Matt Fraction to jeden z najbardziej przeze mnie cenionych komiksowych scenarzystów! By wspomnieć tylko o rzeczach, które doczekały się już własnych wpisów: Hawkeye w jego interpretacji to prawdopodobnie mój ulubiony komiks Marvela i jeden z ulubionych komiksów w ogóle, zaś Superman's Pal Jimmy Olsen to wyborny tytuł humorystyczny pięknie bawiący się historią gatunku. Wyobraźcie sobie jednak, że nigdy do tej pory nie przeczytałem w całości jego X-Menów!
Owszem, czytywałem trochę tu, trochę tam; zwykle po parę zeszytów włączonych do wydania zbiorczego innej serii lub jakąś fabułę związaną z aktualnym big crossover event. Nie czytałem jednak wszystkiego od deski do deski - i zdecydowałem się tę lukę w końcu wypełnić! W decyzji pomogło na pewno wydanie zbiorcze Uncanny X-Men: The Complete Collection by Matt Fraction (to aż trzy tomy, gdyż Fraction rozpoczął pisanie flagowego tytułu mutantów we wrześniu 2008 i kontynuował ciągiem przez trzy lata, aż do sierpnia 2010).
Cztery główne kwestie, którymi się zajmiemy:
- co tam u X-Menów i jak radzi sobie z nimi Fraction;
- strona wizualna;
- Fraction wykopujący postacie z zamierzchłej przeszłości;
- Dazzler (who is awesome).
I może jeszcze jedną lub dwiema głupotkami na koniec! Zapnijcie pasy, startujemy; czas na...
Na początek pytanie zasadnicze: czy mi się podobało? Ogólnie rzecz biorąc - tak, ale na pewno nie jest to jakiś scenopisarski majstersztyk!
Czym innym jest pisać elegancką, zamkniętą serię, misternie zaplanowaną pod kątem scenariuszowym i tematycznym; czym innym jest zasiąść za sterami superfrachtowca w rodzaju Uncanny X-Men. Mówimy tu o serii z dekadami tradycji, obciążonej tonami wewnętrznej historii (Fraction rozpoczął wartę w tym magazynie wraz z jubileuszowym numerem #500); mówimy o sztandarowym tytule z mutantami w roli głównej, który - pod czujnym wydawniczo-redaktorskim okiem - ma wyznaczać ogólny kierunek marki. Krótko mówiąc, to nie miejsce na kreatywne eksperymenty; najlepszym, na co Fraction mógł mieć nadzieję, jest trzymać w miarę równy kurs i starać się prowadzić tego molocha naprzód, brnąc jak lodołamacz przez kolejne "wielkie wydawnicze wydarzenia".
Od scenarzysty na takiej pozycji oczekuje się generalnie dwóch rzeczy: wierności dotychczasowej charakteryzacji postaci oraz udekorowania marginesów odrobiną własnych znaków firmowych. Sądzę, że w obu tych kryteriach Fraction odniósł sukces, i właśnie na tych jego idiosynkrazjach chciałbym się dziś skupić!
Ale zanim przejdziemy do analizy drobniejszych smaczków - o czym to wszystko właściwie jest? Otóż zaczynamy niedługo po Decimation - Scarlet Witch wypowiedziała swoje "no more mutants", redukując światową populację mutantów z milionów do setek (symboliczną liczbą było wówczas 198 - oczywiście, all the major X-characters were still there). Nie mówimy już o nacji, o kulturze lub subkulturze, o homo superior mających zastąpić ludzkość; mutanci stanowią teraz zagrożony, wymierający gatunek.
Cały koncept Decimation stanowił w dużej mierze redakcyjną odpowiedź na New X-Men Granta Morrisona, kluczową dla mitologii mutantów serię z 2001. Morrison skupiał się właśnie na zaprezentowaniu ich jako kultury/subkultury - z własnymi celebrities, własnym stylem, własnymi znakami rozpoznawczymi. Większość mutacji nie niosła ze sobą superbohaterskiej potęgi; wiele było zwykłych fizycznych deformacji, zaś część mocy tylko nominalnie różniła się od przewlekłych chorób. Podkreślenia doczekał się wtedy fakt, że wiele spośród homo superior to zwykłe osoby z sąsiedztwa: ot, pani z mieszkania obok ma błonę między palcami, a lokalny sklepikarz potrafi włączyć światło bez dotykania kontaktu. Łączy ich jednak przynależność do jednej kultury; jednej diaspory, jeśli chcemy pójść z metaforą na całość. Obok nowojorskiego Chinatown czy Little Italy wyrasta więc Mutant Town, District X:
Takie ujęcie mutantów było dla marvelowskiej redakcji zbyt daleko posuniętą zmianą. Nie implikuję tu nic złośliwie; uniwersum Marvela zawsze miało z definicji być tym "współczesnym światem za naszymi oknami", zaś dodanie tak mocnego wątku społeczno-kulturowego - chociaż bardzo ciekawe - odsuwało go od "naszego" codziennego realizmu (przynajmniej zdaniem decydentów). A zatem - rach, ciach, Decimation; przepali ci wszyscy wujkowie Gregorowie, a zamiast milionowej diaspory (być może w końcu realnie zaczynającej zastępować homo sapiens?) mamy znowu tylko symboliczną 198 - czyli w praktyce X-Menów oraz ich supporting cast.
Gdy Fraction przejmuje stery Uncanny X-Men, ocaleni mutanci przenoszą się do San Francisco - which is an inspired decision, biorąc pod uwagę historyczne powiązanie tożsamości tego miasta z mniejszościami oraz ruchami kontrkulturowymi. Scott Summers - de facto przywódca całego gatunku (Profesor X, jak to ma okresowo w zwyczaju, akurat nie żyje) - dogaduje się więc z burmistrzynią i otwiera wrota dla wszystkich mutantów poszukujących schronienia. Na horyzoncie jest już światełko nadziei: Hope, pierwsza i jedyna póki co mutantka urodzona po Decimation, dorasta już podróżując przez czas - i przygotowując się do powrotu do współczesności oraz objęcia roli Mutant Messiah.
Ale X-Men Fractiona to nie historia Hope; to historia wszystkich, którzy czekają na jej ponowne przyjście. A w San Francisco się dzieje! Już w pierwszym numerze X-Menów bierze na cel artysta-prowokator...
![]() |
Oj, te twarze! O stronie wizualnej pogadamy za chwilę, a póki co - bardzo podoba mi się, że Emma Frost jest nie tyle obrażona konceptem, co zażenowana brakiem oryginalności! |
...i o ile X-Meni są obrażeni wystawą, o tyle Magneto jest obrażony i - jak to często bywa - mutanci postawieni są w roli obrońców ludzi, którzy średnio ich szanują. A good, classic opening! Chociaż ta era X-Menów to zdecydowanie więcej superhero glamour niż u Morrisona, Fraction próbuje jednak chociaż okazjonalnie nawiązać do założeń poprzednika - mamy więc ludzi przebierających się za mutantów, artystyczne wydarzenia jak powyżej, a także - w najzabawniejszym chyba z wątków - superłotra, który produkuje syntetyczny środek pozwalający imitować moce homo superior. To nie tylko mutants as a culture, ale także mutants as a commodity - i to w otoczce wodewilowego zawłaszczania cudzej kultury:
![]() |
Oczywiście, że nasz łotr - na imprezie dla pięknych i możnych - przebiera się za Profesora X i rozdaje próbki produktu parafrazując klasyczne zawołanie Xaviera "to me, my X-Men!" |
Tłum wołający Wolverine! Deadpool! Wolverine! Deadpool! to odrobina uroczej autoironii; w tym okresie obaj dżentelmeni wyłazili już naprawdę nawet z lodówki (Wolverine był w Avengers, nie mówiąc już o licznych gościnnych występach w innych tytułach). Adam-X, z drugiej strony, to tak uroczo niszowa postać; typowy extreeeeme bad boy z lat '90, którego mocą jest "hematopirokineza" - czyli podpalanie cudzej krwi. Jak zobaczymy już za chwilę, wykopywanie podobnych pereł z przeszłości to pełnoprawne hobby naszego dzisiejszego scenarzysty!
But anyways: ten okres w historii X-Menów znany jest jako the Utopia era, gdyż mutanci - w związku z prawnymi komplikacjami oraz prześladującym ich Normanem Osbornem (w tle rozgrywa się wydawnicze wydarzenie Dark Reign, gdy Osborn właściwie rządził Stanami) - przenoszą się na eksterytorialną wyspę u brzegów San Francisco, "Utopię" właśnie. Utopia is really anything but - it's Genosha-lite, more like - a do tego wyspa jest dosłownie wydobytą na powierzchnię Asteroidą M, z której Magneto próbował kiedyś podbić świat. Jest tu masa symbolizmu do rozpakowania!
![]() |
Beast musi się wygadać! |
A więc fabularnie jest solidnie; mamy trochę klasycznej tematyki oraz przynajmniej kilka bystrych obserwacji, wszystko to podane z odrobiną humoru - o którym pamiętam, że dzielił środowisko fanowskie w momencie wydawania, ale mi absolutnie nie wadzi. Owszem, tematyka bywa poważna - gatunek na krawędzi wyginięcia i tak dalej - ale bez odrobiny luzu, moim zdaniem, zmieniłoby się to w koturnowy, pretensjonalny dramat.
Napisano już całe elaboraty na temat stylu Grega Landa, nie bedę więc tu tworzył kolejnego! Wszystko sprowadza się i tak do dwóch punktów: po pierwsze, Land traces like there's no tomorrow; jego postacie są dosłownie przerysowane ze zdjęć czy kadrów filmowych (dużo jest w fandomie sardonicznych uwag, że są to filmy z gatunki tzw. rozrywki dla dorosłych). Kiedy Land rysował wcześniej okładki Birds of Prey dla DC, Huntress kucała w pozie identycznej jak Pamela Anderson w sesji dla magazynu FHM; kiedy rysował okładki dla Marvela, Satana... kucała w pozie identycznej jak Pamela Anderson. Land absolutnie się od tego nie odcinał; ba, napisał nawet poradnik opisujący, jak najsprawniej przerabiać zdjęcia na rysunki komiksowe:
Tracing jako technika ta to nic nowego w branży komiksowej (i nie tylko, by wspomnieć tylko gwiazdy pop-artu jak Andy Warhol czy Roy Lichtenstein) i ma swoje zalety: przede wszystkim, pozwala zaoszczędzić masę czasu (dlatego też Joe Quesada, redaktor Marvela, chwalił Landa za uratowanie im nieraz deadline'ów). Nie da się też ukryć, że przy pierwszym kontakcie prace Landa wyglądają często bardzo dobrze; moja znajoma była kiedyś na przykład zachwycona stroną wizualną serii Phoenix: Endsong. Im więcej jednak ma się kontaktu z tym artystą, tym mocniej widać te same twarze, te same pozy - często wykorzystywane wielokrotnie na łamach różnych serii.
Po drugie: Greg Land ma w głowie bardzo konkretny obraz "atrakcyjnej kobiety" - niezależnie kogo akurat rysuje (i czyje zdjęcie przerysowuje), możecie liczyć na to, że that lady will get big hair and big boobs (oraz, z niejasnych przyczyn, osobliwie zmniejszone biodra). Rozumiem naprawdę, że cheesecake art ma swoją rolę; nie mam nic przeciwko temu, żeby taka Emma Frost - dla której sex appeal to element charakteru - była rysowana odpowiednio atrakcyjnie. Dziwnie robi się wtedy, kiedy niemal każda postać rośnie nagle o dwa rozmiary miseczki.
Dziwnie prezentuje się też często mimika, i to właśnie jest zarzut w stronę Langa, pod którym zdecydowanie najbardziej się podpisuję. Kiedy twarze są ściągnięte z okładek magazynów oraz sesji zdjęciowych - dostajemy po prostu spektrum wariacji na temat uśmiechów; dużych, małych, wesołych, zalotnych, wszystko jedno. Spójrzcie na przykład na okładkę, na której Pixie - nastoletnia walijska mutantka - padła właśnie ofiarą hate crime na ulicach San Francisco:
Ta niedopasowana mimika po prostu wyrywa z narracji - a to już, po szkolnemu mówiąc, błąd kardynalny. Niby Pixie dostała w zęby, a wdzięczy się jak na okładce żurnala; niby mamy gdzie indziej spokojny dialog z ledwie odrobinką humoru, a wszyscy mają ekstatyczne, wyszczerzone japy. Kiedy raz już zobaczy się ten phototracing - nie można go już odzobaczyć! Przy tym wszystkim, dla zachowania uczciwości, Land naprawdę potrafi dobrze rysować; ma solidne wyczucie dynamiki oraz kompozycji, ładnie konstruuje panele - po prostu idzie czasem na skróty... i mógłby stonować czasem te postacie kobiece. Nie bez powodu dowcip środowiskowy mówi, że jeśli dać mu do narysowania komiks z robotami czy potworami zamiast ludzi, he'll probably knock it out of the park!
Drugim głównym artystą tej ery - niestety widocznym rzadziej niż Greg Land (ale, co tu kryć, przecież mocom przerobowym Landa trudno sprostać) - jest Terry Dodson. Terry Dodson to również cheesecake artist, ale o klasę lepszy; hej, mam na ścianie gabinetu jego komiks z autografem! Rzućmy okiem na różnicę stylów; w sekwencji poniżej Emma Frost bada telepatycznie wnętrze głowy swojego partnera, Cyclopsa, i znajduje u niego pewien problem:
![]() |
Też mamy niezaprzeczalnie ten cheesecake factor - jak miałoby go nie być, jeśli klasyczny strój Emmy to majtki, gorset i peleryna! |
Całość jest jednak w lepszym guście; Dodson zahacza momentami o estetykę art nouveau, ładnie pracuje wyrazistymi konturami - i przede wszystkim na twarzy Emmy widać zaniepokojenie i skupienie, a nie uśmiech numer #12 z sesji zdjęciowej. And I'm always a sucker for art déco, a Dodson bawi się nim nawet w konstrukcji paneli:
![]() |
To oczywiście wszystko wewnętrzne majaki Cyclopsa, ale Dodson świetnie czuje się w takich symbolicznych, odrealnionych sekwencjach! |
I jeszcze jedna sekwencja Terry'ego Dodsona...
![]() |
Przy okazji możecie porównać Pixie w interpretacjach Dodsona i Landa! |
...ale tu już nie o stronę wizualną chodzi, a o odrobinę krytyki scenarzysty: Fraction wykorzystuje dosyć często puenty z długą brodą; gwarantuję wam, że powyższe "była cała we krwi... ale to nie była jej krew" to gryps starszy niż ja. Jest funkcjonalny; jest nawet efektowny, jeśli nie widziało się go wcześniej - ale jeśli jednak się widziało... nie chcę przesadzać, ale to odrobinę scenariuszowy odpowiednik phototracingu Landa. Ale to też nic nowego; już Keith Giffen i J. M DeMatteis śmiali się, że w swojej Justice League International dają drugie życie starym wodewilowym skeczom i publika to kocha. Nie jest łatwo mieć przy takich tytułach stuprocentowo świeży materiał z miesiąca na miesiąc!
Pogadaliśmy o scenariuszu, pogadaliśmy o stronie wizualnej - czas przejść do obiecanych atrakcji charakterystycznych dla scenarzysty! Otóż widzicie: Matt Fraction zdobywa często moje serce tym, jak bardzo lubi taplać się w historii komiksu, wyciągać z niej jakieś pierdoły i z miłością reinterpretować je współcześnie. Największą nową gwiazdą jego ery X-Menów jest, moim zdaniem... Doktor Nemesis!
![]() |
DEFTLY, DR. NEMESIS APPLIES JIU JITSU |
Doktor Nemesis był zapomnianą postacią z komiksowej Golden Age; pojawił się po raz pierwszy na łamach magazynu Lightning Comics #6 w 1941. Wydawnictwo publikujące jego przygody - Ace Comics - zakończyło działalność w 1956, zaś przygody dobrego doktora trafiły do public domain (cyfrowe muzeum wydawnictwa Ace Comics możecie znaleźć tutaj). A, i byłbym zapomniał - pomimo złowrogiego przydomka Doktor Nemesis is very much a good guy:
![]() |
Prawdziwy bohater z Golden Age! |
Matt Fraction wyciągnął go z archiwum, odkurzył i zrobił z niego supporting character X-Menów! Nasza drużyna odnajduje go w kawiarni w Ameryce Południowej, by poprosić o pomoc w odwróceniu skutków Decimation; doktor Bradley - dziesiątki lat później - nadal nosi chirurgiczną maseczkę (w 2008 jeszcze nie kojarzyła się globalną pandemią) i uderzający biały strój stylizowany na Golden Age mystery man, z garniturem i kapeluszem włącznie:
![]() |
Jakim cudem doktor nadal żyje? Jak sam mówi, jest to zasługa egzotycznych narkotyków oraz niesłabnącej irytacji! |
A cóż doktor porabiał w Ameryce Południowej? To samo, co od lat '40 - polował na nazistów (w tym również na podróżujących w czasie nazistów z Piątej Rzeszy). Być może jego dialogowy shtick - "nieustannie zirytowany supernaukowiec" - nie jest szczególnie wyrafinowany, ale jako barwna postać drugoplanowa Doktor sprawdza się doskonale! Czuć też wyraźnie, ze to kolejny wielowymiarowy hołd: Grant Morrison powołał do życia Fantomexa, który - również ubrany w biel - stanowił retro-pastisz Fantômasa oraz Diabolika; myślę, że nie ma nic przypadkowego w tym, że Matt Fraction wprowadza na karty Uncanny X-Men kolejną ubraną na biało postać sprzed lat. Innym ciekawym echem jest przeszłość Doktora jako łowcy nazistów; wydaje mi się, że Fraction próbuje tu wykreować kogoś, na kogo mógłby przelać pewne pozytywne cechy kluczowego łotra tytułu. Doctor Nemesis is a bit of Magneto... if Magneto never became a terrorist. Czy to potrzebny zabieg? Nie wiem, w końcu główną częścią atrakcyjności Mistrza Magnetyzmu jest jego niejednoznaczność, a Nemesis jest raczej jednoznacznie bohaterem. Tak czy inaczej - interesujące.
A skoro już jesteśmy przy postaciach wyciągniętych z przeszłości - na łamy X-Menów wraca też doktor Takiguchi!
"Kto?"
Ano widzicie, pisałem już swego czasu, że w 1977 Marvel wydawał komiksy z Godzillą - i Godzilla był w nich pełnoprawną częścią uniwersum, więc nawalał się z Avengersami, zaglądał w okno J. Jonaha Jamesona i w ogóle. Doktor Takiguchi was a bit of Dr. Serizawa riff - doktor Serizawa, jeśli nie pamiętacie, był w filmie z 1954 moralnie skonflikotwanym pogromcą Godzilli, wynalazcą oxygen destroyer. Doktor Takiguchi występował zaś w serii komiksowej Marvela, by nadać jej nieco japońskiego posmaku - a przy okazji współpracował z S.H.I.E.L.D., miał pomysł na poskromienie potwora i tak dalej.
![]() |
Godzilla: King of Monsters #1, 1977 |
Doktor Takiguchi jest kolejnym członkiem X-Club - klubu naukowego nazwanego na cześć autentycznego stowarzyszenia z wiktoriańskiej Anglii - który również żył przez długie lata w izolacji; gdy nasi bohaterowie przybywają na jego wyspę... mają okazję doświadczyć kaiju attack:
![]() |
"Well that was stupid of you." |
A oto i sam kaiju:
![]() |
Godzilla z odpiłowanym numerem seryjnym! Można to też poznać po ryku: kanoniczny komiksowy ryk Godzilli to SKREEONK!, liczba "E" do negocjacji. |
Nie zmyślam! I'm a bit of a kaiju fan, too, a ich ryki to serious business, pieczołowicie odtwarzane z filmu na film. Dźwięk wysuwających się szponów Wolverine'a to SNIKT!, odgłos teleportujacego się Nightcrawlera to BAMF!, a komiksy z Godzillą naprawdę trzymają się od lat tego SKREEONK!
Zakładam, że mało kto siedzi tu głęboko w X-Menach - hej, od tego macie mnie, a nawet ja siedzę pewnie może na 1/3 głębokości. Spróbuję jednak wytłumaczyć jedną z wielkich fanowskich radości: spotkania ze starymi znajomymi w nowych kontekstach! Otóż w samym środku ciemnej zimy Dazzler - mutantka-królowa disco z lat '80 - rozświetlała mi wieczory swoją cudownie szaloną serią. Wyobraźcie sobie moją radość, kiedy zobaczyłem Alison na łamach Uncanny X-Men Fractiona!
![]() |
Pamiętacie, jak Pixie dostała na ulicy? Zebrała cięgi właśnie wychodząc z koncertu Dazzler, i Alison przybywa niedługo potem, by pomóc walijskiej nastolatce stanąć na nogi! |
And yeah, it's Dazzler drawn by Greg Land; she's boobtastic and she has a silly costume. But it's still Dazzler, and - well - Dazzler was always pretty boobtastic. Nie skupiałem się na tym w tekście jej poświęconym, ale w latach '80 Alison nie nosiła głębokich dekoltów chyba tylko wtedy, gdy paradowała akurat w samej bieliźnie; hej, jej scenarzysta - Danny Fingeroth - miał na ten temat trochę do powiedzenia!
![]() |
Krótko mówiąc: Pixie is a proto-Kate Bishop! Nic nie przekona mnie, że jest inaczej. |
Stałym dowcipem jest też słówko "tidy" (czyli walijska odmiana "cool"), które Pixie z uporem próbuje przepchnąć wśród reszty zespołu:
![]() |
Klasyczny Greg Land: gdzie podziały się biodra Pixie i Dazzler w pierwszym panelu? |
It's a mutant mystery! Widzicie też pewnie, że ich twarze w drugim kadrze to Land przerysowujący jakieś zdjęcia aż furczy - mają się nijak do dialogu, bo dlaczego niby Dazzler miałaby się zalotnie uśmiechać spod kosmyka włosów? A co do kostiumu Alison - w kadrach powyżej nie było tego widać, ale jest po prostu najgłupszy:
![]() |
Ma... rozbłysk światła... na tyłku? Czyli Alison dosłownie świeci tyłkiem? Pffffhahaha |
Podkreślam: nie chcę tu słyszeć ani słowa o tym, że jej klasyczny biały kombinezon disco to głupi strój; nie, kiedy istnieje ten powyżej! Ale tak się tylko nabijam; ważne, ze Fraction traktuje Alison jak każdą inną postać, którą wyciąga z przeszłości - czyli stara się, by była cool tidy! Czasem trochę w tym przeszarżowuje...
![]() |
Ale dobra, nie tylko superłotrowie mogą pozwolić sobie czasem na zatrzymanie akcji na monolog! |
![]() |
💖 |
I mean, Dazzler nie musi być awatarem miejskich dźwięków San Francisco, żeby być fajna; zawsze i tak była, nawet (a może szczególnie) czerpiąc moce z muzyki disco! Powiem jednak z perspektywy ucieszonego fana: bawiła mnie dosłownie każda scena z Alison, i po to właśnie czyta się X-Menów. Znajdujesz sobie jakąś postać z drugiej (trzeciej-czwartej) ligi, a potem przez kolejnych kilkadziesiąt lat wiwatujesz i klaszczesz, kiedy dostanie ona odrobinę czasu ekranowego! Najlepsze jest jednak, że te sympatie pączkują i pączkują; wychodzę z tej ery Uncanny X-Men z nowym dla mnie szacunkiem do Pixie. Hey, she's Dazzler's pal; jak w prawdziwym życiu, znajomi znajomych stają się czasem naszymi znajomymi!
![]() |
TIDY! |
Nie wiem, kogo odrysowywał Land tym razem, ale w tym przypadku roześmiane od ucha do ucha Pixie i Dazzler są całkowicie na miejscu! Ja szczerzyłem się podobnie, i powtórzę - po to właśnie czyta się X-Menów; these guys become your lifelong friends. Do tej pory pamiętam, jak rozmawialiśmy kiedyś ze znajomą ("co tam u Gambita?") i koleżanka siedząca przy tym samym stoliku nie wytrzymała i zauważyła: wy o nich rozmawiacie... jak o starych znajomych!
Well, yeah, that's exactly the point!
Uncanny X-Men autorstwa Matta Fractiona cieszą się w środowisku fanowskim mieszaną renomą; jednym nie leżał humor, innym - rysunki Grega Landa. Cóż mogę powiedzieć? Kończąc ten wpis dochodzę do wniosku, że osobiście bawiłem się nie tylko dobrze, ale wręcz bardzo dobrze - humor był dla mnie w sam raz, śledzenie ewolucji lubianego scenarzysty to sama radość, a do tego dostałem Dazzler i Pixie! A że scenariusz meandrował czasem od jednego marvelowskiego eventu do drugiego? Well, that's them apples; jest to niestety wpisane w prowadzenie jednego z flagowych comiesięcznych magazynów. Trudno też powiedzieć, bym był fanem Grega Landa, ale z perspektywy czasu na pewno spojrzałem na niego łagodniej; gdy seria wychodziła, zżymanie się na niego było wręcz modne, but the guy's a real workhorse, month in - month out. Trochę mniej oczywistego phototracingu (szczególnie w twarzach), trochę mniej przesadzonych proporcji - i mógłbym go nawet polubić.
Jestem też przekonany, że przynajmniej część krytycznych opinii wyrosła z pierwszej fabuły tej ery, która - szczególnie w połączeniu ze stroną wizualną - bywa po prostu bwa-ha-ha level bad. Wątek z artystą-performerem jest OK, ten z Pixie stającą na nogi po pobiciu też jest niezły, ale za lokalną hate group stoi... straight-up supervillain dominatrix (w skórach, łańcuchach i w ogóle, bardziej kabaretowa parodia niż really sexy), której przydupas wygłasza takie nieśmiertelne kwestie, jak I'm sorry--! I'm sorry, Mistress, I'm sorry!
Żeby nie było - X-Men już od czasów Claremonta (czyli od lat '70) mieli wyczuwalne fetish themes...
Podkreślę jednak - ogólnie bawiłem się nieźle; all things considered, my sense of fun and Matt Fraction's sense of fun are really close! A żeby nie kończyć na krytycznej nucie, oto jeszcze trzy wartościowe scenki. Po pierwsze: Fantomex i Wolverine zabijający czas grą w dwadzieścia pytań:
![]() |
Znają się tak dobrze <3 |
Po drugie, skoro jesteśmy już w temacie alkoholu:
![]() |
Phoenix cocktail "coming back" on you is *reasonably* funny... |
It wasn't bad! Well, it wasn't exactly good, either... but it wasn't bad.
Niemal oplułem się potem ze śmiechu, gdy w jednym z odcinków Riverdale - trzeciego najlepszego serialu komiksowego - Cheryl zaczęła promować dokładnie tę miksturę, rum z syropem klonowym, jako signature drink swojego biznesu. Oh, Riverdale!
I na koniec: niech sama Dazzler podsumuje Uncanny X-Men autorstwa Matta Fractiona!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz