń wyprowadzanych pod wodą przez krewetki, i oburzające, że umożliwiające to pieniądze nie idą bezpośrednie na leczenie sierot z rakiem. Ale nie jest to wcale tak durne, jak chciałyby pisane pod polityczną propagandę nagłówki, a doktor Sheila Patek - odpowiedzialna za wspomniane badania nad biomechaniką ewolucyjną - zdecydowała się w odpowiedzi osobiście wybrać do Kongresu i doedukować co bardziej edukacji potrzebujących.

To tylko jedna z wielu historii poruszanych na łamach The Salmon Cannon and the Levitating Frog. Tytuł może kusić perspektywą śmiesznych anegdotek, ale między nimi kryje się pełen pasji wywód prezentujący, jak istotna jest rola tak zwanego fundamental research: nauki nienakierowanej jeszcze kapitalistycznie na konkretną perspektywę zarobku oraz produkcji ("a po co to komu?", "a ile na tym można zarobić?", "a jaki jest z tego praktyczny produkt"?), a na poszerzanie wiedzy - co w perspektywie może doprowadzić do dużo istotniejszych przełomów.      

CZY JUŻ WSPOMNIAŁEM ŻE FAJNIE SIĘ CZYTA SERIĘ DUNGEON CRAWLER CARL, napisał pewnego dnia kolega R., i faktycznie wspominał wielokrotnie; a że po zakończeniu cyklu Ordinary Magic rozglądałem się za czymś podobnie leciutkim, poddałem się tej mistrzowsko zaaplikowanej presji rówieśniczej.

Dungeon Crawler Carl to jeden z flagowych reprezentantów gatunku LitRPG, czyli książek dosłownie opisujących granie w grę - w tym przypadku kosmici przybyli wyeksploatować naszą planetę, ale minerały to w sumie mały pikuś przy kokosach dostarczanych przez żądną rozrywki galaktyczną widownię. Ziemia zostaje więc przebudowana na wielki loch niczym prosto z gry fantasy, a ludziom (tym, którzy przeżyli gwałtowną transformację) pozostaje tylko złapać w dłoń co popadnie i ruszyć w drogę ku mitycznemu osiemnastemu poziomowi podziemi. Pokonanie go gwarantuje wielkie nagrody, może i odzyskanie praw do planety - haczyk jest taki, że jeszcze nikomu się nie powiodło.

Wszystkie gatunkowe konwencje są tu na miejscu: kosmita odgrywający NPC (równie niechętnie siedzący w podziemiach, co Carl) przeprowadza naszego protagonistę przez tutorial, tłumaczy mu mechaniki, pokazuje, jak korzystać z ekwipunku, minimapki, jakie są opcje przy levelowaniu: jeśli kiedykolwiek zdarzyło wam się grać w grę RPG, papierową lub cyfrową, wszystko będzie bardzo znajome. Carlowi również nietrudno się w tym odnaleźć i zaczyna z miejsca kombinować nad buildem, statystykami oraz rozwojem postaci - a towarzyszy mu przypadkiem zabrany do podziemi kot, który raz-dwa zżera smaczki na inteligencję i awansuje ze statusu pet na gadającą party member (o dostojnym imieniu Princess Donut).

No powiem ci głupie, ale myślę co tam otworzy w kolejnym lootboxie, relacjonował kolega R., i taki jest właśnie urok Dungeon Crawler Carla: to zabawa bliska w sumie oglądaniu streama, z takim zresztą wesołym założeniem tworzona. There is precious little plot here - idą po podziemiach, pokonują wrogów, znajdują przedmioty - and Carl has precious little character; rzucany biernie od jednego random encounter do drugiego stara się po prostu zbyt szybko nie wykitować w nadawanym na całą galaktykę show, he's our good guy... i właściwie to niestety tyle - póki co, brak mu jakiegoś interesującego filtra charakterologicznego czy pomagającej zdefiniować go sieci relacji (inna sprawa, że konwencja nieszczególnie temu sprzyja).

Humor jest często taki sobie, ale - podobnie jak wiele elementów książki - jest brany w asekuracyjny cudzysłów; ale denne te żarty w tych opisach przedmiotów i zdolności, myśli Carl, chociaż w sumie co się dziwić, celują w niski próg i szeroki target widowni pewnie. Pomaga też, że akcja toczy się wartko i żarty są w kategorii laff-a-minute; jeśli nawet któryś nie trafi, spoko, idziemy już do dwóch następnych. Doceniam jednak, że pomimo nerdowskiego targetu autor nie zamyka się w puli wymęczonych popkulturowych odniesień: zamiast wałkowanej po raz tysięczny nudnej zgrywy z Gwiezdnych Wojen czy Transformersów pojawiają się zabawne odniesienia do Gilmore Girls czy mniej znanych horrorów klasy B (Basket Case). Jak tu się nie ucieszyć, kiedy w ulepionych z ruin starego świata podziemiach Carl odnajduje safe zone serwującą... Warkę i Hoop Colę?

Jest tam niby po drodze jakaś satyra na korporacyjność oraz mass media, ale - uczciwie mówiąc - to ta sama satyra, którą w latach '80 serwowała nam w x-menowskich komiksach zaczytana w McLuhanie i Chomskym Ann Nocenti (Mojoverse, te okolice). Nie jest to wcale zarzut - podobnie jak w tych x-komiksach, akcja jest wartka, pomysły barwne, a całość stanowi dokładnie taką leciutką letnią rozrywkę, na jaką miałem ochotę... choć fajnie byłoby, gdyby kolejny tom przyprawił całość jeszcze odrobiną tej x-men character complexity. Bo myślę, że sięgnę po kolejny!

 

Nagrodę tego wydania magazynu literackiego Knédżi składam na ręce... doktor Carly Anne York za The Salmon Cannon and the Levitating Frog! Zaczynając ten wpis sądziłem, że po trofeum to sięgnie autor Crime Dot Com - obie te książki poruszają istotne współcześnie tematy - ale doktor York wygrywa wylewającą się ze stron pasją i zaangażowaniem. Ziemniaczana afera na rodzimym gruncie pokazuje dobitnie, że narracje takie jak jej są na wagę złota - nie tylko, by skłonić nas do doceniania nauki (kto w końcu nie zadeklaruje "a tak, nauka jest bardzo ważna, popieram"?), ale też do refleksji nad tym, jak we współczesnym krajobrazie medialnym granie antynaukową kartą jest jednym ze stałych manewrów populistycznej polityki.

Knédżi powrócą - już w nowym roku szkolnym! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz