piątek, 13 czerwca 2025

Justice League of America

Niedawno pisałem o wrażeniach związanych z przejściem przez niemal dekadę komiksów o JLA. Koniec końców, bohaterowie i bohaterki - w czym wydatna była rola paranoika Batmana - potracili wzajemne zaufanie; zaginął gdzieś duch zespołu, drużyna zdecydowała się więc zakończyć działalność. Był to rok 2006.   

Natura nie znosi jednak próżni i już pod koniec tego samego roku na prasowych stojakach pojawiła się nowa inkarnacja Ligi - tym razem rezygnująca ze skrótowej nazwy i przybierająca pełny tytuł Justice League of America.

Okładka wydania zbiorczego z miejsca wydaje się lustrzanym odbiciem poprzedniej serii: tam dominowały wielkie, uderzające litery "JLA"; tutaj tytuł jest drugorzędny wobec nazwisk twórców. 

Na scenarzystę nowej Ligi wybrano Brada Meltzera - and boy oh boy, was that a choice. Meltzer był bowiem autorem Identity Crisis - wydarzenia, którego centralnym punktem było morderstwo i gwałt; komiks przyjęty tak źle, że doczekał się miejsca na listach najgorszych publikacji dekady. Co więcej, to właśnie jego scenariusz doprowadził do rozwiązania poprzedniej Ligi, wiele osób drapało się więc po głowie widząc ten angaż.

Ed Benes zdobył zaś najwięcej rozgłosu pracując przy Birds of Prey, które pisała wówczas Gail Simone. Był to jeden z najbardziej definiujących okresów dla tej damskiej drużyny, a seria była otoczona ogólną miłością zarówno czytelników, jak i czytelniczek... lecz wywodzący się z Brazylii rysownik był, powiedzmy, idiosynkratyczny. Jak oszczędnie w przedmowie do polskiego wydania podsumował sprawę Damian Maksymowicz,

"O ile nie można nic zarzucić scenariuszowi 'Ptaków Nocy' (tak bowiem przetłumaczono tytuł najpierw filmu, zaś później wydanego u nas na jego fali komiksu - dop. mój),  o tyle rysunki brazylijskiego artysty Eda Benesa budzą pewne kontrowersje. Artysta koncentruje się bowiem na pokazywaniu kobiecych walorów opiętych oszczędnymi strojami i prezentowaniu, krytykowanej obecnie za uprzedmiatawianie kobiet, pozy na "złamany kręgosłup", tj. pokazywaniu jednocześnie biustu oraz pośladków w sposób przeczący wszelkim zasadom anatomii. Była to wówczas dość popularna metoda ukazywania żeńskich bohaterek. Zmiana w portretowaniu kobiecych uniformów nastąpiła dopiero w drugiej dekadzie XXI wieku..."  

Biorąc do ręki wydanie zbiorcze Justice League of America duetu Meltzer/Benes spodziewałem się więc some pretty boobtastic art - i kwiknąłem ze śmiechu już przy dosłownie *pierwszej stronie*, w której kadry skupiają się na boobs centralnej trójcy drużyny: 

Bat-boobs! Super-boobs! Wonder-boobs!

Rozumiem, że chodziło o symboliczne przedstawienie emblematów, ale trudno walczyć z kontekstem! A może Benes po prostu zaśmiał się tu ze swojej reputacji? Dobra, tego ode mnie oczekujecie, to macie już od razu! Będzie to rysownik lwiej części Justice League of America, nie uciekniemy więc od tego tematu. 

Jak widać, będąca głosem tradycji oraz ciągłości trójca decyduje, że niesnaski niesnaskami, ale świat potrzebuje Ligi; jak mówi Wonder Woman, we broke it, we should be the ones to put it back together. A kto będzie tym razem pełnił  rolę świeżej krwi?  

Vixen, Hawkgirl i Arsenal - dawniej znany jako Speedy, pomocnik Green Arrow!

Tak jest, to ten sam młody łucznik, którego harce widzieliśmy podczas licznych przygód z Tytanami! Komiksy superbohaterskie to nieustanne wdrapywanie się na ramiona gigantów-poprzedników; Brad Meltzer rzucił mi tu od razu przysłowiową kość, angażując bohatera, którego tak lubiłem już w latach '60 i '70. Czy to nie czas, by młody łucznik nieco dorósł?

Dla uczciwości: Roy Harper dorósł już wcześniej - doczekał się nawet ogólnie lubianej wśród czytelników córeczki imieniem Lian (matką była terrorystka-trucicielka Cheshire; był to burzliwy związek). Wejście w progi Ligi to jednak klarowne katapultowanie Roya do pierwszej, uh, ligi.

Roy oraz stary przyjaciel Olivera - Hal Jordan!

No i cóż to by była za superbohaterska soap opera bez wątku romantycznego? Tego elementu dostarcza właśnie Roy oraz Hawkgirl, która z miejsca wpada mu w oko... a właściwie wbija go w ziemię.

Urocze jest, jak na widok nowej koleżanki wygdany Roy traci język w gębie oraz zaczyna się rumienić oraz dukać niby uczniak! "Pretty bird" to też zabawne nawiązanie; tak Olivier zwykł nazywać Black Canary, mamy więc echo starej dynamiki "an archer and a bird".

Hawkgirl to do tego więcej niż biust pieczołowicie wycyrklowany przez Eda Benesa: to nieśmiertelna wojowniczka, która mogłaby dosłownie wdeptać Roya w ziemię i nawet się przy tym nie spocić. Generalnie ona i Hawkman reinkarnują się od czasów starożytnego Egiptu jako para kochanków, ale nie jest to żelazne prawo: w niektórych życiach się nie spotykają, w innych nie decydują się być parą. Mamy więc naprawdę fajną dynamikę: samotny ojciec i mitologiczna bohaterka, którą los pcha zapewne w kierunku kogoś innego; but they hit it off, i to moim zdaniem jedna z fajniejszych par w historii Ligi ogółem. Co zrobimy, jak już namierzymy łotra numeru?, pyta w pewnym momencie Hawkgirl, na co Liga zaczyna rozcierać pięści...   

..."I'll get my mace." Kendra is just fun.

Innym zabawnym elementem tego okresu jest wyposażenie Ligi w x-menowski Danger Room, holograficzną salę treningową:

"That's a dangerous room", podsumowuje Black Lightning; wink wink, nudge nudge!

Drugi poziom żartu jest chyba jeszcze zabawniejszy: oryginalnie X-Meni byli zżynką z Doom Patrol; oba komiksy opowiadały o drużynach dziwadeł i wyrzutków pod opieką geniusza poruszającego się na wózku inwalidzkim. Arnold Drake - ojciec Doom Patrol - nie robił z tego nigdy wielkiej sprawy (oba komiksy ewoluowały w końcu w różnych kierunkach), ale miło czasem widzieć podobny zawoalowany ukłon. Kto jest konstruktorem "Danger Room" Ligi? Niles Caulder, czyli pierwowzór Profesora X. Cute.

Cute to zresztą bardzo dobre słowo na całość stażu Meltzera: jego pierwsza fabuła jest właściwie pozbawiona treści oraz kalorii (kolejna nawalanka z Amazo, androidem imitującym moce Super-Skrull style), ale dialogi są barwne, relacje postaci całkiem angażujące, a mrugnięcia do komiksowej historii sprawne. Meltzer nie byłby jednak sobą, gdyby nie wrzucił tu over the top gore; widzimy więc Solomona Grundy'ego wyrywającego rękę Red Tornado, który - słaba decyzja - akurat zamienił robotyczne ciało na takie z krwi i kości.

Chciałeś krwi i kości? To masz krew i kości!

Pierwszy tom jest więc dość chaotyczny w treści oraz tonie; nim przejdziemy dalej, skupmy się jeszcze na rysunkach Eda Benesa. Wcześniej czytaliśmy o stylu "na złamany kręgosłup" i chyba żadna inna sekwencja nie pokazuje tego tak dobrze, jak poniższa! Otóż - jak to bywa - złowrogi Amazo oraz Vixen są akurat połączeni; jedno czuje to, co drugie etc., etc. Roy nakłada więc strzałę na cięciwę...   

Niby mamy mieć odbicie póz oraz kadrowania, ale Vixen zostaje wykręcona tyłkiem naprzód!

Gdyby Amazo został tak pokręcony (przeprowadźcie taką mentalną operację na powyższym rysunku!), pokonaliby go dużo szybciej; tak tylko podpowiadam.

Drugi tom Meltzera był jednak dla mnie czystą zabawą - szczególnie, że czytałem go już wcześniej. Dlaczego? Jestem w końcu znanym fanem Legionu, a The Lightning Saga to prawdziwie blockbusterowy w stylu crossover Justice League, Justice Society oraz... Legionu Superbohaterów! Meltzer trafił mnie prosto w miękkie: nie dość że uwielbiam Legion, to do tego zdecydowanie wolę JSA od JLA. Czy mógłbym nie bawić się dobrze przy takim wydarzeniu?

Nie. Byłoby to niemożliwe.

Z naturą czasu dzieje się jakieś mambo dżambo, więc oba zespoły spotykają się i dzielą obowiązkami w zmaganiach z problemem. Bardzo sympatyczny spread pozwalający wszystkim zamienić kilka słów! 

To niby tylko szybkie wymiany zdań, ale ile tu kolorytu! Hourman oraz Roy na wspólnym gruncie doświadczeń walki z uzależnieniem; Batman i Power Girl rozmawiający CEO to CEO; Stargirl błyszcząca oczami na widok Wonder Woman w uroczej fanowskiej personie, którą później po marvelowskiej stronie zaczęła reprezentować Kamala Khan, Ms. Marvel. A to dopiero początek; na scenie szybko pojawia się przybyły z przyszłości Legion, choć początkowo trudno się z nimi dogadać.

Star Boy mówi tu niezrozumiałymi dla współczesnych herosów frazami, ale jasno odnosi się do historii "The Legionnaire Who Killed" z marca 1966 - omawialiśmy ją na tych łamach!

Stargirl nie ma bladego pojęcia o Legionie, w czym potencjalnie reprezentuje młode pokolenie fanów oraz fanek i dostarcza okazji do podsumowania jego historii. Powiem z perspektywy starego entuzjasty: Meltzer robi to ładnie oraz z szacunkiem.

"They stand as a symbol of unity in a universe plagued by separatism and xenophobia." - i dlatego Legion zawsze będzie na czasie!

Ale, jak mówi Clark, Legion to nie tylko symbol; to również przyjaciele: 

Clubhouse! Flight rings! Ach, wspomnienia <3

W tej wzajemnej relacji Supermana oraz Legionu jest coś uczciwie pięknego: antyczny dla nich Superman stanowił dla Legionu inspirację, by nieść nadzieję w galaktyce; młody Clark był zaś zainspirowany Legionem, który stanowił dla niego pozytywny wpływ oraz grupę rówieśniczą. Tak, to znowu nonsens z cyrkularną naturą podróży w czasie, ale dużo bardziej symboliczny niż ograne "ten tajemniczy staruszek z pierwszego numeru to tak naprawdę TY!!11!"; to pokazanie, że nadzieja oraz optymizm nie są zasobami skończonymi. We can give others hope, and in return we get it back from them ourselves.  Inspirują nas ludzie, których to my inspirowaliśmy; goodness comes back magnified.

A virtuous circle, by przypomnieć frazę padającą na łamach Poison Ivy.

Meltzer wspomina o kluczowych momentach z historii Legionu, w tym o ofierze mającej na celu przywrócenie do życia Lightning Lada

"We were Legion."

Co w ogóle robi Legion w teraźniejszości? Hawkman punktuje trafnie, że jedynym powodem podróży w przeszłość jest pragnienie jej zmiany, jest więc co do Legionu sceptyczny; podobny komentarz do gatunkowej konwencji wygłasza Roy:

Potencjalnie posyłanie Power Girl na Karate Kida (twórcy znanego filmu musieli dogadać się z DC w sprawie wykorzystania tego przydomka!) to wcale nie przesada; mistrz sztuk walki z Legionu potrafił (nieraz!) naklepać Clarkowi, zaś szczytowi "współcześni" adepci sztuk walki (jak Lady Shiva czy Batman) nadal są daleko poniżej jego poziomu. 

Raz jeszcze - cute. Tak cute, jak późniejsza konfrontacja Dream Girl oraz pierwszego Flasha, weterana JSA Jaya Garricka:

"We fought Hitler, sweetie. Be serious for a moment--"

Uwielbiam JSA, ale Legion to jednak inny poziom - o czym Dream Girl z łatwością przypomina...

...i elegancko oddaje niemłodemu Jayowi jego "sweetie"!

Kiedy parę lat temu wspominałem tę fabułę na blogu, pisałem o niej jako o radośnie taplajacej się we własnej hermetyczności: trzy zespoły o bogatej historii oraz odwołania do przygód oraz konceptów jeszcze z wczesnych lat '60 sprawią, że nie będzie to na pewno zabawa dla każdego. Dla mnie jest to jednak ulubiona fabuła Meltzera! Lep na starych fanów? Może, ale lep udany: dostałem tu "szerokoekranowy", kinowy w skali crossover pełen ulubionych postaci. Brad Meltzer, you have redeemed yourself with that one - nawet, jeśli pomagał ci tu Geoff Johns.  

Trudno jest przebić solidny crossover, ale parę technik się znajdzie: jedną z nich jest wedding special. W 2007 z takim właśnie przytupem na łamy serii wchodzi Dwayne McDuffie, wybitny humorysta oraz kluczowy głos czarnej reprezentacji w komiksowym medium.

Wbrew okładce - na ślubnym kobiercu wcale nie stają Wonder Woman i Black Canary!

Nie, Black Canary zdecydowała się w końcu sformalizować związek z Oliverem; to punkt wyjścia nie tylko dla dalszych losów Ligi pod batutą McDuffiego, ale i dla całej osobnej serii Green Arrow/Black Canary (o której obiecałem już, że kiedyś napiszę; w końcu się uda!). Co ciekawe, przez status wydarzenia jego poszczególne aspekty rozrzucone są po różnych numerach specjalnych; wydanie zbiorcze Justice League zawiera tylko ten autorstwa McDuffiego, w którym po raz kolejny gromadzi się złowroga Injustice League.

McDuffie zwyczajnie nie byłby sobą, gdyby z miejsca nie zaczął drzeć łacha z pierwszego zeszytu Ligi rysowanego przez Benesa - otrzymujemy bliźniaczą sekwencję z wykonaniu łotrów: 

Oj, Dwayne, Dwayne!

Po raz kolejny, McDuffie ma rękę do humorystycznych sytuacji i dialogów. Oto na przykład przed weselem spotykają się Green Arrow, Roy - jego dawny kid sidekick - oraz Connor Hawke, biologiczny syn Olivera, którego doczekał się jeszcze jako nieodpowiedzialny studenciak i z którym odzyskał kontakt dopiero po latach:

Pewnie nietrudno się domyślić, ale "Kinsey scale" to sięgająca jeszcze lat czterdziestych skala preferencji seksualnych - jedna z pierwszych, które analizowały seksualność jako złożone spektrum, nie zerojedynkową orientację "hetero/homo". 

Ciekawe, że Roy wprost określa tu mentora jako "child of the sixties". Green Arrow pojawił się jako postać w 1941, został na dobre zdefiniowany w latach '70, a w międzyczasie musiał przecież być jeszcze opiekunem młodocianego Tytana, Roya, którego nastoletnie przygody były publikowane w latach '60. W 2007 Oliver się żeni - co tylko pokazuje, że komiksowa chronologia nie ma sensu i lepiej unikać konkretnych dat. McDuffie odwołuje się tu do lat '60, by humorystycznie skojarzyć socjalistyczno-progresywne poglądy Olivera z ruchem hipisowskim; widać już jednak, że czas nie jest z gumy i w XXI wieku czas było porzucić "realistyczną" chronologię (do czego zresztą doszło w 2011).

Injustice League - okazjonalne stowarzyszenie wrogów Ligi - to koncept ani nowatorski, ani szczególnie ciekawy; ile razy na łamach JLA lub Justice League bohaterom przychodzi z w końcu walczyć z tą lub inną Złą Ligą? Plus jest taki, że McDuffie jest zwyczajnie zabawny i nawet Joker jest nietypowo aż śmieszny pod jego piórem:  

Joker mówi jak jest, a Lex po staremu!

Drugi aspekt charakterystyczne dla twórczości McDuffiego to skupienie na problematyce rasowej. Trudno się więc dziwić, że w swoich zeszytach na pierwszy plan wysuwa Vixen, Black Lightning, Firestorma oraz Green Lantern w osobie Johna Stewarta; czwórkę czarnych postaci, które w końcu mają okazję explicite pogadać o tym, jak to jest być czarnym superbohaterem.

"Welcome to the nineties" to oczywiście w kontekście roku wydania kolejny humorystyczny przytyk! 

Vixen staje się główną bohaterką jednej z tych zakręconych fabuł z alternatywnymi rzeczywistościami, a stojąca za wszystkim mistyczna istota wypowiada doniosłe słowa o naturze komiksowej continuity:

Żeby było jeszcze ciekawiej - to afrykański bóg Anansi, trickster oraz bóg opowieści!

No ale czego oczekiwać od McDuffiego, jeśli nie nawet głęboko idących inspiracji czarną oraz afrykańską kulturą? 

Może tylko czarnego humoru! Właśnie w alternatywnej rzeczywistości z powyższej fabuły Vixen (starająca się rozszyfrować, dlaczego jej moce działają ostatnio tak osobliwie) wpada na odmienną wersję Ligi, w skład której - poza standardowymi remiksami Batmana czy Supermana - wchodzi nieznany jej biały dżentelmen. Jakie są jego niezwykłe moce? 

Black Bomber szczerzy się radośnie, gdyż C.P.T. to tzw. "colored people's time" - humorystyczny, choć w najlepszym wypadku przynajmniej lekko rasistowski komentarz dotyczący rzekomej tendencji czarnych do spóźniania się. Vixen, jak widać, wolałaby nie.

Strona ta od lat krąży po internecie, zaś Black Bomber przewija się w rozmaitych zestawieniach najgłupszych postaci komiksowych. Jak to często z takimi postaciami bywa, to po prostu jednostrzałowy żart; powyżej widzicie mniej więcej 90% komiksowej obecności Black Bombera. Możecie więc teraz szczycić się znajomością kontekstu: to nie jakiś scenarzysta o ujemnym poziomie wyczucia tworzy rasistowską postać; to Dwayne McDuffie, czarny humorysta, robi sobie jaja i zarazem wbija szpileczkę przywłaszczaniu czarnej kultury.

Innym starym memetycznym ulubieńcem internetu jest poniższa grafika okładkowa autorstwa Iana Churchilla:

"Na co musi patrzeć pojmana Liga?", zadają zwykle pytanie internetowe śmieszki, a wątek wypełnia się przerażającymi propozycjami!

Z innych ciekawostek: Dwayne McDuffie był jednym z kluczowych głosów w wydawnictwie Milestone, którego celem programowym była promocja czarnych artystów oraz postaci - zgodnie z założeniem, że pojedynczy czarny heros wiosny nie czyni; by reprezentacja była uczciwa oraz wieloaspektowa, potrzeba czarnych bohaterów, łotrów, realistycznych postaci tła oraz środowisk - krótko mówiąc, potrzeba wystarczająco materiału, by powołać do istnienia całe skupione na tym uniwersum (wywodzi się stamtąd między innymi Static, bohater udanej kreskówki Static Shock).

Milestone Comics oraz DC zawsze były blisko; na tyle blisko, że pod koniec lat '00 doszło do połączenia się wydawnictw, nie tylko biznesowego, ale i fabularnego. Poniżej widzimy, jak Icon - stworzona przez McDuffiego postać analogiczna wobec Supermana, kosmita przybierający na Ziemi formę czarnego mężczyzny - działa ramię w ramię z Supermanem.

By wypełnić wymóg akcji, postacie z Milestone i DC zaczynają oczywiście od wzajemnego oklepu... ale to tylko celowo zaaranżowana zmyłka! 

Moja znajomość uniwersum Milestone jest raczej pobieżna, wielki crossover McDuffiego nie przyniósł mi więc takiej radochy, jak The Lightning Saga

Po drodze mamy też fabułę dotyczącą wydarzenia Salvation Run: Amanda Waller, szefowa wszystkich chyba szemranych agencji w DC, straciła już cierpliwość do superłotrów i zdecydowała się skończyć ze wsadzaniem ich do wiezień, z których i tak by uciekli. Rozwiązanie? Wystrzelić całą tę bandę w kosmos, na odległą planetę Salvation - niech tam sobie układają świat po swojemu! Ani chybi pani Waller wpadła na ten wspaniały pomysł czytając, jak to w 2006 wystrzelili Hulka w kosmos. Salvation Run (2008) to seria pisana przez Billa Willinghama - tego od Fables - ale wcześniejsza Planet Hulk to jednak zdecydowanie lepsza rzecz; przynajmniej jednak McDuffie komentuje ustami Batmana główny problem z całym konceptem:       

"Why not?"

Koniec końców, Dwayne McDuffie wydał mi się nieco rozczarowujący w swojej pracy nad Ligą. Owszem, ciekawie było identyfikować oraz analizować jego ulubione motywy oraz problematykę, ale same fabuły były raczej ograne; jeszcze jedna Zła Liga, jeszcze jedna wycieczka po alternatywnych rzeczywistościach, jeszcze jeden crossover. O ile doceniam humor, o tyle (choć wyselekcjonowane kadry mogą sprawiać inne wrażenie) nie było go dość, by zmienić serię w humorystyczną (wzorem starej Justice League International, na przykład). Bardzo lubię McDuffiego, ale pisałem już kiedyś, że prowadzenie flagowej serii wydawnictwa to jak prowadzenie lodołamacza: trudno o kreatywne fajerwerki, gdy trzeba toczyć się od narzuconego z góry crossovera do crossovera.

Wraz z McDuffiem żegnamy też Eda Benesa; oto jeszcze jedna wyjęta z tego okresu jego grafika, która krąży po internecie opatrzona zwykle dopiskami "what were they thinking"

Jak to regularnie bywa, Zła Liga pojmała Dobrą Ligę, ale tonacja Benesa jest tu faktycznie przeszarżowana: potężny biust Wonder Woman i świecąca (dosłownie!) wypiętym tyłkiem Black Canary to jedno, ale sama kompozycja zdradza priorytety autora. Batman, Arsenal czy Red Tornado też niby tam są... ale poukrywani po kątach, żeby nie mieszali się w centralny bondage photoshoot.  

Ostatnim ze scenarzystów Justice League of America był James Robinson, zaś za rysunki wziął się Mark Bagley - rysownik kojarzony przede wszystkim z rekordowego stażu w serii Ultimate Spider-Man. Bagley narysował tam ciągiem 111 (!) zeszytów, współpracując stale z jednym scenarzystą, Brianem Michaelem Bendisem - to osiągnięcie naprawdę jedyne w swoim rodzaju, gdyż przebili tym nawet rekord Stana Lee i Jacka Kirby'ego, i to w kompletnie odmiennej wydawniczej rzeczywistości.

Historia czasami się rymuje, i zdecydowanie jest tak w przypadku Jamesa Robinsona oraz pierwszego scenarzysty tej wersji Ligi: Brada Meltzera. Meltzer, rozpoczynając staż, był okryty niesławą po fatalnym Identity Crisis; James Robinson narobił zaś grzeszków w postaci serii Cry for Justice. Było to kolejne podejście do wymęczonego konceptu "proaktywnych superbohaterów": Liga nie jako rodzina przeżywających przygody awanturników, a jako związana ponurym celem jednostka uderzeniowa, która miała wymierzać sprawiedliwość łotrom. Cała seria była mierna, ale czarę goryczy przelał finałowy zeszyt - pamiętacie Lian, córeczkę Roya Harpera, o której wspominałem z początku wpisu? Otóż Lian została tam kompletnie bez sensu zabita i fandom po prostu wybuchł; Cry for Justice nie został więc przedłużony, choć początkowo miała to być otwarta, ciągła seria wydawana równolegle z klasyczną League.

Super punkt wejścia dla nowego scenarzysty, nie ma co.

Co jeszcze nie pomogło? To, że zaraz po angażu Robinsona przez uniwersum DC przetoczyła się Blackest Night: prorokowane od dawna wydarzenie z mitologii Green Lanterns, w którym martwi wrócili do życia. Pierwszy tom Robinsona to właściwie w większości lokalne wydarzenia z tym związane, and they are creepy as heck.

Ogólny koncept Blackest Night: do życia wraca ktoś z historii danej postaci, odbywa się jakaś symboliczno-metaforyczna walka z przeszłością oraz traumami, martwi wracają do grobu. Nie gorsze niż wiele innych superbohaterskich fabuł, prawda? Problem w tym, że na stronach Justice League powrócił Doctor Light: morderca-gwałciciel z Identity Crisis, zabity podczas wydarzeń późniejszego Final Crisis.

Wydaje mi się, że rozumiem stojący za tą decyzją proces myślowy: people hated it back then, let's give them some closure. Czasem jednak lepiej zostawić niektóre rzeczy w przeszłości, gdyż w rezultacie Robinson zaczął swój staż od... powrotu do wydarzeń, o których wszyscy generalnie woleliby już zapomnieć. Złowrogi Doctor Light stawia czoła noszącej ten sam pseudonim bohaterce; władająca światłem doktor Kimiyo Hoshi posyła go z powrotem do kostnicy.  

Rysunki operujące silnymi kontrastami są całkiem niezłe, ale w międzyczasie "gwałciciel" stało się tak dominującą charakteryzacją złego doktora, że cały pojedynek jest bardzo... cóż, rape-y.

Doktor Hoshi - zimna, arogancka i antypatyczna jak na superbohaterkę, ale nadal starająca się jak może - to naprawdę ciekawa postać. Super, że dostała prestiżowe miejsce w centrum sceny; gorzej, że jej najbardziej efektowne sekwencje to walka z bombardującym ją okropnymi kwestiami sexual assault zombie. Jeśli chodzi o start - James Robinson zalicza mocne oof, lub wręcz oof z domieszką ayy.

Potem - podobnie jak u Meltzera - jest na szczęście lepiej; może po prostu łapie swój rytm, nie musi już pracować z zewnętrznym wydarzeniem. W tym samym kryzysie co Doctor Light zginął również Batman; maska i peleryna zostają więc w końcu przejęte przez najlepszego z kandydatów: Dicka Graysona, który tymczasowo porzuca w tym celu tożsamość Nightwinga. Rolę Wonder Woman przejmuje zaś Donna Troy, choć ta nie zmienia swego czarnego kostiumu na gorset mentorki:

Dla fana oryginalnych Teen Titans - Robin i Wonder Girl awansujący na sam szczyt to spełnienie marzeń!

Mogłem więc tylko cieszyć się i klaskać z obecności lubianych od dawna postaci - a do tego, co zawsze przyjemne, dostałem kilka zaskakujących propozycji. Robinson pisał wcześniej serię Starman, w której pojawiał się - bynajmniej nie jako tytułowy bohater, ale jako inny Starman - Mikaal, niebieski dżentelmen po prawej. Legionowa ciekawostka: Mikaal ma niebieską skórę, ponieważ jest Talokianinem; pochodzi z tych samych kosmicznych okolic, co Shadow Lass tysiąc lat później!

Przystojny goryl to zaś niejaki Congorilla: w latach '40 (naszych, realnych) - poszukiwacz przygód Congo Bill, który z początku Silver Age (a więc pod koniec lat '50) wyczuł najwyraźniej zmierzch klasycznych awanturniczych historii oraz nadchodzącą drugą falę popularności superbohaterów... i zmienił się dzięki magii w gadającego supergoryla. Do tego wszystkiego jest urodzonym jeszcze w XIX wieku Szkotem i gada jako goryl ze szkockim akcentem; it's all around pretty awesome.

Powiem więcej: to może być mój ulubiony skład Ligi wszech czasów. Dick i Donna z Teen Titans, teraz już doświadczeni i wyrośnięci; niebieskoskóry ulubieniec autora z poprzedniego projektu; dziwaczna, zapomniana postać wyciągnięta jeszcze z lat '40, a do tego Supergirl w prawach stałej członkini oraz częsta współpraca z JSA? This crap is aimed precisely at me, and I love it

Futrzasty syn Wildcata z JSA - Tom (wicie rozumicie, "tomcat")- zadaje tu ważne pytanie!

Nie wszystkie, Tom, ale zdecydowanie podnosi to ich prestiż!

Jeśli w przypadku McDuffiego mówiliśmy o nacisku na reprezentację czarnych, Robinson robi całkiem sporo dla reprezentacji mniejszości seksualnych; nic zresztą dziwnego, czas najwyższy - pierwsza dekada XXI wieku dobiega już końca. Mikaal jest może kosmitą, ale nieobce mu sercowe rozterki; uczciwie mówiąc, kawał jego czasu w Lidze spędza smutny jak emo nastolatek po nieudanym związku. Na szczęście ma jednak pod ręką przyjaciela-gadającego goryla, który twardo próbuje postawić go na nogi i przywrócić światu żywych. If only we were all so lucky!

Bill jest niezmiennie super!

Wątek gejowski pojawia się też w relacjach Alana Scotta - pierwszego Green Lantern, weterana JSA - z synem:

Co ciekawe, współcześnie Alan Scott sam pisany jest jako osoba LGBT, co retroaktywnie dodaje w tych zeszytach ciekawej warstwy interpretacyjnej: jest nie tylko kochającym, ale pochodzącym z innej epoki ojcem... ale też niewyoutowanym gejem, który w  uległ ówczesnej presji społecznej i teraz patrzy na otwarcie homoseksualnego syna.

Liga Robinsona była mocno kontrowersyjna, ale bynajmniej nie z racji na powyższe wątki; spory kontyngent fanów nie podszedł do nieortodoksyjnego składu drużyny z moim entuzjazmem. Jeśli dla kogoś Liga obowiązkowo musi się składać z Supermana, Wonder Woman i Batmana - cóż, bywa! Podobnie jak Meltzer wcześniej, Robinson po pierwszych wybojach utrafił jednak moim zdaniem w rytm i dostarczył nam całkiem oryginalnych przygód... całkiem oryginalnej drużyny.

No i alternatywne okładki, które tworzył wtedy David Mack! 

Kolorowanie akwarelami, świetnie wykorzystana przestrzeń negatywna, niezła anatomia (po Benesie doceniam brak ściśniętej karykaturalnie talii!), to oko ukryte pod kosmykiem w starym pin-upowym stylu... dosłownie wszystko mi się tu podoba, a to tylko jedna z całej serii okładek Macka! 

Ta inkarnacja Ligi dotrwała aż do 2011, kiedy to nastąpił tzw. Flashpoint i Flash-pajac zepsuł rzeczywistość, na dobre pół dekady powołując do istnienia alternatywne uniwersum The New 52. James Robinson otrzymał jednak wici odpowiednio wcześniej i dał nam przynajmniej solidny numer pożegnalny, w którym Liga - ocaliwszy świat już raz za razem - czuje, że czas na zmianę warty i rozchodzi się we własne strony. Dlaczego? Bottom line, mówi Donna, I just don't feel it anymore.

Kryzysy - zewnętrzne i wewnętrzne - zostały pokonane; Donna jest już zwyczajnie gotowa... żyć.

Miło też słyszeć echo pytania Who Is Donna Troy? - to tytuł historii z 1984, która wracała do pytania postawionego po raz pierwszy w 1969! Congorilla jest zaś nie tylko piękny, ale i mądry jak na goryla przystało: ile możemy udawać, że Justice League of America jest tylko of America? Czy nie czas zrzucić ten ostatni człon? 

Congorilla: piękny, mądry, świadomy społecznie; are we talking top 10 talking animals?

W ładnym pożegnalnym manewrze Robinson pokazuje w tym numerze stories that could have been, gdyby nie Flash-pajac: światową rewoltę robotów; kosmiczną wojnę, przygody w mistycznym Gemworld. Liga rozmawia o tych wydarzeniach w czasie przeszłym - wszystkie były w planach, ale za sprawą wydawniczych przetasowań musiały rozegrać się "poza ekranem". Osoba po osobie, Liga teleportacyjnie opuszcza więc kwaterę; ostatni na stanowisku pozostają Dick oraz Donna, ale - skoro tyle czasu chwalę Congorillę - niech do niego należą pożegnalne słowa tego wpisu, zwięzłe i dosadne: 

🫡

I tak, po raz kolejny, docieramy do końca historii; tu właśnie kończy się moja archiwalna podróż przez wszystkie flagowe komiksy z Justice League z lat 1997-2011. It's been an honor, Congorilla.

Przypomnę: wyruszyłem w tę odyseję, gdyż składałem pakiet rekomendacji komiksowych dla kolegi R. i zorientowałem się, ze nie ma tam żadnego komiksu ze zwykłą, standardową Justice League. Była Justice League International, była Justice League Dark, ale nie ta główna! Może to jakieś nieaktualne uprzedzenia?, pomyślałem wtedy; spróbujmy uczciwie zweryfikować tezę, zaczynając od szeroko chwalonej Ligi Morrisona i idąc aż do początku The New 52. Zeszyt po zeszycie, kilkanaście lat archiwów - czas w końcu odpowiedzieć na wiodące pytanie! Czy któraś z serii Justice League zasłużyła na prestiż dołączenia do mojej listy komiksowych rekomendacji?

...

...

...

...nie, już lepiej przeczytajcie sobie JSA Geoffa Johnsa albo World's Finest Waida.

Sorry, wiem, że oczekiwaliście i oczekiwałyście spektakularnej zmiany, doceniania nieznanych pereł, ale no can do! O ile kilka pereł faktycznie można tu znaleźć, a wiele zeszytów to niezła popcornowa zabawa - o tyle Liga ogółem cierpi przez standardową przypadłość dużych team-up books: fabuły meandrują, postacie nie mają szczególnie dużo miejsca na pracę charakterologiczną, zaś kluczowe wydarzenia rozgrywają się często i tak w pobocznych miniseriach. Najlepsze, co może zrobić Liga, to odesłanie was do komiksów opowiadających więcej o danej osobie; osobiście chętnie spotkałbym się ponownie z Congorillą (no raczej) albo z doktor Kimiyo Hoshi.

Rzecz jasna, chylę czoła przed wszystkimi autorami, którzy podjęli się tego niemożliwego zadania. Przed Grantem Morrisonem, który wniósł na łamy swój markowy surrealizm, oraz Markiem Waidem, którego humanizm oraz sentyment do Silver Age rezonowały jak zwykle; przed Joem Kellym, który złożył całkiem intrygujący zespół z trzecioligowców (Major Disaster!); przed Chrisem Claremontem, który twardo od dekad lets his freak flag fly i konfrontuje Batmana z panią z macami zamiast rąk. Przed Kurtem Busiekiem, który umiał wziąć ograny koncept Crime Syndicate i napisać go w angażujący sposób; przed biednym redaktorem Bobem Harrasem, który musiał pisać ostatnie numery JLA, bo wydawnictwu szkoda było angażować uznanego scenarzystę na finisz tytułu i tak przeznaczonego do restartu.

Chylę czoła przed Bradem Meltzerem, który choć trochę odkupił moim zdaniem winy z Identity Crisis; Roy Harper/Hawkgirl super ship, by powiedzieć po fandomowemu, a The Lightning Saga to rzecz pisana precyzyjnie dla mnie. Chylę czoła przed Dwaynem McDuffiem, który na chwilę zmienił Ligę w niemalże głównie czarny zespół i - jak to on - napisał parę słów o rządzie Stanów, za nic mając, że robi to na łamach Justice League of America, a nie w niszowym satyrycznym projekcie. Chylę w końcu czoła przed Jamesem Robinsonem, który podobnie jak Meltzer odkupił stare winy i dał nam Ligę złożoną z eklektycznej mieszanki Tytanów, kosmitów i goryli.

Słowami Congorilli - it's been an honor

...ale i tak nie włączę Ligi do listy lektur, nie ma mowy.

 

 

Na pożegnanie - ostatnia dobra rada od naszego ulubionego goryla:

Pamiętajcie przy okazji bólu głowy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz