piątek, 27 czerwca 2025

Godzilla: King of the Monsters

Ostatnimi czasy kaiju flicks przeżywają mały renesans: japońskie studio Toho - ku zaskoczeniu wielu - zgarnęło w końcu Oscara za Godzilla Minus One, zaś amerykański Monsterverse rozwija się aż miło: na chwilę obecną liczy pięć filmów (szósty w produkcji!) oraz udany serial Monarch (nad którym pieczę sprawował zresztą Matt Fraction, jeden z moich ulubionych scenarzystów komiksowych). Na komiksowym poletku wielkie potwory wydają się mieć komfortową pozycję już od lat '50 - wczesne komiksy Marvela (jeszcze pod wcześniejszym szyldem, Atlas) to właśnie różnej maści atomowe, kosmiczne czy mistyczne bestie, jakby żywcem wyjęte z seansu w ówczesnych kinach samochodowych. Klasyczny horror - wampiry, wilkołaki, cała reszta ferajny kojarzona z wytwórnią Universal - był na cenzurowanym za sprawą Comics Code... ale nikt nic w nim nie pisał o gigantycznych mrówkach czy włochatej kreaturze z planety Xuum!

Nie powinno więc dziwić, że w latach '70 to właśnie Marvel wykupił za ciężkie pieniądze licencję na wydawanie komiksów z Godzillą. Aktualnie dwa wielkie wydawnictwa podzieliły się ładnie poletkiem - DC wydaje crossovery z zachodnim Monsterverse, Marvel zaś wrócił do współpracy z Japończykami. Uznałem, że to świetna okazja, by odświeżyć sobie oryginalną serię z lat 1977-79!  

Od zeszłego roku - dostępna jako zbiorczy omnibus!

Godzilla: King of the Monsters to projekt osobliwy od samego początku. Jak głosi branżowa anegdotka, Marvel był wybitnie zadowolony z uzyskania praw do Króla Potworów; szybko jednak im uświadomiono, że licencja obejmuje wyłącznie Godzillę: nie Mothrę, Rodana, Anguirusa czy Ghidorę, nie było więc mowy o przeniesieniu na komiksowe strony filmowych fabuł. Each kaiju sold separately!, chciałoby się ostrzec głosem niby ze starej reklamy.

Cóż jednak robić; pieniądz wydany, publika czeka - do projektu został więc wciągnięty Doug Moench, scenarzysta całkiem wysokiej klasy. Moench nie tylko stworzył Moon Knighta, ale też przez osiem lat pisał entuzjastycznie przyjmowaną serię Master of Kung Fu. Szczególnie tą ostatnią Moench udowodnił swoją sprawność w pracy nad licencjonowanymi postaciami; pierwotnie ojcem Shang-Chi był wszak Fu Manchu z pulpowych powieści Saxa Rohmera. 

Moench uznał, że skoro większość klocków uniwersum Toho jest dla niego niedostępna - skorzysta z tych, które ma pod ręką i osadzi swoją historię o Godzilli w głównym uniwersum Marvela. Ale, zaznaczył od początku, nie miał to być cameo-fest z innym superbohaterem gościnnie wpadającym co miesiąc; zamiast tego napisał zamkniętą historię o powieściowej niemal strukturze, z jasno określonym początkiem i zakończeniem - jakby przewidując styl popularnych w latach '80 graphic novels. Początek amerykańskiego tournée Króla Potworów ma miejsce na Alasce, gdzie - niczym Kapitan Ameryka - zamrożona bestia uwalnia się z góry lodowej; wybuchowy finał będzie miał miejsce w Nowym Jorku.

Po drodze, gotowe do rozdeptania, całe Stany!  

Rysownikiem jest Herb Trimpe, weteran magazynu z Hulkiem - też dużym i zielonym, więc może stąd angaż? Co ciekawe, Hulk nie pojawia się w serii na wyraźną prośbę Trimpego, który miał zwyczajnie dosyć rysowania go.

Doug Moench miał przed sobą jeszcze jedno wyzwanie: tytułowy bohater serii dysponował, powiedzmy, oszczędnym zasobem słownictwa. Moench spełniał się więc w prozie towarzyszącej kadrom: LOOK!!, wołają przerażeni robotnicy, na co narrator odpowiada im w ramce: yes, look. In the face of such primordially mesmerizing power, what else can one do--? Współcześnie podobne zabiegi mogą wydawać się nieco barokowe, ale Moench sprawnie unika naczelnego grzechu poetyki wizualnej: jego narracja nie dubluje po prostu warstwy graficznej. Zamiast tego otrzymujemy interpretację, kontekst, odniesienia do innych zmysłów (jak węch czy dotyk) lub tempa wydarzeń.  

"...and Godzilla stands king, a prehistoric brute scorning the advanced technology of American government and corporation alike."

To niemal claremontowski styl narracji, pełen powagi graniczącej z patosem - co współcześnie może kontrastować z rysunkami Trimpego, którego potwór jest raczej pokraczny. Moench próbuje lingwistycznymi akordami sprzedać nam Godzillę jako monumental, titanic, awe-inspiring presence; Trimpe stara się zaś trzymać się stylistyki studia Toho z ery Shōwa, czyli bardzo wyraźnie kolesia w gumowym kostiumie. Przypomnę: dla kaiju lovers gumowy kostium to żadna ujma, zwykło cenić się fizyczność takich potworów oraz rzemiosło włożone w stroje. By pójść dosyć oczywistym tropem kulturowym - od kostiumów teatru kabuki również nie oczekuje się imitacyjnego realizmu; to forma sztuki, która rządzi się swoimi zasadami.

Herb Trimpe podjął decyzję o zachowaniu "gumowego" charakteru potwora - i była ona, moim zdaniem, niepotrzebna; komiks to w końcu osobna forma, która nie musi tańczyć dookoła ekranowych ograniczeń. O ile kaiju Trimpego są więc generalnie raczej pocieszne, o tyle widać, ile radości przynosiło mu szkicowanie wszelkich maszyn, robotów, pojazdów oraz innych cudów techniki:    

Desant agentów SHIELD!

Futurystyczne platformy desantowe oraz nieco bardziej realistyczne "latające spodki" przywodzące na myśl rzeczywisty Avrocar lub podobne ekscentryczne projekty! SHIELD pełni w tej serii rolę podobną co JSDF (Japanese Self-Defense Forces) w oryginalnych filmach, z różnym stopniem powodzenia próbując pokonać, pojmać lub chociaż przegonić Godzillę z zaludnionych obszarów. Wśród prerogatyw SHIELD jest też utrzymywanie istnienia Króla Potworów w sekrecie - co może trudno łyknąć, ale jest to chociaż jakieś uzasadnienie braku hurtowego zaangażowania superbohaterskiej społeczności. Co, Godzilla istnieje i rozdeptuje mi dzielnicę?, zaczyna się mniej więcej co drugi numer; myślałem, że to tylko legenda/jakaś kampania reklamowa/prasowa bzdura na sezon ogórkowy.

Nawet ekipa z SHIELD to tak zwany drugi garnitur; Nick Fury, przykładowo - wtedy jeszcze biały weteran II wojny światowej - był już zbyt pożądaną i rozpoznawalną postacią, by wiązać go z Godzillą na 24 numery. Dowództwo nad grupą zadaniową otrzymał więc jego przyjaciel z okopów, Dum Dum Dugan - szorstki wojak z nieodłącznym melonikiem oraz cygarem.

Wracając do technologii: pierwsze próby stawienia czoła Godzilli są raczej improwizowane...  

Bach, długimi światłami po oczach i z katapulty w nogi!

...ale powiedzcie, że nie ma to swojego szalonego uroku - szczególnie, że plan SHIELD kończy się na "wrzucimy Godzillę do morza" ("OK, wleciał do wody, co teraz?" "kurde, no nie wiem, ale przynajmniej miasta nie rozdepcze"). Z każdym numerem Moench i Trimpe popuszczają wodze fantazji; do dyspozycji Dugana oraz kompanii zostaje na przykład oddany specjalny zmodyfikowany helicarrier, Behemoth, z wielkim lukiem bagażowym mającym stanowić klatkę dla potwora...

...oraz bazę/stację dokującą! SHIELD to jednak doinwestowana agencja, a Trimpe wchodzi tu wizualnie w rejony technologii Jacka Kirby'ego.

Jeśli jesteście ze mną od dłuższego czasu, pamiętacie być może wpis o X-Menach autorstwa Matta Fractiona - wspominałem tam o jego miłości do reanimowania starych postaci, z których jedną był niejaki doktor Takiguchi. Po raz pierwszy pojawił się on właśnie w 1977 na łamach serii Godzilla: King of the Monsters!

To konsultant do spraw kaiju sprowadzony - wraz ze swoim anturażem - z dalekiej Japonii. Na łamy serii wprowadza go sam Nick Fury, który po pierwszym numerze szybko zbiera się do swoich spraw; shared universe wzywa.

Zaczynając od najmłodszych: Robert to plucky kid, ponieważ filmy kaiju często miały - jak słusznie zaobserwował Moench - stock character w postaci dziecka posiadającego obcą dla dorosłych perspektywę. Tak jest i tutaj: Robert jest głównym orędownikiem pozycji "hej, Godzilla nie jest wcale zły, nie mordujcie go może, co?". Tamara - posiadaczka imienia równie tradycyjnie japońskiego, co "Robert" - ucieleśnia zaś kolejną popularną w tych filmach rolę: a pretty lady, that one character for the dads (if, for some crazy reason, they're not into giant monsters). Yuriko Takiguchi nosi zaś japońskie imię - mniejsza z tym, że kobiece - i stanowi lokalną wersję doktora Serizawy, wynalazcy niszczycielskiego oxygen destroyer. Ale doktor Takiguchi nosi w walizeczce plany daleko bardziej wizualnie spektakularnej broni przeciw kaiju

Tamara zalicza po drodze raczej konwencjonalny romans z amerykańskim agentem, który w skali serii nigdy nie staje się nawet wątkiem "B"; wątek "C" to w tym przypadku szczyt.  

Wątek wielkiego robota to zasługa redaktora Archiego Goodwina, który - widząc popularność tego motywu w filmach tokusatsu - zasugerował go zespołowi kreatywnemu! Wielki robot został dosyć spontanicznie nazwany "Red Ronin" - a do tego, w wyniku perypetii, mógł być sterowany tylko i wyłącznie za pomocą fal mózgowych młodego Roberta. Klasyka; wsiadaj do robota, Robert, czas walczyć z Godzillą! 

Godzilla i Red Ronin mierzący się wzrokiem w otoczeniu wyeksponowanych jak monumentalne stele pocisków nuklearnych; trzymam się wcześniejszych słów - to naprawdę przebłyski operowego stylu Jacka Kirby'ego z lat '70. 

Wszystko fajnie, ale z kim - poza Red Roninem - nawalał się Godzilla, skoro prawa do innych kaiju zostały na stole w Toho? Moench i Trimpe ponownie sięgają do podręcznika tokusatsu: gigantyczne potwory biorą się albo od eksperymentów szalonych naukowców, albo są pokłosiem prób jądrowych, albo przybywają z kosmosu. Godzilla: King of the Monsters daje nam wszystkie te schematy! Szalonym naukowcem jest nazwany zaiste szalenie Doctor Demonicus, który zasługuje na powrót na łamy współczesnego Marvela z trzech następujących powodów: 

  • ma bazę wewnątrz wulkanu (superłotrowski top tier baz);
  • posiada meteoryt, dzięki któremu tworzy gigantyczne mutanty;
  • nazywa się Doctor Demonicus

Co było do udowodnienia, etc, etc.

Szkoda tylko, że same potwory dobrego doktora są raczej takie sobie.

Przykładowo, wielki motyl nazywa się Lepirax, od łacińskiego lepidoptera, nie są to więc wyżyny kreatywności - na co oczywiście możecie powiedzieć a co z wielką ćmą, "moth", nazywającą się "Mothra", i jak zwykle będziecie mieć rację... ale Mothra była pierwsza, jest więc ikoniczna, a Lepirax to już piąta woda po kisielu. Po szkolnemu: oceniam kaiju Doctora Demonicusa na słabe trzy.

Testy jądrowe skutkują zaś przebudzeniem sasquatcha; dobrego, klasycznego, all-American potwora. Jak to z promieniowaniem (które w komiksach jest 🌟magią🌟) bywa, spokojny do tej pory sasquatch rośnie jak na drożdżach i dostaje małpiego rozumu: 

Kudłacz otrzymuje od japońskiej części zespołu tradycyjne (???) imię "Yetrigar" i generalnie stanowi King Konga w wersji open source. 

Bój z rzucającym głazami Yetrigarem odbywa się w Wielkim Kanionie (a co!), a przy okazji otrzymujemy tam uroczy poboczny wątek turystów, którym bój potworów zakłócił spływ pontonowy. Wiadomo, że dobry pierwiastek ludzki to podstawa solidnej kaiju story - i Moench ma tego pełną świadomość, starając się ozdobić tytaniczne boje małymi, osobistymi przypowieściami o ludzkich przywarach i słabościach. Kiedy Godzilla depcze Las Vegas, jednym okiem śledzimy historię nałogowego gracza nie mającego o niczym pojęcia; wszak kasyna są celowo pozbawione okien, zegarów czy innego kontaktu ze światem. W fabule z Yetrigarem Moench mówi zaś parę słów o różnych rodzajach odwagi: 

To właśnie takie scenki wynoszą Godzillę z poziomu imitatorskiej, konwencjonalnej pulpy na poziom... przynajmniej interesującej pulpy!

No i w końcu kosmici! Podobnie jak w japońskich filmach mamy tu humanoidalnych obcych, którzy wykorzystują kaiju jako broń biologiczną. Koncept jest intrygujący - zwaśnione rasy obcych toczą wojnę tak wyniszczającą, że bestie są już ich ostatnią, jedyną bronią zagłady; monstra te są porywane i modyfikowane z innych (dzikich jeszcze) planet, kosmici mają więc pełną świadomość, że w imię durnego konfliktu dosłownie wyjaławiają galaktykę z potencjału ewolucyjnego. Cykl wojny, nienawiści, ataków, kontrataków oraz odwetów jest jednak trudny do przerwania; obie rasy są świadome sytuacji i chciałyby to zrobić, ale ruch taki byłby strategicznie zbyt ryzykowny.

To lepsze tło fabularne niż w niejednej space operze! Problem tylko w tym, że obcy są - jak to branżowo określamy - goofy as all get out

Pfffffhaha, sorry chłopaki XD Nie pomaga też, że jedna z ras nazywa się "Megans", co pewnie było wyciągnięte od przedrostka "mega-", ale ostatecznie brzmi jak zjazd pań o tym samym imieniu (jak np. zlot Grażyn)

Biomechaniczne potwory zaimportowane przez kosmitów są jednak najlepsze w całej serii! Mój ulubieniec to Rhiahn (nie mam pojęcia, skąd nazwa), który ma łeb jak wielki małż z cyklopowym okiem, dwie długie łapy, obłe cielsko... oraz wirujące bio-ostrza na ogonie, które pełnią rolę zarówno helikopterowego wirnika, jak i piły. It's a cool concept, który nie dość, że przywodzi na myśl klasycznego biomechanicznego Gigana (również z piłą oraz jednym okiem), to do tego robi użytek z fantazyjnej komiksowości: taką bestię trudno byłoby zrealizować jako gumowy kostium.

A do tego kończy swój żywot w zaskakująco brutalny i definitywny sposób:   

Potwór bo potwór, ale to jednak dekapitacja ukazana wprost na panelu!

Potwory Doctora Demonicusa to słabe szkolne trzy; włochaty Yetrigar też trzy, ale mocne; Rhiahnowi jako fan kaiju wystawiam uczciwą piątkę z plusem: dobra historia, nietypowy projekt, brutalna walka. Gdybym był scenarzystą Marvela - już bym go gdzieś wskrzeszał! 

Na tym etapie rozegrane zostały już chyba wszystkie główne konwencje kaiju, Moenchowi i Trimpemu zostało więc coraz bardziej odpinać wrotki. Skoro Godzilla zwiedza Stany, to wypadałoby mu dać jakiegoś dogłębnie amerykańskiego przeciwnika; wielki sasquatch był niby OK, ale nie rezonował szczególnie jako kulturowo-symboliczna reprezentacja US of A. A cóż jest bardziej amerykańskiego niż... kowboje?  

Oczywiście, Godzilla zrzuca śmiałego mistrza rodeo panel później - ale chodziło o szybki popis przed kolegami, nie realne ujarzmienie bestii!

Wyposażeni w lassa oraz dynamit kowboje - podobnie jak SHIELD - mogą liczyć najwyżej na przekierowanie odrobinkę niszczycielskiej mocy potwora; są dla Godzilli bardziej jak uciążliwe muchy, które skłaniają go do wybrania innej ścieżki.

Im bliżej finału, tym więcej na kartach komiksu superbohaterszczyzny - jesteśmy wszak coraz bliżej Nowego Jorku. Nawet szorstki Dum Dum Dugan nie chce już ukatrupić stwora, do tablicy zostaje więc wywołany doktor Pym oraz jego markowe Pym particles - cząstki pozwalające Ant-Manowi na zmianę rozmiaru. Godzilla zostaje z sukcesem zminiaturyzowany, ale - podczas transportu - wymyka się z klatki i trafia do wielkomiejskiej kanalizacji, gdzie stawia czoła niesamowitym bestiom w rodzaju...  

Szczur - szczurzym zwyczajem - dzielnie walczy, ale ostatecznie atomowy oddech Godzilli robi swoje.

Wiadomo jednak, że cząstki Pyma mają ograniczoną żywotność i Godzilla dosyć szybko zaczyna odzyskiwać rozmiar. Dostajemy więc przedziwną sekwencję, w której młody Robert (cieszący się zaufaniem potwora, bo trochę jak z Misiem Uszatkiem - dzieci lubią kaiju, kaiju lubią dzieci) prowadzi Godzillę ludzkich rozmiarów ku bezpieczeństwu... a Godzilla, jak The Thing czy Żółwie Ninja, próbuje zachować anonimowość za sprawą prochowca oraz kapelusza. 

Nie myślcie o bandyterce, bo Godzilla wam nastuka!

A skoro Godzilla jest już ludzkich rozmiarów, do akcji mogą wkroczyć superherosi! A kto ma długą historię radzenia sobie z kaiju? Fantastyczna Czwórka, rzecz jasna:

Mocne słowa jak na kogoś, kogo nazywają "The Thing"!

Ciekawą rzeczą w powyższych panelach jest przede wszystkim nie Thing wyrażający się niepochlebnie o Królu Potworów, ale jego preferencje telewizyjne.  My favorite program, the one based on that Hulk clown to ukłon wobec autentycznego serialu, który od 1978 gościł na telewizyjnych ekranach; rolę doktora Bannera odgrywał w nim Bill Bixby, chociaż lepiej pamiętany jest chyba wcielający się w Hulka kulturysta Lou Ferrigno - oraz charakterystyczna smutna muzyczka, którą kończyły się odcinki:


Swoją drogą Banner nazywał się tam David i nie było to żadne dodatkowe alter ego; serial celował w poważniejszy, dramatyczny ton, dlatego zrezygnowano z klasycznej komiksowej aliteracji i zmieniono Bruce'a na Davida. Ale - jak wspomnieliśmy - Trimpe miał dosyć rysowania Hulka i nie zobaczymy go na łamach Godzilli; do pojedynku staje więc Thing, który dodatkowo ma zabawną scenę z Dum Dum Duganem: 

Choć pochodzą z różnych komiksów, obaj reprezentują archetyp przyziemnego, porozumiewającego się slangiem twardziela z cygarem w gębie! "Oh, yeah?" "YEAH!"

Godzilla stale rośnie, a Thing nie jest najlotniejszym spośród herosów:

Bardzo podoba mi się ramkowa narracja Moencha; zaoszczędza cały panel i dokłada komizmu!

Pomysł Fantastycznej Czwórki jest zaiste fantastyczny: Godzillę (teraz już rozmiaru tyranozaura) należy wysłać w przeszłość za pomocą machiny czasu zarekwirowanej Doktorowi Doomowi.

Reed Richards niby taki geniusz, a machnął się o jedno zero - kreda to 145 do 66 milionów lat temu; 900 millionów to prekambr, czyli okres jeszcze nawet sprzed epoki fauny ediakarskiej

Ale kto tam wie, jak wygląda ewolucja w uniwersum Marvela, skoro Godzilla trafia do czasów dinozaurów i jaskiniowców - wszystko po to, by zaliczyć średnio ciekawy (lecz trudny do odpuszczenia) team-up z czerwonym Devil Dinosaur, lokalnym heroicznym gadem. Interesująco robi się dopiero, gdy Godzilla nieuchronnie powraca do teraźniejszości: jest już pełnych rozmiarów, jest w Nowym Jorku i jest wkurzony. To właśnie kulminacyjne sceny, na które czekaliśmy od pierwszego numeru!

J. Jonah Jameson jest początkowo niewzruszony, ale trudno mu się dziwić - to Nowy Jork, różne Galactusy czy Fin Fang Foomy wpadają tam dosyć regularnie.

Co ciekawe, nawet w finale superbohaterska akcja jest dawkowana zaskakująco oszczędnie - mamy jeden double page spread pokazujący Avengersów lecących do akcji, ale to właściwie tyle; Godzilla nie jest w końcu łotrem, a siłą natury, wściekłym zwierzęciem, które wypada raczej uspokoić, nie zgładzić. Thor siłuje się na przykład z Godzillą, by zachować w pionie Empire State Building:

To dopiero inżynieria i architektura!
 
The inevitable happens; jak nakazuje konwencja gatunku, miasto zostaje uratowane nie przez salwy rakiet lub superbohaterskie pięści, a dzięki empatii młodego japońskiego chłopca od początku wierzącego, że Godzilla być może jest potworem... ale nie potworem. Udobruchany Król - jak to ma w zwyczaju - zanurza się w oceanie:

...i to by było na tyle!

...przynajmniej aż do roku 2025, kiedy Godzilla powrócił na marvelowskie łamy w serii one-shotów, z których pierwszy zatytułowany był Godzilla vs. Fantastic Four! Tym razem Marvel otrzymał zielone światło do wykorzystania całej galerii postaci Toho i już w pierwszym zeszycie widzimy tam konfrontację Godzilla/King Ghidorah (a dodatkowo jest to prawdziwie dwustronny crossover, czyli pisany również z myślą o fanach i fankach kaiju wskakujących w komiksy; "teraz ja, HUMAN TORCH, wykorzystam moją umiejętność TWORZENIA PŁOMIENI", ten styl). Nowy crossover póki co wydaje się też ignorować istnienie serii z lat 1977-79, ale kto wie, może do końca doczekamy się jakiegoś mrugnięcia okiem; bring back Rhiahn! 

Co - ze współczesnej perspektywy - mogę zaś powiedzieć o oryginalnej serii Godzilla: King of the Monsters? To przede wszystkim dowód warsztatowej sprawności Douga Moencha: dzięki strukturze podróży od Alaski do Nowego Jorku cała seria wydaje się rozplanowana od początku do końca, przemyślana w konsekwentnych aktach jak powieść. Tymczasem - jeśli ktoś o tym nie wie - zamknięcie tytułu wraz z numerem #24 było rezultatem podniesienia stawki, której wytwórnia Toho zażyczyła sobie za licencję... ale w trakcie lektury wszelkie zakulisowe trudności są kompletnie niewyczuwalne.

Oczywiście, nadal jest to niewymagająca, pulpowa lektura - Godzilla idzie i depcze kolejne miasta, czasem do tego nawalając się z sasquatchowatą podróbą King Konga lub innym podobnie mało wyrazistym amerykańskim kaiju. Jeśli sięgniecie po ten archiwalny tom licząc na gościnne występy marvelowskich gwiazd, to może kupcie zamiast tego tylko dwa ostatnie numery; te, w których do akcji wchodzą Avengersi. Godzilla: King of the Monsters to bowiem przede wszystkim kaiju story w całkiem udany sposób czerpiąca z konwencji gatunku... chociaż nie da się przenieść całkowicie uroku aktora w gumowym stroju, który człapie po planie i demoluje makietę miasta.

Jest zaskakująco sporo linii przecięcia pomiędzy fandomem superbohaterskim oraz tokusatsu/kaiju - przede wszystkim aspekt historyczny obu tych gatunków; te same postacie powracające od dekad w różnych ujęciach, różnych fabułach, różnych dekoracjach. Filmy z ery Shōwa, przykładowo, będą w swojej estetyce zrozumiałe dla miłośników oraz miłośniczek komiksowej Silver Age i odwrotnie; podobnie jak możemy analizować różne twarze Batmana - od przyjaznego dzieciom wesołego awanturnika po mrocznego, brutalnego mściciela - tak samo, dekada po dekadzie, możemy stawiać sobie pytanie kim jest aktualnie Godzilla, co odzwierciedla i reprezentuje. Do tego, rzecz jasna, dochodzi cała barwna estetyka; potwory, kostiumy, szalone technologie - i szybko dostrzeżemy, że tokusatsu oraz zachodnia superbohaterszczyzna rozmawiają może technicznie w różnych językach, ale zaskakująco łatwo się dogadują.      

Jeśli więc - podobnie u mnie - oba te zainteresowania w jakimś stopniu się przecinają, możecie śmiało sięgnąć po serię Godzilla: King of the Monsters; nie jest może dziełem wybitnym, ale jest przynajmniej uczciwa wobec jednej i drugiej pasji! Historyczna ramotka, owszem, ale zasługująca na uwagę choćby z racji na samego Douga Moencha.

 

 

I ciekawostka na koniec: wiemy już, że doktor Takiguchi powrócił lata później na łamach X-Menów, ale to nie jedyny ślad po tej serii. W 2008 Greg Pak i Fred Van Lente przypomnieli sobie o istnieniu przeznaczonego do schwytania Godzilli helicarriera Behemoth i wykorzystali go na łamach serii nabierającej właśnie rozpędu serii Incredible Hercules

The Incredible Hercules #115, kwiecień 2008 

Okres bez licencji, mówimy więc ogólnie o that giant lizard! Urocze. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz