piątek, 1 sierpnia 2025

Knédżi: Europa, kosmokapitalizm, darwinizm i wesele!

Przed nami wakacyjne Knédżi! Miały być już wcześniej, ale niespodziewanie pojawił się Superman do opisania. Bez zbędnych wstępów - zanurkujmy w stosik najnowszych lektur!

Na deszczowe lato - książka w sam raz!

...ale nie każda, o czym dobitnie przypomina pierwszy tytuł z dzisiejszej porcji:

Po odłożeniu bardzo dobrej książki o rejonach arktycznych nabrałem ochoty na jakąś fiction osadzoną wśród śniegów i chłodu; padło na Europę Greiga Becka, kosmiczny horror rozgrywający się na skutym lodem księżycu Jowisza. Autora nie kojarzyłem, było to z mojej strony zarzucanie wędki kompletnie na ślepo; nieraz znajdowałem w ten sposób ciekawe teksty, warto więc tak robić... ale tym razem - niby postać z kreskówki - wyciągnąłem na brzeg przysłowiowego starego buta.

Beck pisze o sobie tak:

All my novels contain an exciting mix of adventure thriller blended with an underlying vein of terror – in fact, welcome to my genre; the terror-thriller!

Uh-huh, sure buddy; autor wymyślający sam dla siebie "nowy" gatunek nie rokuje szczególnie korzystnie, ale uczciwość nade wszystko - postarałem się podejść do lektury bez uprzedzeń. Oddam honor, rozpoczęcie jest całkiem ciekawe; wskakujemy do wydarzeń już pod koniec intrygi, kiedy zainfekowany astronauta wraca w ciężkim stanie na Ziemię. Późniejsze 80% książki to wielka retrospekcja ukazująca, co też wydarzyło się na lodowej Europie, oraz klamrowy powrót do wydarzeń z otwarcia w finale.

...to The Thing Carpentera, a właściwie budżetowa wersja The Thing skopiowana przez innego rzemieślnika praktykanta. Pierwiastek science jest w tej science-fiction bezsensowny, postacie to miałkie klisze (nie pamiętam żadnego z imion), a kosmiczne zagrożenie budzi grozę porównywalną z wymachującymi piankowymi mackami kreaturami z kina samochodowego lat '50. Pamiętacie Norwegów z The Thing? Tutaj mamy kosmo-Rosjan, niedobitki z poprzedniej ekspedycji... w tym obowiązkową sexy lady opisywaną w sexy detalach. Jak myślicie, czy jest kosmicznym potworem, który zje jakiegoś napaleńca? Na to oraz inne fascynujące pytania (jaką planetę obiega właściwie tytułowy księżyc?) znajdziecie odpowiedź w powieści Europa.    

I will occasionally gladly read crap, ale Europa to nie crap w rodzaju "wesoła, schematyczna głupotka sci-fi" (po takie teksty zgłoście się do Johna Scalziego); to crap w rodzaju "mój warsztat literacki zbudowałem na bazie filmów emitowanych nocą na kablówce - wyłącznie". Na swój sposób jest to zaiste "terror-thriller"; rekomenduję więc twórczość Greiga Becka wyłącznie amatorom najmocniejszych wrażeń.

...ależ to było słabe, pomyślałem po lekturze Becka, wezmę na odtrutkę jakąś solidniejszą sci-fi. A że w stoisku lektur czekał Adrian Tschaikovsky (dorzuciłem go tam, by zrehabilitował się po fatalnym Saturation Point), sięgnąłem po Shroud!

Otóż hen, w dalekim kosmosie znajduje się księżyc o atmosferze tak nieprzejrzystej, że nie dociera tam jakiekolwiek światło - lecz jest on aktywny pod innymi względami, na przykład emisji radiowych. Miażdżące ciśnienie nie pozwala na eksplorację, ale na orbicie unosi się stacja badawcza; gdy dochodzi do katastrofy, nie ma innego wyjścia niż awaryjne lądowanie oraz robinsonada w niegościnnym świecie.

Tchaikovsky po raz kolejny dryfuje w krytykę kapitalizmu; ludzkość przyszłości hołduje rynkowej doktrynie nieograniczonego wzrostu, rozszerzając ją po prostu na cały system słoneczny, a później i resztę kosmosu. Kulturowym mitem usprawiedliwiającym nieskończoną rabunkową eksploatację jest wspomnienie second bottleneck: momentu, w którym technologicznie zaawansowana ludzkość niemal wyginęła (to nawiązanie do hipotezy population bottleneck). By zapobiec kolejnej potencjalnej katastrofie, ludzkość zdecydowała się nie odnosić do fundamentalnych problemów kapitalizmu, wyzysku oraz organizacji społecznej (to byłaby trudniejsza droga), a zamiast tego postawić na rozproszenie po gwiazdach.

Dla centralnych postaci Shroud hiperkapitalistyczna rzeczywistość to jedyne znane środowisko; nie krytykują jej, gdyż brakuje im aparatu pojęciowego, alternatywnych konceptów. To dla nich naturalne i normalne, że ekipa badawcza nieprzynosząca zysków zostanie pewnie zahibernowana bez perspektyw rozmrożenia - w końcu utrzymywanie aktywności na stacji kosmicznej to dla firmy koszt większy, niż zasilanie tych kilku komór kriogenicznych, a księgowy balans zysków/strat to uniwersalna moralność. To naturalne; dla nas jasne jest, że przestępca może trafić do więzienia i nie kwestionujemy takiej formy umowy społecznej; dla ludzkości w Shroud taką samą oczywistością jest lodówa dla niedochodowych.

To elegancka forma krytyki socjologicznej, podkreślająca jak trudne jest kwestionowanie systemu od środka, oraz zdecydowanie najlepsza część powieści. Realia wpływają na psychologię; postacie kalkulują nieustannie, ile czasu poza lodówą są w stanie sobie zabezpieczyć, jak najlepiej sprzedać swoje naukowe odkrycia (lepszy pojedynczy duży awans czy kroplówkowe dawkowanie  osiągnięć przełożonym?), jak rozegrać eksplorację kosmosu od strony HR-owej. Nie pojawia się tu figura romantycznego buntownika wołającego "ależ to wszystko złe, czas obalić system!"; podobnie jak w sprawnych Ogres tego samego autora, dźwięczy gdzieś tu echo Ursuli LeGuin. "We live in capitalism, its power seems inescapable – but then, so did the divine right of kings", mówiła w 2014; dla postaci Tchaikovsky'ego tak właśnie jest, gdyż żyją wewnątrz tego świata, wewnątrz tego tłumiącego sprzeciw systemu. My mamy luksus zewnętrznej, krytycznej perspektywy; nasz kapitalizm nie posunął się jeszcze tak daleko. Jeszcze.

Intelektualnie Shroud to świetna rzecz; szkoda tylko, że jako powieść funkcjonuje bez podobnej fantazji. Po raz kolejny pisząc o Tchaikovskym jestem zmuszony użyć określenia nudne jak flaki z olejem - fabuła się wlecze, a postacie (choć osadzone w intrygującym świecie) są kompletnie nieciekawe: dwie główne bohaterki to dosłownie nasza POV character oraz "ta druga postać, żeby było z kim gadać". Jakakolwiek charakterologiczna barwa pojawia się może w okolicach 60% tekstu, a i wtedy nie są to żadne delicje.

Podobnie jak w Children of Time pojawia się tu perspektywa obcych; pierwszym twistem (zdradzę tu oba, bo nie są zbyt oryginalne) jest, że perspektywa ludzi oraz niehumanoidalnych kosmitów jest bardzo odmienna - banał i nic nowego. Drugi twist, tzw. wielki finał? A co, jeśli ewolucja przebiegała tu nie od dołu, budując kompleksowość, a od góry; co, jeśli jesteśmy emanacjami Boga/Wszechświata próbującego zrozumieć własną naturę?

What indeed; dude, this is not philosophy, this is college students' blunt rotation.

Aspekt społeczny? Świetny, do postawienia w jednym rzędzie z klasykami polskiej fantastyki socjologicznej. Reszta niestety kompletnie mdła i nudna; obce cywilizacje, niebezpieczeństwa podczas misji kosmicznej, pisałem podczas lektury koledze R., a żuje to ten czajkoski jak małpa kit; już dwa razy usnąłem przy tej książce.

Z kaszubska mówiąc: niby dobrze mieć to przeczytane, bo są w Shroud interesujące koncepty, ale do samego procesu czytania wyposażcie się w kroplówkę z kawą. 

Hasło "antropologia ewolucyjna" kojarzyło mi się zwykle z weselno-wujowymi refleksjami typu "baba do gotowania w jaskini a chłop do polowania na mamuty, tak musi być bo tak było już na sawannie w Afryce". Tymczasem Daniel R. Brooks - professor emeritus biologii ewolucyjnej - oraz Salvatore J. Agosta, nieco młodszy akademik specjalizujący się w tej samej sferze, podkreślają że takie chłopskorozumowe podejście to trywializacja dziedziny i wyciąganie z niej błędnych wniosków.

Już sam tytuł - A Darwinian Survival Guide - wymaga wyjaśnienia wielu nieporozumień dotyczących teorii Darwina. Survival od the fittest zwykło się tłumaczyć jako "przetrwanie najsilniejszych", a przecież chodzi o przetrwanie "najdokładniej dostosowanych do danych warunków", co wcale nie jest synonimiczne. Bezpieczeństwo gatunku jest gwarantowane nie przez jeden superbohaterski ultra-fenotyp, a przez różnorodność: pulę genów oraz cech, które (nawet recesywne) mogą się ujawnić oraz uaktywnić, gdy będzie tego wymagała zmiana środowiska. Nie jest to niby trudny koncept, ale trudno walczyć z popularnym językiem: kiedy mówimy o "darwinizmie społecznym" mamy na myśli bogatych wyzyskujących biedniejszych, czarno-białą relację silniejszych i słabszych, podczas gdy koncepcja darwinizmu opiera się na stałym tańcu różnorodnych cech.   

Następnie - w klarownej, argumentacyjnej narracji - przechodzimy przez udokumentowaną historię ludzkości, od okresu łowiecko-zbierackiego aż po współczesne społeczeństwa. Autorzy postulują, że największym nieszczęściem w dziejach ludzkości był właśnie osiadły tryb życia: generował on mechanizmy społecznego wyzysku oraz konflikty międzygrupowe. W erze zbieracko-łowieckiej, argumentują, konflikty grup kończyły się zazwyczaj relokacją jednej z nich (co nie było takie straszne, gdyż wędrówki były dla nich codziennością); osiadała ludzkość przypomina zaś szczury zagnane do kąta, które będą walczyć o swoje aż do śmierci, często paradoksalnie tym zacieklej, im są słabsze (jako przykład - bez zaskoczeń - padają tu najeźdźcze wojny upadającego imperium rosyjskiego).

Jakie są wiec tytułowe strategie przetrwania antropocenu? Brooks i Agosta wyciągają bolesny wniosek, że business as usual to droga donikąd; stały wzrost przy skończonych zasobach jest niemożliwy, i drogą dla ludzkości mogłaby być decentralizacja, dbałość o różnorodność oraz odejście od generujących konflikty struktur narodowo-korporacyjnych. Jeśli brzmi to wam jak jakaś solarpunkowa utopia - autorzy mają tego świadomość, ale ich podejście jest dalekie od utopijnego. Duże zmiany społeczne, podkreślają, są trudne i kosztowne, a ludzie są niechętni do ich wprowadzania - ale albo ludzkość wykona dużo nieprzyjemnej pracy teraz, albo będzie zmuszona wykonać jej jeszcze więcej odbudowując się po drastycznym upadku obecnego status quo.

Streszczam tu oczywiście i upraszczam dużo głębsze refleksje oraz argumentację, ale generalnie Brooks i Agosta zapewniają, że ludzkość przetrwa choćby i katastrofalny kolaps cywilizacyjny - taka jest natura darwinizmu - pytanie tylko, jak zachować pożądane cechy społeczne i kulturowe.    

Now this is some proper, good ol' tasty crap! Brute of All Evil to już dziewiąty - i wszystko wskazuje na to, że ostatni - tom cyklu Ordinary Magic autorstwa Devon Monk, a więc wakacyjna rozrywka w stanie czystym. By przypomnieć: nadmorskie miasteczko Ordinary jest kurortem dla bóstw, które zdecydowały się odpocząć od obowiązków i tymczasowo odłożyć moce na półkę; w ludzkich wcieleniach relaksują się tam więc pospołu Odyn, Hera, Tanatos... czy cała masa pomniejszych supernaturals, jak wampiry czy demony. A że bóstwa to tradycyjnie straszliwe drama queens, o dobre zachowanie rezydentów dba komendantka policji Delaney Reed (and her sexy boyfriend) oraz jej dwie pracujące w tym samym fachu siostry (and their sexy boyfriends).

Czym mogłaby się skończyć cała saga? Oczywiście weselem, w którym Ryder - sexy boyfriend Delaney - awansuje na jej sexy husband! Ale jest jeden haczyk: tradycyjne reguły małomiasteczkowej magii mówią, że nadzór nad kurortem musi sprawować Reed. Jeśli Delaney przejmie nazwisko męża, zrzecze się zarazem kluczowej funkcji; jeśli z kolei mąż dołączy do klanu Reedów, będzie to niebezpieczny wytrych dla jednego z antagonistów, u którego Ryder ma magiczne długi.

Oczywiście, wchodząc w związek małżeński nikt przecież nie musi zmieniać nazwiska, ale ciii; chcecie mieć zabawną fabułę czy nie? Do tego wszystkiego dochodzi konieczność wybrania sukni ślubnej, turystyczny influencer akurat odwiedzający miasteczko oraz... wyprawa do piekła.

Podobnie jak poprzednie tomy, Brute of All Evil to bezpretensjonalna, wesoła zabawa pełna sympatycznych postaci oraz przyjemnej atmosfery (oraz ponownie doskonale zrealizowana jako audiobook przez studio GraphicAudio). Schematyczne urban fantasy? Stuprocentowo, ale schematy są zastosowane z gracją, a całość kończy się kulminacyjną szarżą na piekło, w której powracają znajomi z poprzednich tomów. Bogowie, demony, dżiny, smoki; wszystkim zależy, żeby wesele Delaney wypaliło, because she's a likeable gal like that... a i warto dobrze żyć z komendantką lokalnej policji. Cheesy? Zdecydowanie, ale - jak poprzednio - kupuję tę operetkową konwencję aż po big final kiss.

No i ta okładka! W epoce grafik AI nostalgicznie doceniam jej żenujący poziom, ten vibe "mojej pierwszej przygody z Photoshopem". Sztuczna inteligencja czegoś takiego by nie stworzyła; to ręcznie robiona ludzka crappiness, crap z duszą tą samą od lat. Topór wiąże się w ogóle z kolejną zabawną fabułką: kto zetnie nim króla demonów, stanie się nowym królem demonów w miejsce króla demonów... ale nikt się nie pali do tej fuchy, a króla demonów pewnie trzeba będzie ściąć. Wesela to trudna sprawa! 


Nagrodę tego wydania magazynu literackiego Knédżi otrzymuje... Devon Monk za Brute of All Evil, choć tak naprawdę jest to ukłon za całokształt cyklu Ordinary Magic! Jak pisałem wielokrotnie, nie jest to wysoka literatura, ale są to książki sprawne, wesołe i trzymające stały poziom (oraz, podkreślę ponownie, uroczo zrealizowane przez GraphicAudio). W dobie wiecznie ciągnących się franczyz potrzeba odrobiny odwagi, by zakończyć cykl - napisać jedną ostatnią przygodę, jedno ostatnie wesele i powiedzieć OK, that's it; cześć i dzięki za ryby! W czytelniczych recenzjach powtarzał się refren "będę tęsknić za Ordinary w stanie Oregon" i myślę, że należy to docenić: pozwolić sobie na zamknięcie rozdziału, tęsknotę, nostalgię, wspomnienia. The story is over: nie skasowana ze względów finansowych jak serial, nie rozwleczona w wiecznej inercji i entropii poplątanych wątków, nie przerwana śmiercią twórców - została po prostu opowiedziana od początku do końca.

Końca nie mają za to Knédżi - los pokaże, kiedy spotkamy się w ich ramach po raz kolejny! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz