piątek, 13 sierpnia 2021

Komiksiarstwo na ekranie: DC Animation Triple Threat Edition

Co to, ledwie było o The Suicide Squad, a tu znowu Komiksiarstwo na ekranie? Cóż, tak się jakoś złożyło; wykorzystuję najwyraźniej wakacje do nadrabiania filmowych zaległości. Dzisiaj chciałbym podsumować moje ostatnie przygody z filmami animowanymi DC; wiadomo, że DC od dawien dawna dobrą animacją stoi - by wspomnieć tylko klasyczne kreskówki z Batmanem i Supermanem - i nieustannie wypuszcza coraz to nowe produkcje pełnometrażowe, czasem wybitnie skierowane do dorosłego odbiorcy, czasem kompletnie all-ages. Zaczynajmy więc!

Na pierwszy ogień idzie Justice League vs. the Fatal Five! Przypomniałem sobie o tej produkcji przy okazji pisania o Fatal Five - a do tego jak mógłbym odpuścić film, w którym pierwsze skrzypce gra
moja ulubiona Green Lantern?

It's Jessica Cruz, everybody! Już w pierwszym wpisie na blogu wspominałem, że kiedyś znajdę okazję, by powiedzieć o niej parę słów!

Jessica pojawiła się w komiksach w 2013 i szybko przejęła tytuł mojej ulubionej Green Lantern. Dlaczego? Bo, moim zdaniem, doprowadza koncept Green Lantern do najbardziej logicznej i najbardziej naturalnej konkluzji. Green Lanterns, jako organizacja, posługują się pierścieniami, które pozwalają im kierunkować siłę woli w roli fizycznie istniejących konstruktów czy energii. You have the ability to overcome great fear, komunikują pierścienie nowym rekrutom; welcome to the Green Lantern Corps. Pierwszym nowoczesnym Green Lantern był Hal Jordan - pilot myśliwca, narwaniec o gorącej głowie, generalnie człowiek bez strachu; klasyczny macho hero z lat '60. 

Scenarzystom potrzeba było pół wieku na pewną refleksję - czy nie byłoby ciekawiej, gdyby bohaterem nie był heros bez strachu, ale faktycznie osoba, która na naszych oczach potrafiłaby overcome great fear? I tak powstała Jessica Cruz, kobieta cierpiąca na zaburzenia lękowe - z całym przekrojem związanych z tym problemów, jak ataki paniki i utrudnienia w codziennym funkcjonowaniu. Kiedy ma zły dzień, wyczynem jest dla niej wstać z łóżka czy wyjść z domu. Ale Jessica, dla której życie z lękiem nie jest niczym nowym, robi to. Kosztuje ją to dużo bólu i wysiłku, ale dzień po dniu roznieca w sobie tę iskrę siły woli; tę ability to overcome great fear. I jest to siła woli tak potężna, że - skupiona dzięki kosmicznemu pierścieniowi - pozwala Jessice stawać w Justice League jako równorzędna partnerka Supermana czy Wonder Woman. To rewelacyjne i inspirujące splecenie rzeczywistej problematyki z komiksową metaforyką!

Po Jessice Cruz nie wyobrażam sobie bardziej wydestylowanej wizji Green Lantern

Ale wróćmy do samego filmu! W pierwszych scenach trójka członków Fatal Five - Persuader, Mano i Tharok - włamują się do siedziby Legionu i porywają time sphere, by odnaleźć pozostałą dwójkę uwięzioną w przeszłości - Emerald Empress i Validusa. W pościg przez czas wyrusza za nimi Star Boy, który w tej (współcześniejszej) interpretacji cierpi na schizofrenię - a nagła natura pościgu sprawiła, że nie ma możliwości zabrania swoich leków z trzydziestego pierwszego wieku. Jedyna osoba, która zna plany Fatal Five, utyka więc w dwudziestym pierwszym wieku z jasnymi objawami schizofrenii... i ma, delikatnie mówiąc, problem z przekonaniem kogokolwiek, że pochodzi z odległej przyszłości.

Grupa łotrów z przyszłości przyciąga jednak uwagę współczesnej Justice League, i Star Boy ma szansę zyskać pomoc, a Jessica - udowodnić samej sobie, na ile ją stać jako świeżo upieczoną Green Lantern.

Nie jest to skomplikowana historia, ale uderza w odpowiednie emocjonalne akordy - ludzie pokonujący własne ograniczenia, ludzie znajdujący nić porozumienia, ludzie gotowi do trudnych wyborów i poświęceń - klasyka. Fun factor, poza emocjonalnymi interakcjami postaci, dostarcza też oczywiście kilka starć współczesnej Justice League z futurystyczną Fatal Five. Już w pierwszej konfrontacji atomowy topór Persuadera rani do krwi samego Supermana - a później tempo tylko rośnie! Jak to w dobrym crossoverze, wszyscy dostają swoje pięć minut i mają szansę pobłyszczeć - włączając w to słabiej znane postacie, jak Mr. Terrific (który, dzięki płynnej i pomysłowej animacji jago gadżetów, wydawał mi się nawet wizualnie ciekawszy niż w komiksach). Głównym wątkiem  jest jednak wyraźnie ten Jessiki Cruz - i fantastycznie, gdyż w końcu bardzo lubię ją, bardzo lubię Legion, a tutaj oba te światy spotykają się w kombinacji przyjemnej jak gin i wermut. 

Design Fatal Five nadal zasadniczo ten sam!
To najbardziej klasyczna i straightforward produkcja z dzisiejszego zestawu; a do tego dynamiczna i zwięzła - i to tak, że czasem aż chciałoby się, żeby na niektóre wątki poświecić więcej czasu. Animacja jest w czystym, klasycznym stylu DC, aktorstwo głosowe bez zarzutu; niczego innego bym się nie spodziewał po studiu z takim doświadczeniem. Bawiłem się solidnie! Jessica Cruz i Legion stuff? Nie mogło być chyba inaczej.

Teen Titans Go! To The Movies to pełnometrażowa produkcja oparta o Teen Titans Go!, bardziej komediową i kid-oriented wersję znanego zespołu. I od razu powiem - i ja, kid niebędący już od wielu lat, przez pół seansu chichrałęm się przy tym filmie na głos!

Yup, it's really silly

Jak możesz, Anglisto!, zawołacie być może; przecież Teen Titans Go! w ogóle nie są jak poprzedni animowany serial z Teen Titans! Zgadza się; ta inkarnacja pozbywa się generalnie nastoletniej dramy, a podkręca pokrętło humoru - i tę wersję również w pełni kupuję. Kiedyś to był kreskówki, słyszę czasem, nie to, co te głupoty teraz; spotykałem pogląd taki zarówno u osób w moim wieku, jak i od nastolatków, których uczę w liceum. To oczywiście głównie kwestia idealizowania własnego dzieciństwa i wyrastania z grupy targetowej; pewnie, moje pokolenie mogło wychować się na Duck Tales i animowanym serialu z Batmanem, ale późniejsze dzieciaki też przecież miały masę rewelacyjnych produkcji dla siebie. Avatara oraz starszych Teen Titans; Fineasza i Ferba oraz Gravity Falls. I właśnie chyba najwięcej genów Fineasza i Ferba widzę w Teen Titans Go! - niespożytą energię, wieczne uśmiechy i nieskrępowaną, szaloną kreatywność; a do tego wszystko to podane przez znane i lubiane postacie, choć oczywiście w wersji pełnej farsy. It's pretty great.

Fabuła: filmy o superbohaterach są super-popularne, Teen Titans decydują więc, że pora na ich własny! Przed nimi jednak masa przeszkód - są w końcu nastolatkami, mało kto traktuje więc ich zespół poważnie. Do tego wypadałoby zaangażować będącą na topie producentkę i pozbyć się konkurencji - ale wszystkie te wyboje to tylko paliwo i motywacja dla młodego zespołu. A możecie mieć pewność, że Teen Titans nie rozwiążą żadnego problemu prosto, jeśli mogą to zrobić w sposób maksymalnie zawiły, najchętniej z wykorzystaniem podróży w czasie i numerów muzycznych!

 ♫ The Star! The Fire! The Live! The Wire! / The alien princess in her alien attire! ♫

Proste gagi dla dzieciaków i fart jokes mieszają się tu z autoironiczną krytyką filmów superbohaterskich jako gatunku - i bywa to często satyra tak gryząca i ostra, że rechotałem przed ekranem z myślą oh no, I can't believe they went there! Nie mam nic poza pochwałami dla jakości humoru - w trakcie filmu scenarzyści potrafią wprowadzić dowcip, potem zrobić z niego powracający running gag, żeby w finale podkopać go i postawić na głowie dla dodatkowego efektu; to najbardziej elegancko skonstruowana i przemyślana komedia, jaką ostatnio widziałem. Od żartów słownych (bardzo na przykład bawiła mnie Starfire, która - jako kosmitka - kompletnie nie czuła, kiedy w języku angielsku wykorzystuje się the) po wizualne, od nawiązań do dekad historii komiksu po nabijanie się ze współczesnych trendów - a wszystko to podane z prędkością karabinu maszynowego.

Nic, tylko zrobić stopklatkę i czerpać ubaw z tylu znanych postaci narysowanych w komicznej stylistyce!

Jaka lepsza metoda z ponabijania się z modnych "subtelnych cameos", niż zaangażowanie samego Stana Lee do "subtelnego cameo"? Dodatkowo grał tu on siebie samego jako zagubionego dziadka, który nie do końca orientuje się, w filmie którego wydawnictwa akurat występuje!
Powiem wam tak: jeśli, jako dorosłe i poważne osoby, macie opór przed sięgnięciem po film z kategorii all-ages - usprawiedliwię was szybciutko (w obliczu znajomych czy siebie samych). Zgodnie z serwisem rottentomatoes.com, Teen Titans Go! To The Movies otrzymał 91% pozytywnych recenzji; to więcej niż bardzo poważne filmy jak Incepcja Nolana (87%) czy Pasja Mela Gibsona (49%). Oczywiście, nabijam się tu - ale jeśli właśnie macie ochotę na ponabijanie się z superbohaterów i branży filmowej, zróbcie sobie tę przyjemność i dajcie szansę Teen Titans Go!  

Miałem dwa powody, by obejrzeć film Batman Ninja. Po pierwsze - zainspirowany nim jest jeden z dodatków do DC Deck Building, chciałem więc w końcu zapoznać się z materiałem źródłowym; po drugie, słyszałem swego czasu na przerwie uczniów rozmawiających o tym filmie. I co?, zapytałem, na co nastoletni chłopak odrzekł wie pan, ale to było głupie, nie daliśmy rady. Poczułem się co najmniej zaintrygowany - jak wiadomo, jest po prostu głupie i cudownie głupie, a tego drugiego jestem znanym entuzjastą! Poza tym, mało kto czuje się poważniejszy niż nastoletnia młodzież - do bycia koneserem pewnego poziomu głupoty trzeba po prostu dorosnąć.

Feudalna Japonia czy nie, Alfred zadaje szyku
Wrażenia? Dokładnie takie, jak myślałem! Film idzie w pełen absurd z pełną powagą; to campowy humor, w którym kompletnie durna fabuła i przerysowane koncepty grane są z niewzruszoną miną. A co to za fabuła? Superinteligentny łotr, goryl Grodd (od samego początku są małpy, musi być dobrze) buduje wehikuł czasu, który przenosi go - oraz grupę bohaterów i łotrów z Gotham - do feudalnej Japonii. Sam Batman przybywa z pewnym opóźnieniem - gdy budzi się setki lat w przeszłości, pozostali byli już tam na tyle długo, by założyć małe zwaśnione księstwa (to po stronie łotrów) lub zorganizować ludowy ruch oporu (to grupa heroiczna). Brak dostępu do nowoczesnej technologii stanowi dla Batmana i kompanii pewne wyzwanie, ale czego jak czego - umiejętności improwizacji im nie brakuje!
Catwoman w klapkach japonkach i Harley Quinn z młotem jak z komediowego anime
Od strony wizualnej it's a trip - szczególnie tła są godne uwagi. Spójrzcie tylko na niebo poniżej, z połączeniem malarsko oddanych chmur oraz klasycznego japońskiego motywu fal:  
 
Jeśli nic nie pomieszałem, motyw taki nazywa się seigaiha
Postacie są mniej efektowne - ich projekty są oczywiście odpowiednio szalone, ale animowane są w formie trójwymiarowych modeli zrealizowanych w technice cel-shadingu; ruchy są nieco sztywne i nienaturalne, ale można się do tego przyzwyczaić. Wiadomo przecież, że główną atrakcją jest tu zobaczyć Two-Face'a czy Poison Ivy w wersjach stylizowanych na feudalną Japonię. Sceny akcji to z kolei hołd dla anime, i szybko dryfujemy też w inne obszary z anime kojarzone. Bo czy nie byłoby stratą kręcić japońskiego Batmana i nie wstawić tam wielkich robotów? 

Feudalne japońskie zamki zmieniają się w potężne roboty, just roll with it

No właśnie - gigantyczne roboty, pojedynki na katany, sekretne klany ninja i małpy. Cała masa małp!

Ten film to bezpretensjonalny, przekomiczny, surrealistyczny majak - i nie dziwię się, że ktoś oczekujący poważnej fabuły z Batmanem odbił się od niego jak piłka od ściany garażu. Batman Ninja to ćwiczenie ze stylu; widać, że myślą przewodnią twórców było ma wyglądać super, a reszta mało istotna. Mamy więc całe sekwencje animowane w różnych stylach i z różnymi kreskami; szalone technologiczne konstrukcje klecone z bambusów i sznurów; kostiumy, których projektowanie musiało być workiem frajdy. A fabuła? A tam fabuła, zdają się mówić twórcy z machnięciem ręką, patrz, jak małpy biegną. Nie chcę tu sprawiać wrażenia, że fabuły tam nie ma - jest, i ma swoją porcję zaskoczeń i emocji - ale wyraźnie pełni ona rolę służebną wobec aspektu wizualnego.

So, it's completely over the top - i jeśli skusicie się na ten film, oczekujcie humoru opartego na opowiadaniu kompletnych bzdur z grobowo poważną miną. Osobiście lubię ten typ zabawy, a jeśli do tego podany jest tak wizualnie atrakcyjnie? Batman Ninja, podobnie jak dwa poprzednie filmy, przyniósł mi sporo dobrej zabawy.


Opisałem dzisiejsze produkcje hurtem nie dlatego, bym uważał animację za formę w jakiś sposób podrzędną wobec filmów aktorskich - ale raczej by pokazać rozpiętość obecną w animowanych produkcjach DC. Klasyczna superhero story dla starszego widza; komediowa farsa w wydaniu all-ages; stylistyczny szał dla koneserów nietypowych konceptów - wszystko to, i więcej, można znaleźć w ich bibliotece. Jeśli więc wasza usługa streamingowa zaproponuje wam jakąś animację, nie przewijajcie od razu dalej; być może znajdziecie w nich tyle zabawy, co ja ostatnimi czasy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz