piątek, 17 lutego 2023

Komiksiarstwo na ekranie: Black Adam / Black Panther: Wakanda Forever

Rozumiem, że wspólnym mianownikiem jest "black"?, zapytał kolega V., gdy skonfrontowałem go z planami napisania jednego wpisu o obu filmach. Tak - a do tego, co tu kryć, żaden z nich nie poruszył mnie wystarczająco, by zasłużyć na pełnowymiarowy tekst! Jak zatem z perspektywy komiksiarza-hobbysty wypadają Black Adam oraz Black Panther: Wakanda Forever?

Spoilerów poniżej są mniej więcej dwa (2) wory - dajcie spokój, oba te filmy wyszły w zeszłym roku!

Na pierwszy ogień idzie Black Panther: Wakanda Forever - po świetnym trailerze miałem wysokie oczekiwania! Niestety, jak to czasami bywa - mogłem spokojnie na samym trailerze poprzestać; zbudowany na jego podstawie obraz w mojej głowie przerósł to, co finałowo dostaliśmy.

Nie chcę sugerować, że to zły film; it's fine, it even has its moments of brilliance - but overall, it just felt kinda soulless. Zdecydowanie najlepszy wydał mi się sam początek, w którym rozgrywana jest żałoba po śmierci T'Challi; zdjęcia są świetne, stroje - fantastyczne (do tego zresztą przyzwyczaiła nas już pierwsza część), a grająca królową Ramondę Angela Bassett  wnosi na ekran mnóstwo charyzmy i emocji. 

"Jest super", oceniła królową moja żona. Angela Bassett doczekała się za tę rolę Złotego Globu - pierwszego przyznanego komukolwiek za aktorstwo w filmie Marvela!

Film skorzystałby jednak z mocnego cięcia - nie tylko scen, ale wręcz postaci i całych wątków. Czuć ciężar budowania uniwersum; większość rzeczy, z których osobiście bym zrezygnował to właśnie podbudowa do innych projektów. Cały wątek z contessą de Fontaine oraz Everettem K. Rossem (granym przez Martina Freemana) siedział na tym filmie jak pasożyt, wyłącznie - wydaje mi się - by nadać tym postaciom nieco rozpędu do przyszłych filmów i seriali; obyłbym się też bez Riri Williams, ale nadchodząca serialowa Ironheart domaga się fundamentów. Zamiast być wartością dodaną, czułem - jak w przypadku Eternals - że mamy do czynienia z cameos o wartości ujemnej; ani nie oddano postaciom sprawiedliwości (wszystko jest tak pospieszne!), ani film nie skorzystał narracyjnie na ich występie. 

Za to ile ładnych krajobrazów! Skoki proporcji obrazu na Disney+ wynikają z przygotowania filmu pod IMAX; widać od razu, która scena miała być w efektownym 3D.  

Główny konflikt - Wakanda rywalizująca z Atlantydą Talokan - to dobre zestawienie; kiedy dwa magiczne komiksowe królestwa wchodzą ze sobą w konflikt, problemy polityczne (jak kwestie izolacjonizmu i interwencjonizmu) doczekują się rozrywkowo-superbohaterskiego podkręcenia. Talokan czerpie wizualnie z estetyki mezoamerykańskiej i wypada to całkiem nieźle; twórcy podawali wiele powodów, dla których nie zdecydowali się na komiksową Atlantydę... ale podejrzewam, że przyczyna jest najprostsza z możliwych - Aquaman.    

Tenoch Huerta wygląda nieźle jako Namor; zachowano nawet szpiczaste uszy oraz skrzydełka u stóp!

Czegoś mi jednak brakowało w charakterze podwodnego monarchy! Jest dobry, ale chętnie zobaczyłbym go jeszcze odrobinę bardziej aroganckiego i agresywnego; w tym przecież tkwi urok komiksowego Namora. Siedzę ostatnio w komiksach z X-Menami (Namor, jako mutant, występuje często z tą grupą) i władca Atlantydy zawsze dostarcza mi rozrywki; jest raczej pozytywną postacią, ale jako antybohater może pozwolić sobie na drwienie z konwenansów, bezczelną krytykę pozostałych postaci oraz rozmaite królewskie kaprysy (nie mówiąc o królewskim ego). Tenoch Huerta, tymczasem, is almost a bit too charming; z drugiej strony zaś trudno traktować go jako pozytywną postać, skoro (spoiler!) utopił królową Wakandy.

Jasne, dopiero po tym występku cały finał (Shuri decydująca się nie napędzać spirali zemsty) nabiera tak naprawdę emocjonalnej wagi i robi się ciekawy... ale trudno będzie patrzeć na ekranowego Namora i nie pamiętać, ze w pierwszym występie he straight-up murdered that one cool lady. Ale dobra; nie każda postać musi przecież być odbiciem jeden do jednego komiksowego pierwowzoru! 

Ubawiło mnie za to ekranowe wywodzenie jego imienia od "El Niño sin Amor", "a boy without love". Głupkowate? Pewnie, ale oryginalnie Namor to po prostu "Roman", "Rzymianin" wspak - Bill Everett chciał, by brzmiało "starożytnie i dostojnie". Czuję więc, ze trzymamy się pewnej (nieprzesadnie mądrej) tradycji etymologicznej!

Zastanawiałem się, jak będzie wyglądała filmowa zbroja Ironheart. Okazuje się, że ma... silniki w kształcie serduszka na plecach? A bit on the nose if you ask me, but sure, why not!

Black Panther: Wakanda Forever zawiera w sobie naprawdę dobry film - powtórzę raz jeszcze, zdjęcia i kostiumy to często uczta dla oka - ale jest on zagrzebany pod zbędnymi wątkami, które męcząco go wydłużają. Shuri powstrzymująca się od zemsty za śmierć matki w imię etyki (oraz realpolitik!) to przecież potężna emocjonalna bomba; szkoda, że zamiast dodatkowo ją podkreślić ganialiśmy po Stanach w B(C?)-plot z agentem Martinem Freemanem. Byłbym zaś kompletnie pod wrażeniem, gdyby Namor w swoim pierwszym ekranowym występie dostał a good, clean win; w komiksach nadlatujący władca Atlantydy (krzyczący koniecznie IMPERIUS REX!) to przecież niemal jak nadlatujący Superman, a tutaj ten potężny i doświadczony monarcha z trudem ogarnia własnych generałów oraz został - thanks to some sci-fi mumbo-jumbo - sklepany przez kobietę, która ledwie założyła kostium Black Panther.

Nie chodzi mi tu absolutnie o nerdowską licytację na power levels; brakuje mi po prostu w MCU jakiegoś antagonisty, który wszedłby z przytupem i wygrał - byłaby to lepsza inwestycja w kolejne części serialu niż wszystkie poboczne wątki pobocznych postaci. Come on, you know you like it; Namor wygrywa, Wakanda w gruzach, nasi bohaterowie i bohaterki na wygnaniu - ale mamy tę iskierkę nadziei w postaci ocalonego syna T'Challi; it would be "The Empire Strikes Back" serii, a scenariusz Black Panther 3 pisałby się właściwie sam.      

OK, dosyć o Black Panther - czas na Black Adama! Nie powiem, tutaj z kolei moje oczekiwania były bardzo niskie; film był w produkcji przez długie lata, a jak kończy się przegotowanie materiału, dobitnie pokazuje przykład Wonder Woman 1984. Nie zachęcały pierwsze recenzje na które wpadłem; odpuściłem sobie wyjście do kina po przeczytaniu, że Dwayne Johnson's Anti-Hero Movie Is Anti-Entertaining (śliczny tytuł recenzji!). A jednak...

Powiem tak: Black Adam to film, w którym wrestler The Rock nawala się z samym diabłem; nie wiem jak wy, ale ja włączam kino komiksowe właśnie po takie atrakcje! 

The Rock nadal charyzmatyczny jak niegdyś w ringu!

Pisząc o Black Panther starałem się podkreślić, że nie jest to zły film; tutaj pragnę zaznaczyć, że Black Adam nie jest filmem dobrym... but it is entertaining as all get-out! Trochę w tym na pewno uroku samego DC, which right now is the movie underdog; trochę mojego własnego sentymentu do Justice Society, którą to drużynę lubię bardziej niż niezaprzeczalnie popularniejszą Justice League; trochę też na pewno moich oscylujących w okolicach zera oczekiwań. Powiem wam jednak, że pewnego wieczoru zrobiliśmy sobie z żoną drinki, odpaliliśmy Black Adama... i bawiliśmy się wcale nienajgorzej!    

Pierce Brosnan jako Doktor Fate! 💖

Może to właśnie klucz do mojego udanego wieczoru z Black Adamem: oglądałem go bardziej jako Justice Society flick niż cokolwiek innego. We wspomnianej wcześniej recenzji Alonso Duralde pisze:

The idea of introducing new heroes with powers first, origin later, seems appealing on paper, but knowing nothing about the Justice Society and its members doesn’t make them particularly interesting adversaries for our anti-hero protagonist.

Myślę, że dlatego właśnie nasze opinie tak się rozjeżdżają! Alonso nie czuł więzi z JSA, ja tymczasem znam i kocham te postacie od długich lat; nie potrzebuję wprowadzenia, by cieszyć się, klaskać i wołać z kanapy yay, Cyclone! Atom Smasher! Wooo! 

W ich rolach: Quintessa Swindell (what a cool name!) oraz Noah Centineo! Pseudonim tego drugiego wywodzi się od faktu, że "atom smasher" to trochę starsza nazwa maszyny, którą współcześnie nazwalibyśmy akceleratorem cząstek. IT WAS COOL IN THE NINETIES, OK?

Drużyna ma kilka efektownych scen akcji, a w ich interakcjach jest odpowiednia doza humoru oraz duszy komiksowej JSA - w statut której wpisany jest niemal rodzinny charakter oraz stałe przekazywanie pałeczki z pokolenia na pokolenie. Doktor Fate jest w Black Adamie dostojnym seniorem, Hawkman to surowy i nieco już zniecierpliwiony nauczyciel ("You. Me. After mission." bawiło mnie za każdym razem), Cyclone i Atom Smasher to nowe pokolenie. 

Szczególnie chwyciła mnie za serce obecność Cyclone, Maxine Hunkel. Początkowo w filmie miała pojawić się Stargirl - inna młoda członkini JSA - ale jej twórca postawił weto, gdyż występowała akurat we własnym serialu; w rezultacie postawiono na Maxine... która pochodzi z rodziny z tradycjami!

Otóż Maxine jest wnuczką pierwszej zamaskowanej superbohaterki - Ma Hunkel, w kostiumie znanej jako Red Tornado:   

Wonder Woman, eat your heart out! Poważnie - Ma Hunkel pojawiła się w 1939, zaś w 1940 przywdziała strój Red Tornado; Wonder Woman (nieważne jak liczyć) jest przynajmniej o rok późniejsza.

Widać oczywiście, ze Red Tornado to głęboko komiczna postać - jedna z pierwszych (jeśli nie pierwsza!) parodii superbohaterów - ale DC i tak lubi się nią szczycić jako "historyczną pierwszą superbohaterką". Ron Goulart pisze na łamach The Encyclopedia of American Comics:

"Anticipating Wonder Woman, that monumental creation of William Moulton Marston, possibly even influencing it, Mayer chose a woman to be his costumed avenger, remaking the formidable Ma Hunkel into the even more formidable Red Tornado. Actually the people in the strip never knew the true sex of the Tornado. They only knew that this bulky figure in the red flannels, bedroom slippers, cape, and inverted stew pot could be counted on to tackle all sorts of criminals from the biggest to the smallest".

Ma Hunkel nadal pojawia się okazjonalnie w komiksach; pełni rolę opiekunki muzeum Justice Society oraz zespołowej uwielbianej babci. Maxine, jej wnuczka, ma już faktycznie moce związane z wiatrem - nie tylko garnek na głowie i ciężką rękę na złoczyńców!

Jeszcze trochę Ma Hunkel z epoki!

Rozumiecie więc moją radość - obecność Maxine na ekranie implikuje istnienie Ma Hunkel. Nie będę mówił, że Black Adam to perła kinematografii, ale przy podobnych smaczkach powiązanych z JSA szczerzyłem się szeroko - dla fanów był tam nawet całkiem zaskakujący twist związany z Hawkmanem, który fajnie zakpił z moich komiksowych oczekiwań!

I jeszcze jedno: w portretowaniu JSA czułem sympatię do materiału źródłowego, której brakowało mi w Black Panther. W filmie Marvela czuć asekuracyjny bufor autoironii; weźmy na przykład scenę, gdy widzimy Midnight Angel, nową zbroję elitarnej gwardii Wakandy. Nazwa zostaje z miejsca ironicznie skrytykowana w szybkim gagu - ale po co? Zgoda, nie jest to może najlepszy z komiksowych kryptonimów, ale:

A) skoro jest średni, to może nie ma sensu wyciągać go na ekran;
B) a skoro już bierzemy go do filmu, to może lepiej byłoby... make Midnight Angels cool first?

Nie wiem do kogo adresowany jest tego typu humor; osoba bez znajomości materiału źródłowego wzruszy tylko ramionami i pomyśli e, to jakiś żarcik dla komiksiarzy... a komiksiarze zobaczą potencjalnie lubiany koncept zredukowany do puenty niezbyt miłego dowcipu. Wiem, wiem, wczytuję się w jedną throwaway line, ale takie pojedyncze kwestie składają się na nastrój całości! Wydaje mi się, że filmowy Marvel siedzi okrakiem na płocie z jednej strony mówiąc "ooo, ale komiksy są super!", a z drugiej "hehe, ale komiksy są głupie, nie to co MY W FILMACH". Pierwszy przyznam, że komiksy to niewyczerpana żyła durnot, ale złośliwe śmianie się z nich to podcinanie gałęzi, na której się siedzi; o ile inna byłaby wymowa żartu, gdyby ripostą na krytykę nazwy było japa łysa, Midnight Angels super nazwa, patrz jak ekstra walczę! Albo inaczej: jak widownia ma być entuzjastyczna wobec komiksowych konceptów, skoro nawet same postacie nie są?

Ale wróćmy do Black Adama! Cały marketingowy hook z "superbohaterem, który zabija wrogów" to oczywiście bzdura; nie jest to żadna nowość w gatunku - nawet członkom JSA czy samemu Batmanowi zdarzyło się uśmiercać łotrów już w latach '40. Zawsze jednak mogę mieć nadzieję, że tagline ten zaintryguje edgy kids od The Boys czy Invincible... i może jakaś część z nich uzna nawet, że wielopokoleniowa, rodzinna JSA to fajny koncept! Szczerze mówiąc, w finałowej wersji filmu nie ma zresztą brutalności ponad miarę - Black Adam strzela prądem i węgli czasem żołdaków na skwarki, ale to zdecydowanie stylizowany, odrealniony CGI-fest. W sumie jedyną sceną naginającą nieco klasyfikację PG-13 jest finałowy los głównego łotra:

lol, diabeł XD

Sabbac nie jest szczególnie ciekawym przeciwnikiem - ale za to jest czerwonym rogatym diabłem z pentagramem na piersi, i już samo to wnosi wartość rozrywkową! Ej; nigdy nie mówiłem, że będzie to głęboka rozrywka. Wiemy też doskonale, że w komiksach z Kapitanem Marvelem/Shazamem wszyscy czerpią siły ze słów mocy będących akronimami: SHAZAM od Salomona, Herkulesa, Atlasa i tak dalej; mój ulubieniec IBAC od Iwana Groźnego, Cesare Borgii, Atylli Huna oraz Caliguli. Sabbac nie wypadł sroce spod ogona; jego patroni to Satan (a co!), Aym, Belial, Belzebub, Asmodeus oraz Crateis (ten ostatni - zamiast demonicznej rozpoznawalności - wnosi głównie literkę "C", ale nawet w piekle od czegoś trzeba najwyraźniej zacząć). Chociaż Sabbac nazywa się pięknie, pamiętnym bym go nie nazwał; w wrestlingowym slangu (gra tam przecież The Rock!) określiłbym go jako typowego jobbera - wychodzi na ring, popuszy się, ale generalnie jego główną funkcją jest ładnie zebrać oklep od gwiazdy widowiska.     

Nie chcę męczyć tych wrestlingowych analogii, ale Black Adam to naprawdę trochę wrestling show z efektami specjalnymi. Scenariusz jest pretekstowy, a całość działa bardziej dzięki charyzmie gwiazd niż czemukolwiek innemu; ba, Black Adam ma dosłownie swoją wrestlingową theme song towarzyszącą wejściu na ring - w jego pierwszej dużej sekwencji akcji gra Paint It Black.

Myślę, że innego podsumowania temu filmowi nie potrzeba - you either roll with it or you don't.

No i w końcu: trochę oczywiście się droczę z tym "black" jako jedynym wspólnym mianownikiem. Oba filmy rozgrywają się w fikcyjnych krajach dysponujących magicznym supermetalem; oba opowiadają o superbohaterach-monarchach; oba poruszają kwestię suwerenności, interwencjonizmu i izolacjonizmu. Ciekawa jest odmienna wymowa finałów; Shuri de facto oddaje tron innemu pretendentowi, ale przyczynia się do kontynuacji systemu (chociaż swoją decyzją rozdziela role monarch oraz superhero); Black Adam siada zaś na tronie, po czym - zapytany how it feels - odpowiada jednym słowem: wrong, po czym rozbija go piorunem. W obu przypadkach mamy więc świadome zaprzeczenie obrazowi monarchy jako nadludzkiego bytu z boskiego nadania ("superbohatera", mówiąc inaczej); szczególnie Black Adam opowiada się przeciwko status quo, przeciwko staremu porządkowi. Komu oddaje władzę? Ludowi, oczywiście; scena ze społecznością Kahndaqu walczącą z magicznymi zombie nie ma może przesadnego kopa jako widowisko, ale jest kluczowa pod kątem symbolicznym - power to the people and all that.  

Black Panther: Wakanda Forever is a superhero movie with ambitions - and it often fails; Black Adam, on the other hand, is a superhero flick with very little ambition at all - and somehow, in spite of it, it still occasionally succeeds. Oba na pewno można docenić; zależy pewnie, czy jesteście w nastroju na docenianie ambitnej porażki czy przypadkowego sukcesu.

Me? Well, I just like watching JSA on screen!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz