Ależ dawno nie było variety show - lećcie po kawę i spotykamy się za jedną minutę!
Po pierwsze, jak zwykle - nikt nie ucieknie przed komiksowymi trailerami; tym razem zbliża się Shang-Chi oraz, trochę później, nowy Spider-Man. Rzućmy okiem!
Looks fun! To drugie podejście Marvela do martial arts genre po średnio udanym serialowym Iron Fist. Obie te postacie wywodzą się z Bronze Age of Comics, a dokładnie z okresu fascynacji wschodnimi sztukami walki - kamieniem milowym była tu kinowa premiera Wejścia smoka w sierpniu 1973; Shang Chi trafił na marvelowskie łamy już w grudniu tego samego roku, zaś Iron Fist parę miesięcy później. Z tych dwóch postaci to chyba Iron Fist zajmuje cieplejsze miejsce w moim sercu - duża w tym zasługa fenomenalnie rysowanej serii z 2006, o której też z pewnością kiedyś napiszę - ale dziś oddajmy honory Shang-Chi!
![]() |
W języku angielskim zarost tego typu - długie wąsy opadające po bokach - do tej pory znany jest jako Fu Manchu. "Might even grow me a Fu Manchu", jak śpiewał w jednej z moich ulubionych piosenek country Travis Tritt! |
A jak tam zapowiada się najnowszy Spider-Man?
Pretty great! Wygląda na to, że całkiem elegancko połączone będą tu wątki multiverse wprowadzonego w Lokim (zabawne też, że Doc Ock pokazuje, jak adaptacje robią to samo co komiksy - biorą różne wersje postaci, kleją to, co pasuje i tłumaczą to istnieniem alternatywnych rzeczywistości i tak dalej) oraz komiksowej historii One More Day.
Otóż widzicie - w 2007 ówczesny redaktor Marvela, Joe Quesada, postanowił trochę odmłodzić Spider-Mana. Peter Parker zawędrował bowiem daleko od swoich nastoletnich początków w 1962; komiksowe postacie starzeją się powoli, ale na przestrzeni 45 lat Peterowi udało się skończyć liceum, studia, ożenić się ze swoją długoletnią sympatią Mary Jane, i udać się do dorosłej pracy - jako wynalazca oraz szkolny nauczyciel. No i jak tu nasz młody czytelnik ma się identyfikować z takim facetem w wieku średnim, załamywał ręce Joe Quesada; myślał, myślał i wymyślił - w historii One More Day antyczna ciocia May miała umrzeć, więc Peter dosłownie zawarł dla niej pakt z diabłem. Mephisto (bezpiecznie areligijny magiczny szatan z innego wymiaru) postawił warunek - ciocia May będzie żyła, twoja sekretna tożsamość znów będzie sekretna, ale w rewanżu...
![]() |
"Also, I want you to join my Devil's Dozen." |
No i, podpisując pakt, Peter Parker z dojrzałego mężczyzny znów stał się nieznanym światu singlem żyjącym od pierwszego do pierwszego, jak lata temu. Historia ta została przyjęta wyjątkowo negatywnie; był to redaktorski retcon bardzo grubymi nićmi szyty, i dziś - lata później - siedzę tu i rechoczę widząc paralele pomiędzy E. Nelsonem Bridwellem i Prince Evillo oraz Joe Quesadą i Mephisto. Historie nie dość, że pisane w jasny sposób pod edytorski mandat, to jeszcze z czerwonymi diabłami w rolach głównych! Jak mówi powiedzonko - może i historia się nie powtarza, ale zdecydowanie czasem się rymuje.
Głównym zarzutem tematycznym wobec historii było wypięcie się na główne przesłanie Spider-Mana - wiecie, to o mocy i odpowiedzialności. Bo czy odpowiedzialną rzeczą nie byłoby przyjąć konsekwencji publicznego ujawnienia swojej tożsamości (Peter zrobił to w komiksach jako gest wsparcia dla Iron Mana podczas Civil War)? Czy odpowiedzialną rzeczą nie byłoby nie reanimować po raz kolejny ciotki May, która miała już jakieś sto siedemdziesiąt lat, i przyjąć konsekwencje przemijania i biegu lat? W filmowym wydaniu Marvel wydaje się przyznać do pomyłki i iść w stronę tego, że była to zła decyzja dla wszystkich zaangażowanych - krótko mówiąc, spodziewam się odpowiednika wydarzenia Flashpoint z DC, gdzie Flash samolubnie zmienia przeszłość i powoduje tym masę problemów dla całego świata. Opowiemy to jeszcze raz, ale tym razem lepiej - ekranizacje dają do tego dobrą okazję, więc trzymam kciuki!
W innych wieściach: zamówiłem sobie Pixel Box poświęcony komiksom DC; wiecie, jedna z tych usług, gdzie płacisz w ciemno, a oni wysyłają ci pudło głupot. Skusiłem się na coś takiego po raz pierwszy - i przyniosło mi to sporo radości!
![]() |
Kotu też, jak to każde nowe pudło! |
Uwaga, czas na okazję do zastosowania rzadkiego taga granie mobilne:
Idle Champions of the Forgotten Realms to klasyczna idle game - postacie idą, atakują, pokonują wrogów same; gracz może ingerować tylko wykupując kolejne ulepszenia i dobierając skład drużyny. Po grę sięgnąłem na fali entuzjazmu wobec Adventures in the Forgotten Realms, najnowszej edycji karcianki Magic: the Gathering. Właścicielem medżika i dedeczków jest ta sama firma - aż dziwne więc, że dopiero teraz wzięli się za crossover! Krótko mówiąc, zamówiłem pudło kart i grało nam się super; klimat po prostu wylewa się z całości, od ikonicznych postaci, potworów i zaklęć po włączenie do gry mechaniki okazjonalnego turlania d20 - co bo bardziej mówi erpegowa radość w starym stylu, niż okrzyki radości po wyturlaniu natural twenty? Kto przeżywał takie momenty przy dymiących "nastrojowych" świeczkach i obsmarowanych kartach postaci - albo przy jakimś Baldur's Gate - poczuje się na pewno jak w domu.
Ale ale, głupkowata gra mobilna! To ostatnio moja ulubiona pozycja do słuchania podcastów czy audiobooków; oczy mają co śledzić, palce mogą czasem coś poklikać, słowem - jak prawdziwy człowiek dwudziestego pierwszego wieku jestem najwyraźniej uzależniony od bodźców ze wszystkich stron. Idle Champions to w swoim sercu bardzo powolna puzzle game; zaczynamy z garstką postaci o klasycznych erpegowach rolach - tank, DPS, healer, support - które w zależności od wzajemnego sąsiedztwa dają sobie różne bonusy. Ta postać dopala sąsiadów, ale tylko tych o dobrym lub neutralnym charakterze; ta z kolei lubi być z innymi postaciami o zręczności 15 lub wyższej. A że różne misje wymuszają różne formacje drużyny - tu idą zwartą ławą, tam wężykiem, gdzie indziej muszą chronić NPCa w środku formacji, jeszcze gdzie indziej kilka slotów zajętych jest przez dumnie maszerujące bezużyteczne kurczaki - jest to akurat taka mieszanka kombinowania i głupkowatego humoru, która miło kojarzy mi się z dedeczkami i stanowi - jak pisałem wyżej - dobre, nieprzesadnie angażujące tło do słuchania czegoś. Z kolejnymi misjami odblokowujemy coraz więcej przedmiotów i postaci, więc i pola do kombinowania jest więcej - zaznaczę tylko, że gra ma drobny tekst, który wygodniej czyta się na tablecie niż na komórce. Nie jest to nic rewolucyjnego w cyfrowej rozrywce, ale do położenia się na kanapie wieczorem z podcastem na uszach? U mnie wypaliło.
A, i jeszcze jeden ostatni news na dzisiaj, może i na tym etapie nieco stary, ale dawno nie spotykaliśmy się na variety show. Otóż obie serie, o których pisałem w tym roku - Who Killed Jimmy Olsen? oraz Superman Smashes the Klan - zostały uhonorowane nagrodami Eisnera! Pierwsza w kategoriach best limited series oraz best humor publication; druga - best publication for kids oraz best adaptation from another medium. Anglista wie, co dobre! Z tą optymistyczną myślą już was dziś zostawię - i z życzeniami przyjemnego weekendu, oczywiście!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz