piątek, 10 lutego 2023

Dazzler

Pod koniec lat '70 redakcja Marvela postanowiła wycisnąć nieco dochodów z fenomenu muzyki disco. Trochę późnawo - fenomen ten już przygasał i coraz częściej słychać było, że disco is dead - ale za to ambitnie! Nowa bohaterka miała stanowić gwiazdę w stylu Donny Summer czy Glorii Gaynor i pojawiać się poza komiksami w całym projekcie multimedialnym - z filmem oraz własnymi piosenkami włącznie. Film był już ponoć na zaawansowanym etapie koncepcyjnym; główną rolę zagrać miała w nim Bo Derek... ale cały projekt jakoś się posypał (może dziś, w epoce megakoncernów rozrywkowych, byłoby inaczej - ale skoordynowanie wysiłków wydawnictwa komiksowego, studia filmowego oraz producenta muzycznego było pod koniec lat '70 karkołomnym zadaniem).

Alison Blaire - centralna postać całego projektu - pojawiła się zatem wyłącznie na łamach komiksów. Początkowo miała nosić pseudonim Disco Queen, później - aliteracyjnie - Disco Dazzler; gdy z początku lat '80 jasne stało się, że disco is dead, została sama...  

Dazzler!

Może więc era disco się skończyła, ale Dazzler nadal wciska się w biały kombinezon, popyla na wrotkach (roller discos were allegedly a thing) oraz nosi makijaż sceniczny a'la K.I.S.S.! Jej supermocą (Alison jest mutantką) jest konwertowanie dźwięku w światło; może dzięki temu samodzielnie zapewnić sobie estradowy light show, oślepić złoczyńcę nagłym błyskiem lub - przy odrobinie wysiłku - skupić energię w laserowym promieniu. Ważne jest jednak coś innego: jej rozpoczęta w 1981 seria to komiksowa zabawa w stanie czystym.

Jest tu wszystko, czego można oczekiwać od gatunku: superbohaterska akcja, pełna perypetii rodzinnych soap opera niczym żywcem wyjęta z Dallas czy Dynastii (nic dziwnego - seriale te to niemal dokładnie ta sama era), gościnne występy efektownych superłotrów oraz innych superbohaterek (Dazzler była pomyślana jako tytuł mający przyciągnąć również czytelniczki), a wszystko to oparte na szkielecie sprawdzonej historii: początkująca artystka robi karierę w showbiznesie, od fuch i śpiewania do kotleta aż po prestiżowe sale koncertowe. A concept like this just can't miss - and doesn't! 

Pierwszy występ Dazzler: X-Men #130, luty 1980

Alison idzie własną drogą - nie ma zamiaru zostać prawniczką, jak chciałby jej ojciec, ani superbohaterką, jak sugerowałby los i geny. She wants to be an artist, an entertainer - wyobraźcie sobie Petera Parkera, który nie przeszedł przez całą tę traumę z power and responsibility i, zgodnie z pierwotnymi planami, spełnia się w wrestlingowym ringu! Ale wiadomo - to Marvel, więc od czasu do czasu Alison będzie musiała wykorzystać swe moce jako coś więcej niż tylko biologiczny wizualizator Winampa.

Dazzler nie ma tych wstępnie planowanych własnych hitów, więc seria pełna jest muzycznych ukłonów i cytatów! I tak, GO FOR IT! to catchphrase Alison.

Zagrożeń czyha bowiem sporo; jeśli jest coś groźniejszego niż superłotrowskie knowania - są to oczywiście meandry świata showbiznesu i życie w wielkim mieście. Alison regularne mierzy się więc z konkurencyjnymi zespołami, gangsterami oraz gangsterami przebranymi za konkurencyjne zespoły:

"These wild costumes will place the blame for our deeds... on a gang of punk rockers!"

Dazzler jest w stanie pokonać wszystkie te zagrożenia dzięki determinacji, kieszonkowemu radyjku (które zapewnia jej mocom muzyczne paliwo) oraz wrotkom - które zawsze nosi w torebce, by w momencie zagrożenia przypiąć je do butów magnetycznymi klamrami. Nie próbujcie tego w domu!

Możecie śmiać się z Alison, ale wrotki były na tyle modne, że przez jakiś nawet Iron Man miał wysuwane wrotki w zbroi!

Za porcję muzycznej success story odpowiada sympatyczna supporting cast naszej bohaterki: powyżej na zegarek spogląda jej rozkochany w aliteracyjnych popisach impresario (personable and proficient protége to jeszcze nic jak na jego możliwości; najbardziej ujął mnie słówkiem pulchritudinous), zaś na panelu poniżej mamy praktycznie całą obsadę:

Umięśniony kolega po lewej - prawa ręka menedżera - nazywa się Lancelot Steele; lepszego nazwiska dziś nie zobaczycie!

Otrzymujemy więc regularnie trochę komediowej obyczajówki. Nie są to pod żadnym względem perły scenopisarstwa (Lance próbuje zdobyć serce sekretarki i odnosi jedną komiczną porażkę po drugiej; puszysty perkusista kapeli przejmuje się wyłącznie kolejną przerwą na kanapkę - i tak dalej), ale spełniają swoją rolę: pozwalają zarysować muzyczną karierę Alison. To cały uczciwy wątek, a nie wyłącznie detal superbohaterskiego tła. Bruce Banner, przykładowo, jest genialnym naukowcem - ale nie widujemy go szczególnie często przy pracy, gdyż pierwsze skrzypce gra przecież Hulk oraz problemy z nim związane. Gdyby z komiksowej Dazzler wyciąć superbohaterskie przygody, nadal pozostałby sympatyczny komiks o wokalistce pnącej się po szczeblach kariery z początku lat '80!   

Ale superbohaterskich przygód nie brakuje, i co jedna - to lepsza. Myślicie, że jeżdżąca na wrotkach Dazzler otrzyma do sklepania jakichś zapomnianych czwartoligowców, jakieś resztki po Daredevilu? Think again! Już w pierwszym zeszycie serii jej przeciwniczką zostaje...

Enchantress! Bogini-czarodziejka z Asgardu, pod kątem mocy - klasa wagowa Thora!

Słuchajcie: Enchantress postanawia przejąć kontrolę nad miejscem mocy zlokalizowanym na Ziemi; miejsce mocy znajduje się oczywiście w klubie disco, w którym próbuje zatrudnić się Dazzler; obie panie przychodzą więc na przesłuchanie, a menago klubu odrzuca kandydaturę bogini-czarodziejki i zatrudnia Alison. Never have I been so humiliated, mówi Amora... i przyrzeka zemstę!

To dosłownie pierwszy numer, a potem dopiero seria - nie uciekniemy od tej frazy - odpina wrotki.

Z kim jeszcze los zetknie Alison? Może...

...z Doktorem Doomem?!

A gdy przychodzi co do czego, Dazzler jest w stanie wlepić dobremu Doktorowi wrestlingowy double dropkick (na wrotkach!):

Potem losy starcia się odwracają, ale i tak: Dazzler wjechała wrotkami w Doktora Dooma i przeżyła, by o tym opowiedzieć!

No dobra, powiecie, lepiej już nie będzie; przecież Doktor Doom to naprawdę topowy marvelowski łotr, trudny do przebicia; kto mógłby...

GALACTUS!

Słuchaj Galactus, może nigdy nie poszłam na te studia prawnicze, ale... Spójrzcie tylko na ten drugi panel - Alison została plus-minus porwana przez UFO, a teraz stoi tam (na wrotkach, z ręką na biodrze, z torebeczką a'la kula disco) i z wyciągniętym paluchem daje lekcję kosmicznemu bogowi pożerającemu planety.

Dazzler is freaking awesome.

Gdy Galactus teleportuje ją w końcu z powrotem na Ziemię, Alison pojawia się w mieszkaniu akurat na czas, by zaniepokojeni znajomi znaleźli ją śpiącą na kanapie. W rezultacie wszyscy oddychają z ulgą myśląc, że Alison zachlała po prostu ostatni tydzień - it's showbiz, after all - a ona nie ma zamiaru wyprowadzać ich z błędu. 

A potem wracamy do plus-minus realistycznego wątku z muzyczną karierą; kobieta, która skopała Doktora Dooma i pogroziła paluchem Galactusowi nadal musi opłacić czynsz, chwyta się więc pomiędzy koncertami absolutnie każdej fuchy: 

Śpiewajacy telegram - przynajmniej jest to nadal śpiewanie!

Reklama burgerów - przynajmniej jest to nadal śpiewanie, nawet jeśli obok stoi creepy clown mówiący "yummm-mmm! Come and get'em, kids!"

Pamiętacie też tę jedną scenę z Blues Brothers

- Jaką muzykę tu zwykle gracie?
- Obie, country and western!

Dla przypomnienia:

Nic dziwnego, że Dazzler bawi się tu z podobną sytuacją; Blues Brothers to rok 1980, a pierwszy numer komiksu - 1981! Anyhoo, prawdziwa królowa disco żadnej sceny się nie boi: 

Chcecie dowiedzieć się więcej o Grand Ole Opry i historii muzyki country? Mam książkę w sam raz dla was!

Ale Dazzler, pędząc na wrotkach, zostawia Blues Brothers daleko w polu; oto fabularna komplikacja związana z jej występem!

Nie sposób nie szczerzyć się przy tej lekturze!

Jakiej jeszcze przyprawy potrzebuje dobry komiks superbohaterski? Oczywiście: team-ups, gościnnych występów! Co powiecie na She-Hulk (wówczas jeszcze nie Sensational)?

"Law school? I went to law school." pffffhahaha

A może wolicie Spider-Woman...

...która - w klasycznej dla gatunku śmiertelnej pułapce - zmuszona jest do wycia Sinatry, by naładować moce Alison?

A może Fantastyczną Czwórkę, z Benem Grimmem szalejącym na saksofonie?

Każdy komiks, w którym The Thing gra na saksofonie jest artystycznie wartościowy

Za koncept oraz debiutanckie zeszyty postaci odpowiadał głównie Tom DeFalco, ale prawdziwym opiekunem serii był jej młody redaktor, a potem scenarzysta - Danny Fingeroth. Była to jedna z tych sytuacji, które tak kocham w komiksie superbohaterskim: młody redaktor otrzymuje niszową serię jako swoje treningowe poletko; wkłada w nią serce, robi z nią coś oryginalnego, nadaje jej autorskiego sznytu. Nie chcę przesadzać z artystycznymi pochwałami; to nadal superbohaterski serial (and gloriously so), ale przynajmniej konwencja jest tu nietypowo zestawiona z kompletnie inną narracją: podlaną komediowym sosem obyczajówką o karierze początkującej wokalistki. It's that winning "superhero plus" formula; superhero plus noir, superhero plus spy thriller, superhero plus legal comedy.

Opowiadając o Dazzler na łamach wydania Marvel Masterworks Danny Fingeroth dostrzega też pewne mankamenty serii:

But let's face it: we were giving a somewhat mixed message about what the character - and the series - was. True, one prominent female comics professional told me I wrote "the best women in comics", and Dazzler was a female character who could and did do the right thing, and did get clobber her share of super-baddies. And yet... Dazzler was seen in her underwear more than the average super hero, and she did seem to take more baths and showers than, say, Spider-Man or Daredevil. Somewhere in the story-making process - and it didn't come from me -  the idea seemed to take hold that that sort of thing would sell more comics. Who knows? Maybe it did. It was a weird era.

Jest to zdecydowanie prawda (i niech wstydzą się Spider-Man i Daredevil, brudasy), ale nawet te okazjonalne cheesecake panels wydają się ze współczesnej perspektywy raczej niewinne:

Ciekawie patrzy się na takie panele w kontekście powyższej wypowiedzi Fingerotha: dokładnie ta sama narracja mogłaby spokojnie towarzyszyć bohaterce, która nalewa sobie szklankę wody czy zarzuca kurtkę... ale ktoś w redakcji najwyraźniej zdecydował inaczej!

Będę nawet hojny i dodam, że takie przebierano-prysznicowe sceny wybrzmiewają nieco inaczej dzięki obyczajowemu zacięciu serii. Czytelnicze towarzyszenie postaci w takich momentach mogło być redakcyjnie pomyślane jako pure cheesecake factor, ale paradoksalnie buduje pewną intymność oraz realizm; wewnętrzny monolog Alison potrafi zyskać na autentyczności, gdy ta - po kolejnej przygodzie - wychodzi akurat padnięta spod prysznica, już bez poliestrowego kostiumu, bez scenicznego makijażu. To ciekawy manewr i całkiem możliwe, że zupełnie przypadkowy - ale, wcale nie żartuję, chętnie zobaczyłbym również wspomnianych Spider-Mana czy Daredevila w równie osobistych momentach.

No i przynajmniej mamy też equal opportunity nudity, jak Angel latający z gołą klatą!

Romantyczne przygody Alison są z kolei niczym żywcem wyjęte z harlequinowej powieści: przystojny lekarz, prawnik czy koleś dosłownie będący blond aniołem z gołą klatą. Nie ma co tu kryć, romanse te nie są szczególnie pasjonujące; sam autor z perspektywy lat podsumował je uczciwie jako ubogie w any real passion. Nie chodzi tu nawet o współczesną perspektywę kulturową czy niedzisiejsze portretowanie ról płciowych; to już przecież lata '80, więc Alison daleko do bycia stereotypowym omdlewającym kwiatuszkiem. Problemem jest raczej, że Fingeroth zwyczajnie nie stworzył żadnego angażującego, emocjonującego romansu; sure, Dazzler dates, but it never seems like her (or her author's) heart is in it.

Macho man? To już nie ta era!

Więcej autorskiej pasji poszło za to w portretowaniu realiów showbiznesu. Oczywiście, Fingeroth robi to z pewną gatunkową przesadą - ale równocześnie nie idzie w kompletną sztampę i stereotyp! Jeśli spodziewacie się na przykład figury oślizgłego managera-cwaniaczka, to patronujący karierze Dazzler Harry S. Osgood is very much not it; może się wkurzać na swoją gwiazdę, może się z nią kłócić, ale nigdy nie próbuje jej w jakikolwiek sposób cynicznie wykorzystać. Spójrzcie na przykład na poniższą sekwencję, w której Osgood oraz jego prawa ręka - Lance - przeglądają taśmy w poszukiwaniu nowych gwiazd: 

Krótka piłka ze strony Harry'ego - i scenarzysty!

Byłem przyjemnie zaskoczony; w historiach o showbiznesie spodziewamy się tej sleaziness, brudu, cynizmu - tymczasem Fingeroth nie wpada w te wyeksploatowane schematy, prezentując raczej wizję artystycznego świata będącego tough, but (more or less) fair. Hej, musi być w jakimś stopniu fair, skoro już w pierwszym zeszycie właściciel dyskoteki zatrudnia lepszą wokalnie Dazzler zamiast czołowej piękności Asgardu!   

Ano właśnie, Enchantress! Fingeroth wraca później klamrą do tego wątku, i otrzymujemy - a jakże - finałową konfrontację jej i Dazzler na najznamienitszej arenie Asgardu. Możemy rozmaicie analizować tę serię pod kątem historyczno-kulturowym, ale niech nie przysłoni nam to jej największej zalety: it's absolutely, completely bonkers crazy.

Najpierw leją się konwencjonalnie (przy akompaniamencie półnagich kotlistów)...

...ale potem sam Odyn ocenia, że coś jest nie halo w zestawieniu bogini-czarodziejki ze zwykłą śmiertelniczką na wrotkach. Żeby było bardziej fair...

...zarządza zmianę fizycznego boju na muzyczny!

Oczywiście, Dazzler wygrywa dzięki swojej pasji, szczerości i takim tam - we need a happy ending, after all - ale spójrzcie tylko na bogów Asgardu poruszonych występem królowej disco:

HONNKK!

Nie trzeba chyba nic dodawać! Dazzler pod redaktorskim i/lub scenariuszowym kierunkiem Danny'ego Fingerotha - czyli jakieś pierwsze 26 numerów wydawanej od 1981 serii - to jeden z tych komiksów, które przypominają mi, dlaczego kocham ten gatunek. It's just so much fun, and it somehow tops itself with every other issue - od Doktora Dooma po Galactusa, od Hulka gardzącego stylówą country po wokalny pojedynek w Asgardzie! Wieczorna lektura Dazzler była dla mnie niezmiennie jasnym punktem ostatnich najciemniejszych nocy w roku; wracałem po pracy, brałem gorący prysznic i zanurzyłem się w te szaleństwa lat '80, stale nie wierząc własnym oczom. Przyszedłem po lekką obyczajówkę retro, a dostałem absolutny tour de force najdzikszych konceptów Marvela! Przyrzekam z ręką na sercu - od tej pory będę szczerze polecał Dazzler wszystkim zainteresowanym jako jeden z tych historical little gems w historii wydawnictwa.

Jeszcze dwa panele na koniec, bo po prostu nie mogę się oprzeć! Co powiecie na gang o nazwie...  

...Satan's Creeps!

A oto kolejny z wyjątkowych wrogów Dazzler: Jerzy Urban!

No dobra, tak naprawdę to Absorbing Man - ale nie zaprzeczycie podobieństwu!

Później stery serii przejął Jim Shooter (tak, ten sam!), który pociągnął ją w bardziej realistycznym kierunku. Ton stał się nieco poważniejszy; Alison przeniosła się do Los Angeles i rozpoczęła karierę w branży filmowej, a wątek jej tożsamości jako mutantki (hated and feared by the general population, pamiętajmy) wysunął się na pierwszy plan. To również ciekawe zeszyty - Dazzler decyduje się w końcu na publiczny coming out i aktywną walkę o prawa mniejszości, co ma potężne konsekwencje - ale już w inny, cięższy sposób niż jej barwne i szalone przygody pod piórem Danny'ego Fingerotha. Kto wie, może i o serii Shootera napiszę nieco w przyszłości... a póki co, pamiętajcie:

Dazzler is awesome, and don't let anybody tell you otherwise!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz