![]() |
"In cinemas", jakże wielka była kiedyś nasza naiwność |
No tak, nowa Wonder Woman. Nie mam niestety za dużo dobrego do powiedzenia o tym filmie, a blog ten ma być miejscem na silly and happy things, pozwolę więc sobie załatwić moje wrażenia zwięźle i przejść do weselszych rzeczy! No to spróbujmy omówić film klasyczną feedbackową metodą na kanapkę (pochwalić - omówić problemy - pochwalić na koniec), zaczynając od paru pozytywnych aspektów:
- Gal Gadot nadal wygląda bardzo dobrze jako Wonder Woman;
- początek filmu ze sportową rywalizacją Amazonek i młodą Dianą był całkiem przyjemną, dynamiczną i efektowną sekwencją;
- trochę dobrze pojętej komiksowej silliness w rodzaju niewidzialnego myśliwca głównej bohaterki;
- fajny trailer! Poważnie, tak jak lata temu z pierwszym Iron Manem - możecie obejrzeć trailer i w sumie filmu już nie trzeba. Dwie i pół godziny w dwie i pół minuty!
Pierwszą porcję pozytywności już mamy, czas więc na krytyczne mięcho:
- film jest zwyczajnie za długi - dwie i pół godziny wloką się i wloką. WW84
za długo siedziała chyba w produkcji, bo scenariusz meandruje tak,
jakby ktoś nieustannie miał nowe pomysły, ale żaden nie jest
satysfakcjonująco rozwinięty. Tu magiczny artefakt, tam napięcia na Bliskim Wschodzie, w międyczasie zmartwychwstaje love interest głównej bohaterki, coś tam wspominają o antycznej superamazonce i jej magicznym pancerzu - wszystko to wrzucone do jednego kotła i wszystko niedogotowane;
- dwójka villains - Maxwell Lord oraz Cheetah - i żadne z nich nie dostaje dosyć czasu (a przypomnijmy, że film trwa bite dwie i pół godziny);
- okrutnie wymęczony rys postaci - Cheetah zaczyna jako awkward girl,
która śmieje się niezręcznie, ma problemy z relacjami społecznymi i nie
umie chodzić na szpilkach (jest to wspomniane tyle razy, że jest to jej
defining character trait niemalże), a kiedy zaczyna swoją (nieprzekonującą) transformację w komiksową villainess, zdejmuje okulary, układa inaczej włosy i zaczyna chodzić (i wręcz skakać) na wysokich obcasach. Ten archetyp był już wymęczony trzydzieści (czterdzieści? pięćdziesiąt?) lat temu; byłbym w stanie to wybaczyć, gdyby film miał chociaż nieco samoświadomości i spróbował się z nim pobawić, skomentować czy sparodiować - ale nie, dorky girl gets a sexy makover and now she's baaaad jest tu zagrane w stu procentach na poważnie;
- Maxwell
Lord jest zarysowany niewiele lepiej. Otóż widzicie, w latach '80 był
on w komiksach biznesmenem-cwaniaczkiem, trochę jak w filmie, ale przy
tym organizatorem i sponsorem Justice League International -
dosyć komediowej drużyny drugoplanowych herosów, którą cały czas musiał
wyciągać z kolejnych wodewilowych tarapatów, z bólem serca sypiąc
pieniądze w tę studnię bez dna (a to spowodowali incydent
międzynarodowy, a to próbowali założyć imperium hotelowe na tropikalnej
wyspie, a to trzeba było ich wysłać na lekcje francuskiego...) - sami
autorzy pisali o tej inkarnacji Justice League jako o bwa-ha-ha League. We wczesnych latach '00 z kolei wypadało być dark and edgy,
więc wówczas Max doczekał się interpretacji jako bezwzględny
morderca-telepata, który potrafi zabić strzałem w głowę jednego z
ówczesnych ukochanych bohaterów, a później mentalnie kontrolować samego Supermana -
co zresztą sprawiło, że Wonder Woman była zmuszona skręcić Maxowi kark,
z czego wynikły potem moralne perypetie. Anyways, filmowy
Maxwell Lord próbuje jakoś połączyć obie te interpretacje, ale nie
widzieć czemu bierze ich najsłabsze elementy - nie jest więc ani
zabawny, ani straszny, ani w żaden sposób intrygujący. Już w serialowej Supergirl zrobili tę postać ciekawiej, a było to już parę lat temu!
- setting lat '80 kompletnie niewykorzystany - jakiś tam kolorowy shopping mall, jakieś tam zimnowojenne napięcia w tle, ale przepisanie scenariusza tak, by miał miejsce współcześnie zabrałoby pięć minut (z czego dwie poświęcone na temperowanie ołówka);
- muzyka! Skoro już mówimy o
latach '80, to gdzie ten pulsujący syntezator z trailera, gdzie jakaś
romantyczna ballada z epoki, gdzie jakiś hair metal w scenie
akcji? Nigdzie, zamiast tego mamy czysto ilustracyjną ścieżkę dźwiękową.
Rozumiem, że podobne manewry z muzyką widzieliśmy już w filmach
komiksowych nieraz - Guardians of the Galaxy z całymi albumami hitów, X-Men ze Sweet Dreams, Thor z Immigrant Song - ale to dlatego, ze ta sztuczka działa.
Sporą częścią uroku komiksów superbohaterskich jest odwołanie się do
nostalgii; kiedy więc kręci się film superbohaterski i do tego period piece, wstawienie jakiegoś adekwatnego hiciora powinno być a no-brainer. A jednak nie było.
Kończąc tę część krytyczną - nie lubię bowiem wchodzić w rolę smutasa mówiącego, co mu się nie podobało, tego w internecie macie dosyć - powiem, ze kardynalnym problemem WW84 jest bycie filmem rozwleczonym i pozbawionym kierunku. Mam wrażenie, że wszyscy męczyli się przy tej produkcji: reżyserka, obsada, no i na końcu niestety ja. Nie jest to film agresywnie zły; jest po prostu kinda pointless. I może lepiej przyjąłbym film, który jest kinda pointless i trwa 80-90 minut, ale dwie i pół godziny? Fuggedaboudit.
No to jeszcze jedna, drobna, pozytywna kropeczka na koniec:
- cameo Lyndy Carter, która grała Wonder Woman w serialu z lat '70! Lynda is always a treasure; poza ikoniczną wtedy rolą zajmuje się różnymi wartościowymi sprawami, ale też wciąż znajduje czas i chęci na silly activities. Z komiksowej strony: pojawiała się na przykład w paru odcinkach serialowej Supergirl, zaś jeśli chodzi o gry, to w Falloucie 4 nie tylko występowała cyfrowo jako szansonistka Magnolia podkładając głos postaci, ale i do tego napisała i nagrała kilka piosenek, które wykonuje w wirtualnym barze. Gdybym miał wybrać theme song tego bloga, poniższy kawałek byłby wysoko na liście propozycji!
Gdzieś obiło mi się o uszy ze obecne wcielenie Maxwella miało przypominać odrobinę Trumpa ;) ale że filmu nie widziałam to ciężko się do tego odnieść
OdpowiedzUsuńCzego by o Trumpie nie mówić, w przeciwieństwie do Maxa jest i zabawny, i straszny ;)
UsuńCzyli pierwowzór dobrze dobrany, tylko adaptacja marna! :D
Usuń