piątek, 25 kwietnia 2025

JLA

Ostatnio nieco mniej niż zwykle tekstów komiksowych - wszystko dlatego, że minione miesiące upływają mi pod znakiem maratonów serii-kobył. Jedną z nich był Nightwing, który doczekał się już trzycyfrowej numeracji, co we współczesnym krajobrazie wydawniczym jest prawdziwym osiągnięciem; nic zresztą dziwnego, kto nie chciałby czytać przygód Robina, który is all independent and sexy now? Dosłownie dzisiaj zauważyłem na korytarzu uczennicę scrollującą na komórce jakąś scenę z Nightwingiem oraz Red Hoodem; take that, wszyscy załamywacze rąk od "komiksy są dla starych facetów"!

Drugi czytelniczy maraton zapoczątkowało składanie listy komiksowych rekomendacji dla kolegi R. (może i tutaj warto o niej kiedyś napisać?). Konstruując ją zorientowałem się, że zawierała Justice League Dark (oczywiście), humorystycznego klasyka Justice League International Giffena oraz DeMatteisa… ale nie było tam żadnej standardowej Justice League. Nigdy nie byłem szczególnym fanem flagowych tytułów - najciekawsze rzeczy znajdują się zwykle w mniejszych, solowych seriach na obrzeżach komiksowych uniwersów (Poison Ivy!)… ale może jestem w tej ocenie nieuczciwy? Postanowiłem więc przeryć się jak lodołamacz przez współczesne przygody Ligi, poczynając od roku 1997.

...a właściwie nie Justice League, tylko JLA - hej, była ta końcówka lat '90, taki był ówczesny cool! "JLA", prowadząca na myśl akronim rządowej tajnej agencji, wabiła też z półek wielkim, uderzającym logotypem tytułu. It was the book.

Dlaczego właśnie wtedy? Może to porównanie nieco na wyrost, ale przed 1997 Justice League odrobinę przypominała wydawniczo X-Menów: zdążyła rozejść się na miniserie, spin-offy i pod-tytuły, by wspomnieć tylko tę humorystyczną International. Pod koniec lat '90 stery projektu powierzono Grantowi Morrisonowi, a ten zarządził powrót do korzeni: Ligę najbardziej znanych postaci, której rdzeń stanowiła tzw. trinity: Superman, Batman i Wonder Woman. Miała to być Liga bogów i herosów, ikoniczna drużyna zmagająca się nie z gangsterską przestępczością, a z zagrożeniami na odpowiednio mitycznym i kosmicznym poziomie. Koncept chwycił; Liga Morrisona do tej pory uważana jest za jedną z najbardziej udanych w historii, a Marvel dekadę później skopiował koncept drużyny "najpopularniejszych postaci wydawnictwa" (stąd też wśród Avengersów w latach '00 mamy, nietypowo, Spider-Mana czy Wolverine'a). 

(W tym miejscu drobny aside: w 2020 Grant Morrison stwierdził, że osobiście preferuje zaimek they - całe życie był w końcu osobą lawirującą po spektrum płci - ale nie ma też problemu z byciem określanym jako he; w końcu przez bite 60 lat sam mówił o sobie w ten sposób. Szanuję oczywiście samoidentyfikację Morrisona i postaram się więc unikać zbędnych form osobowych, ale dla zwięzłości i spójności przy czasownikach zachowam męską odmianę.)

Ale do rzeczy! W dzisiejszym wpisie przejdziemy przekrojowo przez niemal dekadę JLA (1997-2006), siłą rzeczy nie oddam więc należnego honoru wszystkim scenarzystom oraz artystom; wiele z historii pominę, skupiając się na elementach, które wydały mi się osobiście najciekawsze. Ruszajmy zatem; pierwszą osobą u kreatywnego steru jest, jak już wiemy, Grant Morrison!

Otwierająca całość historia: na Ziemię przybywa nowa drużyna superbohaterów, Hyperclan, i oferuje podejście bardziej proaktywne niż stara, znana Liga.

Jedną z najbanalniejszych krytyk gatunku superbohaterskiego - nawet w tzw. "poważnych" mediach - jest swoista indolencja figury herosa. Dlaczego Superman nie skończy wszystkich wojen i nie nakarmi wszystkich głodnych, jeśli jest taki potężny? Dlaczego Batman nie wsadzi Jokera do porządnego zakładu, a nie Arkham, z którego uciec można co piątek? Ano dlatego, że są to serializowane narracje; gdyby Superman zbawił świat, realia komiksów z nim odeszłyby zbyt daleko od tej quasi-realistycznej "rzeczywistości za naszymi oknami", dryfując w coraz odleglejszą science-fiction (niektóre historie podejmują się zresztą takiego wyzwania, ale zauważcie - są to zazwyczaj zamknięte tzw. Elseworlds). Gdyby Batman zamknął Jokera w bezpiecznej placówce, byłoby to "realistyczne", ale przepadłby barwny łotr; wszyscy będą więc uciekać, powracać, opowiadać stale nowe - lecz zarazem stale znajome! - historie, jak symboliczne figury w szesnastowiecznej commedia dell'arte.  

Lustrzanym odbiciem powyższego zarzutu jest interpretacja superbohatera jako faszystowskiego nadczłowieka: vigilante, kogoś stawiającego się ponad prawem, zaprowadzającego siłowo nowe porządki oraz organizującego świat wedle własnego widzimisię. "Słaby" bohater dostaje więc łatkę reaktywnego i nieefektywnego; "silny" staje się zaś ostatecznie symbolem opresji.

Podobne analizy często pomijają jednak fakt, że figura proaktywnego superbohatera to w gatunku nic nowego i rzadko kiedy bywa portretowana pozytywnie. Konfrontacja Liga/Hyperclan to właśnie jedna z takich dyskusji: Hyperclan początkowo zaskarbia sobie społeczną sympatię efektownymi aktami dobroczynności, jak przemiana jałowej Sahary w kwitnący ogród; ostatecznie ingerencje takie okazują się jednak zbyt radykalne, zbyt daleko idące, niemożliwe do utrzymania na dłuższą metę.

Lata '90 = mullet Superman! Najlepsza fryzura, jeśli jeszcze nie wiecie... ♫

To właśnie "superbohater jako siatka bezpieczeństwa", albo - jak zwykło się mówić w ostatnich latach - nie policjant, a bardziej strażak: ktoś ryzykujący własnym bezpieczeństwem w imieniu potrzebujących. Morrison wykłada tu dobitnie swoją filozofię, kładąc już na spoczynek popularny w latach '80-'90 wizerunek mrocznego mściciela i antybohatera. That's not sustainable; we are entering the reconstruction age, i Morrison jak zwykle pojawia się w awangardzie.

Inne klasycznie morrisonowskie motywy obecne w JLA to splot superheroizmu oraz mitologii: możecie spodziewać się ucieleśnionych bóstw, świadomych broni z innych wymiarów gotowych do anihilacji całych panteonów, podobnego surrealizmu. Do Ligi dołącza nawet honest-to-gosh anioł, wygnany z niebios Zauriel (pierwotnie miał to być skrzydlaty Hawkman, ale ostatecznie stanęło na faktycznym aniele).

A tak, poza bogami z innych wymiarów Liga stawia też czoło innemu niesamowitemu zagrożeniu: kompleksowi militarno-industrialnemu.

I chociaż punktem honoru JLA było prowadzenie zamkniętych, zrozumiałych historii, od czasu do czasu widzimy nagłe efekty wydarzeń dziejących się poza główną serią. Na przełomie millenniów Superman odpuścił sobie na przykład mullet i przeistoczył się w niebieską wersję samego siebie, pieszczotliwie zwaną w fanowskich kręgach Superman Blue lub Electric Superman. Dlaczego? Tego już JLA nam nie tłumaczy i ja też nie będę, bo chciałbym skończyć ten wpis jeszcze dzisiaj! 

Nieszczególnie subtelna metaforyka z Supermanem niosącym kulę ziemską niczym mityczny Atlas! Ale nie wszystko musi być subtelne; zwróćcie też uwagę, że Flashem tej ligi jest Wally West, weteran Teen Titans.

To dosyć istotne tematycznie: nowa Liga składała się znajomych figur (Flash, Green Lantern, Green Arrow), ale świeżych osób. Nastąpiło już przekazanie herbów i symboli; nowy Flash to Wally West, nowy Green Lantern - Kyle Rayner, nowy Arrow - Connor Hawke, syn Olivera. Trinity - Superman, Batman, Wonder Woman - zapewniała stabilność, ale świeża krew wnosiła nowe perspektywy oraz energię. Działało to bardzo dobrze: nie przesadzę mówiąc, że dla całego pokolenia Flash to przede wszystkim Wally, a Green Lantern - Kyle; osobiście aż do wejścia na scenę Jessiki Cruz podpisywałem się w rubryczce "Kyle Rayner is my Green Lantern, hip and new".

Jedna z historii z młodzieżą urzekła mnie szczególnie! Otóż najpotężniejsze osoby w Lidze uległy złowrogim mocom łotra numeru; uniknął ich tylko Connor Hawke, uczciwie mówiąc zignorowany przez złoczyńcę jako zwykły koleś z łukiem, zagrożenie klasy D lub E. Oto kulminacyjne sceny: 

"How about just one! Pointed! Arrow! Dad!"

And so:

It looks pretty pointed!

Być może widzicie już, do czego piję; to piękna zapowiedź scen z serii Hawkeye duetu Fraction/Aja, od lat już mojego ulubionego komiksu ogółem:

"Boomerang. Respect it."

Morrison i boomerang arrow to w sumie a throwaway cute scene; dekadę później Fraction zbudował dookoła tego żartu cały numer, gdzie strzała-bumerang pojawia się narracyjnie na początku, by w finale wrócić jak...

"It comes back to you in the end." <3

Czyli co, zapytacie, Fraction zrzyna z Morrisona? Nie, gdzie tam, konstrukcja narracji jest w obu tych komiksach kompletnie różna; nie zdziwiłbym się jednak, gdyby jakiś wpływ - świadomy lub nie - czaił się gdzieś w mózgu Fractiona. To w końcu uniwersalnie uroczy motyw i powód, dla którego tak lubię Hawkeye'a: bogowie bogami, but sometimes you just need a plucky guy with a few sticks.

Morrison pozwala sobie w ogóle na całkiem sporo humoru:

Zgadnijcie, skąd jest Morrison - i miejcie w głowie słowa Batmana przy analizie twórczości!

Ogólnie więc trudno nie docenić tego okresu JLA; Morrison robi interesujące tematycznie rzeczy, nawet jeśli wielki finał z bogami oraz pozawymiarowymi zagrożeniami jest już nieco zbyt bombastyczny i mityczny w skali, by przejąć się uczciwie postaciami oraz stawkami. Nie kryję więc, że z pewną ulgą przywitałem zmianę na stanowisku głównego scenarzysty: od numeru #43 (i okazjonalnie wcześniej z doskoku) honor ten przypadł Markowi Waidowi.

Mark Waid to scenarzysta znany z ciepła, humanizmu oraz zamiłowania do Silver Age; na blogu omawialiśmy już jego bardzo dobrą serię World's Finest (w której zresztą nabijał się sam ze swojego stażu w JLA, ale o tym za chwilę). Możecie więc spodziewać się lżejszego tonu; jeśli Morrison jest fanciful and mythic, to Waid jest fanciful and silly. W jednej z jego pierwszych historii Batman wskazuje Lidze łotra-bogacza stojącego za nieszczęściami spotykającymi ostatnio Gotham; wedle Człowieka-Nietoperza niegodziwcem tym...

"You're kidding! Gotham's answer to Donald Trump?" Ajjj, historia spłatała nam figla!

W międzyczasie do drużyny dołącza kilka nowych twarzy - jak na przykład Plastic Man, zmiennokształtny comic relief zespołu (interpretacja tej postaci jako jednego z najpotężniejszych ziemskich superbohaterów - niezniszczalnej istoty drwiącej z praw fizyki - była dopiero przed nami). Jeśli bywacie w komiksowych fanowskich przestrzeniach, całkiem możliwe, że kojarzycie poniższą sekwencję:

Big Barda to kosmiczna bogini na gościnnych występach w Lidze...

...która ma ograniczoną cierpliwość do Plastic Mana; trudno się zresztą dziwić!

Scena ta wryła się w fanowską pamięć tak, że w filmie Teen Titans Go! To The Movies wśród niezliczonych gagów jest też prezenter telewizyjny pytający Supergirl o jej kreację: who are you wearing?

"...Plastic Man!" Well, at least it's consensual here, I guess.

Nie będę może zdradzał, dlaczego Batman poszczuł Ligą Bruce'a Wayne'a - ale przyznacie, że to świetny hook! W innej zabawnej historii z ery Waida Liga zostaje zmniejszona do mikroskopijnych rozmiarów, by zbadać rosnący u kogoś guz; okazuje się, że guz ten to cała mikroskopijna cywilizacja (czas płynie relatywnie wolniej, gdy jest się super-małym, miała więc czas się rozwinąć; to lub podobne mambo-dżambo, nie o twardą naukę tutaj chodzi). Pojawia się więc interesujący dylemat: życie pacjenta czy całej cywilizacji? Nie pomaga fakt, że problemy zdrowotne nosiciela wynikają z tego, że nasi mikro-bracia prowadzą rabunkową eksploatację zasobów; they are literally killing their world.

Brzmi już jak szalona historia z Silver Age, prawda?

I wtedy Waid wyprowadza nokaut: para naukowców z ginącego świata buduje pojazd, który przeniesie ich potomka na... wątrobę:

...czyli dodatkowo wszystko to było paralelą z zagładą planety Krypton!

Oh, Waid, you silly old goat, you! Supermanowi nie jest do śmiechu, ale ja nie mogłem powstrzymać się od parsknięcia; widać, że Waid jako entuzjasta medium oraz jego historii bawi się doskonale, a kiedy autor świetnie się bawi - to i mi więcej nie potrzeba.

Później Waid napisał raczej poważniejszą historię, Tower of Babel; to właśnie z niej śmiał się potem sam na łamach World's Finest. To relatywnie słynna fabuła, w której Liga zostaje systematycznie rozmontowana prze kogoś znającego wszystkie ich słabości; okazuje się, że osoba ta robiła użytek z protokołów Batmana, który - paranoikiem będąc - przygotował metody pokonania przyjaciół, gdyby kiedyś przyszło im do głowy zmienić klubowe barwy i stać się zagrożeniem dla świata. Liga oczywiście przeżywa, ale wzajemne relacje towarzyskie są, powiedzmy, nadszarpnięte; w rezultacie Batman opuszcza drużynę.

Jeśli zdarzyło wam się oglądać animowaną Harley Quinn z 2019, pamiętacie być może, że jedną z antagonistek była tam niejaka Queen of Fables, władczyni klasycznych - czyli często mocno krwawych - baśni. Waid stworzył również ją; i o ile fabuła ta to takie tam superhero action, to wykorzystam ten moment do pozżymania się przez chwilę na na rysownika, Bryana Hitcha. Hitch jest chyba najbardziej znany z pracy przy The Ultimates (2002), wersji Avengersów z tzw. Ultimate Universe, która stała się potem niemalże koncepcyjną kanwą filmowego Marvela. I'm not a big fan; wiele osób ceni jego filmowy i dosyć realistyczny styl, ale osobiście lubię w moich komiksach większą porcję umowności.

W JLA po raz pierwszy chyba zauważyłem, jak mocno Hitch powiela sam siebie. W grupowych scenach akcji ma na przykład dla Wonder Woman dosłownie jedną pozę; diving into the action ass-up style.

Popieram swoje słowa następującymi dowodami:   

HYC

HOP

BĘC

Znalazłoby się więcej; powiedzmy, że jeśli Hitch nigdy nie był wśród moich ulubieńców, to teraz tym bardziej muszę zapytać: man, what's-up with that ass-up pose?

Ciekawszy wizualnie jest na pewno numer #35, w którym Liga wędruje do plus-minus piekła (mają w końcu w zespole anioła i w ogóle). I cóż tam ciekawego widać w piekle?

Beksiński, a jakże! Mark Pajarillo składa tu drobny hołd artyście.

Piekielna katedra jest całkiem podobna do tej z obrazu AA83...

...a charakterystyczne kolumny w okolicy również jasno wskazują, czym malarstwem inspirował się tu Pajarillo.

Od numeru #61 funkcję głównego scenarzysty przejmuje Joe Kelly. Co tu owijać w bawełnę - to mój najmniej ulubiony okres z całego magazynu. Koncept wiodącej historii jest co prawda nienajgorszy (główna Liga trafia w przeszłość do tzw. Obsidian Age, podczas gdy o teraźniejszość musi dbać sklecona awaryjnie "contingency League" postaci z drugiego-trzeciego garnituru), ale jakoś pisania jest bardzo nierówna.

Są tam zawirowania z magią, z Atlantydą, z biegiem historii...

...głownie jednak boli to, że postacie pisane są jak własne karykatury. GRRR I'm paranoid and dark, mówi Batman; HEYYY I'm socialist and horny, mówi Green Arrow. Tak, to wszystko faktyczne elementy tych postaci, ale brakuje tu niuansu, finezji; it reads like a so-so fanfiction.

Z nowymi postaciami nie jest lepiej; krótko ścięta pani to niejaka Faith (o telekinetycznych mocach), jej charakter to ????????

There are some fun bits here and there; podobało mi się, że w skład zastępczej Ligi wchodzi na przykład Major Disaster, wielki chłop o mocy wywoływania katastrof naturalnych. Jest eks-łotrem szukającym odkupienia, ale jak to zrobić z tak destruktywnymi umiejętnościami? 

Joe Kelly to całkiem uznany scenarzysta; jest na przykład autorem What's So Funny About Truth, Justice & the American Way?, klasycznego komiksu ery rekonstrukcji (występująca w nim radykalna The Elite oraz jej przywódca, Manchester Black, to krytyka modnych wówczas dark, edgy & cynical narratives). Im bliżej końca jego kadencji, tym bardziej zaczynałem się z nim docierać, ale jednak ogólny chaos oraz uproszczone charakteryzacje nie zachęcają mnie do powrotu do tego okresu.

Wiecie, kto wskoczył do JLA w numerach #94-99? Sam Chris Claremont, ojciec klasycznej ery X-Menów; człowiek, który pisał ich główną serię przez 16 lat! Nie chcę dziś dryfować za bardzo w dyskusje o Claremoncie - siedzielibyśmy tu do rana! - ale wierzcie mi, że jego styl jest do poznania na pierwszy rzut oka. That is, it feels pretty dated in the early '00s; love you, Chris, but this is not your creative prime.

Ale nazwisko wielkiej gwiazdy z pewnością robi marketingowo swoje! Claremont oferuje nam bzdurkę o wampirach (jesteśmy w końcu w 2004) i są tu wszystkie claremontowskie motywy: kontrola umysłów, bondage dungeons, silne postacie kobiece front & center. Motywy fetyszystyczne w twórczości Claremonta to materiał na cały osobny wpis; hej, już go nawet napisałem!

Lochy, łańcuchy, zalotnie podwiązana koszulka - o imidż trzeba dbać w każdych okolicznościach! Superman i reszta najpotężniejszych herosów są pod kontrolą wampira; it's time for the ladies to save the day, i to z hojną porcją staromodnych dymków z myślami.

Parsknąłem śmiechem widząc taki oto moment:

"To nie mój fetysz!", zdaje się wołać Batman...

...ale "pani z mackami zamiast rąk" to, hm, powracający motyw w twórczości Claremonta! Przez moment macki zamiast rąk miała sama Jean Grey:

"She's adapting -- and, in ways I suspect, starting to like it."

Nie zapominajmy też o Callisto:

Jeden raz to dziwny manewr fabularny, dwa - nietypowy przypadek, trzy...? Cztery...?

Powiedzmy po prostu że Claremont miał swoje umiłowania and more power to him; no kink-shaming here. No i kończy swoją fabułę w najbardziej przerażający sposób! Otóż do pokonania wampira potrzebne było zlokalizowanie jego serca, jak filakterii lisza; Batman (który w międzyczasie pogodził się trochę z Ligą) wychodzi więc w iście bondowskim stylu: 

Such an X-Men moment! Tam nietypowym źródłem humoru byłby pewnie Wolverine.

Ostatni autor godny wzmianki to Kurt Busiek, który przejął JLA od numeru #107. Kurt Busiek oraz jego słynne dzieło - Astro City - zasługuje na szersze omówienie, niż jestem dziś w stanie zapewnić. Moim zdaniem Liga pod jego kierownictwem przeżywa swój ostatni większy kreatywny wzlot; co prawda ogólny koncept jest ograny do szczętu (Liga kontra anty-Liga, tym razem dokładnie Crime Syndicate), ale Busiek jest na tyle sprawnym twórcą, że nawet w ten wysuszony szkielet potrafi tchnąć nieco ducha i koloru. 

Ultraman, Superwoman oraz Owlman to trójca złej Ligi z innego świata; anty-Ziemi, na której jedynym prawem jest mafijna zasada przysług ("favors"). Crime Syndicate of Amerika (tak, przez K!) podbił już cały świat i jest tak znudzony, że Owlman klepie kolegę z zespołu za pokonanie komórki ruchu oporu... którą Owlman hodował sam dla siebie.

Jak to często bywa, zła Liga trafia do świata tej dobrej i przebiera się dla niepoznaki - ale ich wyczucie heroizmu jest nieco niedokładne!

"Plucky aide?"

Liga z kolei pojawia się w świecie Syndykatu:

Busiek dryfuje gdzieś pomiędzy lekkością Waida a morrisonowskim surrealizmem, dokładając do tego całkiem sporo nienajgorszej psychologii postaci.

Finał JLA należy do Geoffa Johnsa - architekta właściwie całej ery wydawnictwa DC. Szkoda więc, że jego zeszyty pełnią raczej rolę funkcjonalną; ich głównym zadaniem jest zlać do tej pory raczej samodzielną serię z szerszym uniwersum, w tym przypadku - pokazać reperkusje tzw. Identity Crisis, kontrowersyjnej historii z 2004.

Identity Crisis - jedna z piętnastu najgorszych historii komiksowych dekady, jeśli wierzyć stronie ComicsAlliance - jest często wspominana jako fabuła emblematyczna dla problemów przełomu millenniów. "Mroczna i poważna" reinterpretacja starych motywów wzbogacona dla smaczku o morderstwa i gwałty - powiedzmy, że faktycznie nie jest to komiks szczególnie dobry; to właśnie od takich ekscesów, Watchmen-but-worse, odcinano się w erze rekonstrukcyjnej. Kluczowym punktem fabuły było wymazywanie wspomnień; czarodziejka Zatanna okazała się prać mózgi łotrom, by ci nie stanowili zagrożenia dla najbliższych osób Ligi (robiła to z przyzwoleniem drużyny, żeby nie było).

And guess what: na łamach JLA widzimy, że pranie mózgów wcale nie było tak trwałe. 

Tajne tożsamości, sekrety drużyny; złoczyńcy znów pamiętają wszystko to, co - po wielu moralnych dylematach - zdecydowano się usunąć z ich mózgów.

Recepta? Wyprać im mózgi jeszcze raz; przy okazji jasne dla wszystkich staje się, że Batman również padł ofiarą kasowania wspomnień. A może nie tylko on? Wzajemne zaufanie Ligi uderza o dno, i zespół nie ma już szansy istnieć w tej samej formie; kiedy tajemnicza siła niszczy ich bazę na księżycu, pojawia się nawet oskarżenie pod adresem Batmana, że to jego manewr mający na celu dalszą dezintegrację zespołu. Liga dochodzi ostatecznie o wniosku, że pewnie tak nie jest - ale sam fakt, że musieli się uczciwie zastanowić nad taką możliwością pokazuje wszystkim, że pewna era już minęła. 

Czas na pożegnalny rytuał:

And that's basically it.

Liga w swojej inkarnacji z 1997 - JLA - została ostatecznie pokonana nie przez superłotrów czy kosmicznych bogów z innego wymiaru, a przez kiepski event comic wprowadzony tu jako crossover. Takie jest życie i tak to często wygląda w przypadku serii komiksowych; było tam jeszcze w finale kilka zeszytów autorstwa Boba Harrasa, ale Harras to przede wszystkim redaktor, nie scenarzysta; wyglądało to tak, jakby musiał wskoczyć na zastępstwo na kilka ostatnich numerów - numerów, które jedna z recenzji określiła trafnie jako limping to the finish line. Numer #125, rok 2006; to oficjalny koniec JLA.

Liga, oczywiście, odrodzi się po kolejnym kryzysie - ale to już może materiał na inną okazję!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz