piątek, 6 czerwca 2025

Knédżi: powrót do Harlemu, ser, menażeria i bieguny!

Dziś stare, dobre Knédżi - w sprawdzonym układzie "dwa razy beletrystyka, dwa razy nonfiction"!

Dajcie się zaprosić, pogoda zachęca do czytania!

Przejdźmy dziś od razu do rzeczy!

Pochwał z okładki i tak nie przebiję, mogę jednak dorzucić własną: Crook Manifesto potwierdza status Colsona Whiteheada jako jednego z moich ulubionych amerykańskich pisarzy. A kto byłby ulubionym?, możecie zapytać, i o dziwo odpowiedzią nie będzie Lovecraft! Tak, Lovecraft leży w kręgu moich zainteresowań akademicko/literaturoznawczych i jest dla mnie stale fascynujący, ale pod kątem pisarskiego rzemiosła był jednak bardzo nierówny. Wyjdą więc chyba ze mnie studia filologiczne i niezbyt oryginalnie powiem "Steinbeck"; Grona gniewu dalej klepię z młodzieżą na zajęciach i uważam, że jest to powieść wyłącznie zyskująca na aktualności: tematyka migracji, kryzysu kapitalizmu oraz katastrofy klimatycznej bez problemu rezonuje wśród nastolatków. Ale Steinbeck to przecież nie tylko społeczny komentator, ale i świetny humorysta; jeśli nie mieliście lub nie miałyście okazji, gorąco zachęcam do lektury Tortilla Flat.

Whitehead dysponuje podobną artystyczną rozpiętością: he can do serious and he can do funny; he can even do zombies. W kontynuacji fantastycznego Harlem Shuffle wracamy do jej głównego bohatera, Raya, już w kolejnej dekadzie: wibrujących rewolucyjną energią latach '70. Harlem jest nieco spokojniejszy: gentryfikacja postępuje, czarna kultura zaczyna być modna również wśród białych, a przestępcy, krętacze i kombinatorzy znani Rayowi coraz częściej wolą przesiadywać w znajomym barze i oddawać się wspominkom nad szklaneczką. Z drugiej strony: ulice przemierzają młodzi aktywiści zapatrzeni w agresywny, bezkompromisowy styl Czarnych Panter; gentryfikacja ma swoje przestępcze, brutalne tło (jakoś trzeba w końcu zwolnić pożądane nieruchomości), a za modą na czarną kulturę idą pieniądze... a za pieniędzmi - machlojki takie, o jakich starym gangsterom nawet się nie śniło.

Ray, stateczna już postać z sąsiedztwa, na dawne kryminalne interesiki patrzy raczej z dystansu... ale nadal jest gotów lekko zachachmęcić, by zdobyć dla córki upragnione bilety na koncert The Jackson 5 (ich "ABC" wraca jak stały refren). Jedno prowadzi do drugiego; już niebawem Ray staje się zakładnikiem/podwładnym śliskiego gliny, który - czując, że dotychczasowe źródło haraczy wysycha - postanowił odbyć jeden ostatni bandycki rajd po Harlemie. A definicja prawdziwego łupu, prawdziwej kasy, jest prosta - to tyle, że jedna osoba wszystkiego nie uniesie.

A to bynajmniej nie wszystko; w salonie meblowym Raya kręcony jest film z gatunku blaxploitation zatytułowany Nefretete T.N.T., ale - chociaż to kino kopane z seksowną agentką w roli głównej - ma jednak mieć ambicje... tyle tylko, że tytułową gwiazdę gdzieś wcięło. No i o co chodzi z tymi wszystkimi pożarami w okolicy?

Whitehead kreśli żywy, wielowarstwowy obraz; jego Harlem pełen jest barwnych postaci, z których każda ma do opowiedzenia historię lub pięć - czasem tę samą z różnych perspektyw. Jak pisałem koledze R., to jedna z książek na tyle dobrych, że wpadam w czytelniczą pułapkę i nie czytam jej, by wystarczyła na dłużej; niech już samo to stanowi z mojej strony najuczciwszą rekomendację. Struktura powieści kryminalno-łotrzykowskiej obudowana jest refleksją nad czarną kulturą, sztuką, kwestiami społecznymi lat '70; sublime stuff, brawurowe połączenie literatury gatunkowej oraz wysokiej.

W recenzji autorstwa Toma LeClaira pada interesujące sformułowanie:

I don’t find Whitehead’s use of sub-literary genres for political critique creating much cultural leverage. The fires rage, Carney rages, but maybe not readers, not when so much of the text is amusing. 

Stanowczo się nie zgadzam! You can laugh and rage at the same time (as we usually do!); you can laugh and think, you can laugh and remember because of the laughter. Literatura nie musi być monofunkcyjna: by wrócić do Steinbecka, humorystyczna Tortilla Flat opisywała przecież zarazem powojenne społeczeństwo, a aktywistyczne wręcz Grona gniewu miały mocny wątek rodzinno-obyczajowy (plus dosłownie śledzimy tam losy skazańca opuszczającego więzienie, talk about thrills). Crook Manifesto świetnie kontynuuje tę tradycję - tradycję pokazywania, że wybitna stylistycznie oraz tematycznie literatura nie musi być zatęchłym wykładem lub postmodernistycznym eksperymentem zakręconym tak, że nawet sam autor by go dla przyjemności nie przeczytał.

John Scalzi - autor, który wybił się cyklem militarnej science fiction Old Man's War - pojawił się na blogu wcześniej za sprawą The Kaiju Preservation Society: lekkiej, kolorowej bzdurki o wielkich potworach, którą pisał explicite jako lekarstwo na pandemicznego doła. A że akurat miałem podczas matur ochotę na lekką bzdurkę, sięgnąłem po When the Moon Hits Your Eye! Tak jest, tytuł to nawiązanie do pastiszowego szlagieru Deana Martina z 1953:

I chociaż odrobina komediowej amore się w książce znajdzie, głównie będzie jednak o księżycu. Scalzi idzie na całego i pyta: a co, gdyby księżyc faktycznie był zrobiony z sera? Pewnego dnia nasz satelita niewytłumaczalnie zmienia się w ser; zresztą nie tylko on: wszystkie lunarne próbki oraz materiały na Ziemi przechodzą identyczną metamorfozę, można więc pomacać i spróbować. Yup, it's cheese! Koncept ubawił mnie tym bardziej, że pojawił się też w komiksowej JLA:  

Kryzys odcinka: natura prawdy została zaburzona i rzeczywistość zaczęła być odbiciem rozmaitych ludzkich wierzeń... w tym tego, że księżyc jest z sera. Green Lantern nie jest rozbawiony!

W JLA był to szybki gag, ale Scalzi zaczyna analizować implikacje sytuacji. Jak zmiana w ser wpłynęłaby na rozmiar i refleksyjność naszego satelity? Na ile stabilna byłaby jego struktura? Czy zaistniałaby jakaś serowa tektonika? No i, oczywiście, jak wszystko to wpłynęłoby na ludzkość?

Mamy więc zażenowane agencje naukowe (nie przechodzi im przez gardło "ser", mówią więc o transformacji w "zestaw związków organicznych") oraz nie mniej zażenowane organizacje religijne; mamy tarcia na osi kompetentnych naukowców oraz tworzących nowe doktryny polityków, do których na tematy naukowe należy mówić powoli oraz wielkimi literami, a do tego być bardzo ostrożnym w kwestii uproszczeń oraz porównań. Mamy odklejonych od rzeczywistości miliarderów, którzy dadzą fortunę, byle tylko jako pierwsi skosztować kosmicznego sera; mamy postać zdobywcy kosmosu, wcale-nie-Elona-Muska, którego - w swoim klasycznym autoterapeutycznym stylu - Scalzi uśmierca w maksymalnie pozbawiony godności sposób. Transformacja grozi bowiem serowo-kosmiczną apokalipsą... i jak w takich warunkach prowadzić na Ziemi sklep z nabiałem?

Believe it or not, the whole thing really is rather silly. Scalzi podejmuje się uroczego wyzwania - bierze kompletnie absurdalną sytuację, po czym stara się realistycznie ekstrapolować konsekwencje - ale zwyczajnie nie jest wystarczająco sprawnym pisarzem, by stworzyć potencjalnego klasyka humorystycznej science-fiction (a myślę, że był potencjał!). Matematyczno-astrofizyczne kalkulacje są niby kontrapunktowane osobistą, przyziemną perspektywą serii rozmaitych postaci, ale żadna nie ma szans nabrać szczególnej głębi: powieść złożona jest z luźno związanych etiudtek opisujących wachlarz reakcji społeczeństwa (tutaj naukowiec, tam studenci, gdzie indziej bankowiec, pastor czy stary artysta - i tak dalej, i tak dalej). Scalzi stara się zaprezentować humanistyczną, ciepłą perspektywę, ale jego "wzruszające" momenty wydawały mi się ckliwe, a "zabawne" grepsy przypominały nerdowski humor z lat '00 (think early Mythbusters... or the early internet in general).

Miałem też problem z proporcjami narracji; zbyt wiele czasu poświęcono na początkowe dziwienie się "ooo ale jak to ser no niemożliwe". Chłopie, na okładce jest napisane, że księżyc zmienił się w ser, to całe założenie fabuły; nie potrzebuję serii postaci dziwiących się serowi i nie wierzących, że to ser - dawaj mi tu obiecane fun & clever konsekwencje. Zbyt długo czekamy na danie główne, ale kiedy już nadchodzi - jest całkiem w porządku! Mniej więcej od połowy powieść robiła się już lepsza z każdą stroną.

To świeża rzecz - wydana w marcu tego roku - i żałowałem, że Scalzi nie zostawił tego sera, by jeszcze trochę dojrzał. Szczególnie pod koniec czułem potencjał porządnej satyry na trumpowską administrację i ciekawe odczytanie pod tym kątem: chaotyczne ruchy prezydenta Stanów (A MACIE TARYFY!!! albo nie lol) to właśnie absurdalne, nieprzewidywalne wydarzenia, które wyciągają ludziom przysłowiowy dywan spod nóg; trudno nawet coś planować, kiedy do końca tygodnia sytuacja może się odwrócić. Scalzi nie stroni od komentowania rzeczywistości (by wspomnieć choćby jego wcale-nie-Muska), mógłby więc się w tym autentycznie sprawdzić.

Ostatecznie When the Moon Hits Your Eye nie jest to szczególnie dobrą książką... ale nie jest też książką szczególnie złą. Sclazi ma pomysł oraz rzeczy do powiedzenia, ale pierwsza połowa zaskakująco się wlecze, humor rzadko do mnie trafiał, a i stylistycznie nie ma się za bardzo nad czym pochylić. Powiem to samo, co przy The Kaiju Preservation Society: to lekka, terapeutyczna miejscami głupotka, w której dobrzy naukowcy oraz zwykli ludzie doczekują się nagrody, a chciwych polityków oraz miliarderów czeka zasłużona serowa kara. Czasem potrzebujemy takich historii, jeśli więc brzmi to wam atrakcyjnie - śmiało... 

....but it *is* kinda cheesy. 

Each page is full of wonder and surprise, twierdzi na okładce paleontolog Steve Brusatte, lecz muszę go lekko przytemperować; może aż tak nie szalejmy. Profesor Drew Harvell jest specjalistką od morskiej bioróżnorodności oraz publikowaną autorką; pisała między innymi na pograniczu biologii oraz muzealnictwa i sztuki (!), o kolekcji szklanych modeli autorstwa Leopolda i Rudolfa Blaschków.

The Ocean's Menagerie ma przybliżać świat morskich stworzeń i to właśnie czyni: dowiadujemy się nieco o złożonym systemie nerwowym ośmiornic, o chemicznym tle bioluminescencji, o powolnych łowach prowadzonych przez rozgwiazdy czy w końcu przypadkach symbiozy tak dalece posuniętej, że niektóre stworzenia stają ewolucyjnie się wręcz organami innych.

O ile trudno mi mieć zastrzeżenia do strony faktograficznej, o tyle książka wydawała mi się kuleć za sprawą redakcji. Motywem przewodnim na przestrzeni narracji są biological superpowers - regeneracja, bioluminescencja, kontrola plastyczności skóry - i wzdychałem ciężko za każdym razem, gdy fraza ta wracała. Pani profesor, słyszałem tam niemal głos redaktora; no wszystko fajnie, ale dosyć to takie suche; zróbmy tu jakiś hook dla młodych, może supermoce, chodzą na te marvele różne do kina w końcu. I tak to właśnie wygląda; z godną podziwu regularnością wracają porównania do Marvel superheroes, narracyjnie nie wnoszące nic i wrzucane bez większego przekonania. Kompletnie nie spodziewałem się podobnego wątku w książce o morskiej biologii... i kompletnie nie jestem nim przekonany.

Ale to nie jedyny redakcyjny problem: po raz pierwszy czułem się chyba, jakbym - czytając książkę popularnonaukową - czytał osierocony sequel, w tym przypadku sequel opowiadającej o kolekcji Blaschków A Sea of Glass. Odniesienia do muzealnej kolekcji wyrastały nieustannie, i choć autorka tłumaczyła wszystko cierpliwie - i tak czułem, że bawiłbym się lepiej czytając tamtą pozycję; czuć było, że jej pasja nadal wiąże się z poprzednim tematem. Brakowało mi również klarownej osi narracji; podwodne zwierzęta są fajne i mają supermoce to trochę mało, by skleić w całość odrębne rozdziały poświęcone osobnym stworzeniom lub wręcz rodzinom.

Zubożenie bioróżnorodności ugryzie w tyłek nas wszystkich, kończy profesor Harvell, gdyż wiele z podmorskich stworzeń oraz ich "supermocy" mogłoby być z powodzeniem wykorzystanych w medycynie oraz innych gałęziach nauki. Nie mam wątpliwości, że tak właśnie jest i małpim zwyczajem piłujemy gałąź, na której siedzimy... ale nie była to najbardziej porywająca narracja.  

Inny temat, inny profesor... i z przyjemnością donoszę, że Ends of the Earth robi z kolei dobrze wszystko to, co nie wypaliło w The Ocean's Menagerie - książki te są praktycznie swoimi lustrzanymi odbiciami! Profesor Neil Shubin jest paleontologiem, który ze swadą oraz zacięciem pisze o obszarach polarnych. Dlaczego są tak interesujące dla paleontologa? Jak ewoluowały na przestrzeni dziejów? Dlaczego są istnym skarbcem meteorytów (słynne meteoryty być może zawierające skamieliny marsjańskich bakterii znaleziono właśnie tam)? Dlaczego obszary te są fascynujące dla artystów (Lovecraft wspomniany!), odkrywców, polityków?

To nie zawody i nie chcę przesadnie krytykować pełnej w końcu informacji The Ocean's Menagerie, ale gdy profesor Harvell pisze o swoich zejściach pod wodę - it's fine, I guess; profesor Shubin opowiada zaś o swojej wyprawie antarktycznej tak, że trudno się oderwać: z interesującymi detalami dotyczącymi ubioru, treningu, życia w bazie. Od niemal przygodowego tła przechodzimy do celu ekspedycji, czyli poszukiwania skamielin istotnych dla jego pracy naukowej (którą opisywał we wspomnianej na okładce wcześniejszej książce The Inner Fish). W odróżnianiu od profesor Harvell nie czułem jednak, bym przyszedł na sequel bez znajomości oryginału: autor nigdy nie traci z oczu celu, teraz mówimy o biegunach, nie biologii ewolucyjnej.

Nie trzeba wspominać o "supermocach", by wyczyny pionierów oraz odkrywców (choć w tym gronie znalazły się również panie!) zapierały dech w piersiach. Shubin wraca do opowieści o przetrwaniu i poświęceniu, czasem wręcz oddaniu życia w imię nauki lub dla towarzyszy wyprawy. Z drugiej strony opowiada również o tragediach zgoła innego rodzaju, jak relokacja rdzennej ludności w kanadyjskim terytorium Nunavut - a że temat rdzennych kultur Kanady jest mi akademicko bliski, były to kolejne interesujące elementy znanego mi już obrazu. 

Omawiane są również zagadnienia ekologiczne; bieguny to obszary funkcjonujące na bardzo niskim poziomie energetycznym, są więc w dwójnasób (lub wręcz czterokrotnie, jeśli chcemy zachować dokładność) wrażliwe na wzrost temperatury oraz wahania klimatu. Ma to gigantyczne znaczenie dla tamtejszych wyspecjalizowanych ekosystemów - ale i dla reszty świata (od zmiany poziomu wód po "odmrażane" bakterie oraz wirusy). Koniec końców, wspomniana zostaje polityczna historia biegunów oraz praw rządzących eksploracją tych rejonów; Ends of the Earth to również tegoroczna pozycja, uwzględnia więc komplikacje związane z rosyjską agresją. Jak dbać o zachowanie międzynarodowych praw, skoro największy sąsiad Arktyki de facto przestał być partnerem do rozmowy? Chociaż obywa się bez nazwisk, profesor Shubin pokazuje też konsekwentnie, że trumpowskie zainteresowanie Grenlandią to nie jednorazowy, ekscentryczny wyskok, a przewidywalny kierunek polityki Stanów.

Przekrój tematyczny może wyglądać jak groch z kapustą - ekologia, meteoryty, historyczne wyprawy, współczesna polityka terytorialna - lecz profesor Shubin prowadzi przejrzystą, logiczną narrację; to nie worek ciekawostek, każda z innej beczki, a zaznaczenie wzajemnych relacji: wyprawy arktyczne łączą się z paleontologią oraz ambicjami narodowościowymi; ekologia kształtuje politykę, zaś polityka - ekologię.  


Nagroda magazynu literackiego Knédżi wędruje tym razem do... profesora Neila Shubina za Ends of the Earth! Colson Whitehead to oczywiście klasa sama w sobie, ale wyróżniłem już jego Harlem Shuffle - dajmy więc szansę zabłysnąć innym. 

Knédżi powrócą, i to oby jak najszybciej - wakacje już blisko! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz