piątek, 20 sierpnia 2021

Komiksiarstwo na ekranie: Black Widow

W końcu udało mi się nadrobić przeniesienie na ekran przygód Natashy Romanoff! I co? I było fajnie, a po więcej przemyśleń - tym razem ze spoilerami! - zapraszam was poniżej.

Zacznijmy od oczywistości - z racji na pandemię film ten miał trudną historię produkcji i wielokrotnie przekładaną premierę, przez co mój entuzjazm do tego projektu zdążył już nieco przygasnąć; hasło premiera Czarnej Wdowy przesunięta stało się trochę takim pandemicznym running joke, i zacząłem już powoli wątpić, czy w ogóle kiedyś ten film zobaczę. Nawet teraz - z racji na równoległe wypuszczenie w kinach i w usługach streamingowych - ciągną się za nim problemy natury prawnej związane z wynagrodzeniem aktorek, ale nie przynudzajmy tutaj aspektem finansowym (chociaż zawsze miło patrzeć, jak ktoś przydusza trochę wielką korporację - więc trzymam kciuki za Scarlett Johansson) i weźmy się za sam film! 

Ten wybrał bezpieczną ścieżkę i adaptuje na ekran najbardziej charakterystyczne wątki związane z Black Widow - jej przeszłość w rosyjskiej szkole dziewcząt-superszpiegów Red Room (poza Black Widow jej absolwentką była też komiksowa Nadia van Dyne) i sięgające daleko macki tejże organizacji. Poznajemy przede wszystkim jej "rodzinę", wraz z którą infiltrowała jako dziecko Stany Zjednoczone - w tym radzieckiego superżołnierza o kryptonimie Red Guardian, jej "ojca", oraz młodszą "siostrę" Yelenę (wybaczcie zanglicyzowany zapis słowiańskich imion, jestem do niego przyzwyczajony przez komiksy). Gdy więc po latach Yelena znowu pojawia się w życiu Natashy, jasne jest jedno - pomimo wszystkich jej wcześniejszych wysiłków Red Room wciąż działa. Obie Wdowy łączą więc siły, bez tym razem zlikwidować tę organizację skutecznie.

Biały kombinezon był wizualnie świetny, zawsze wybijał się na ekranie
Historia jest chronologicznie osadzona gdzieś po Civil War - i moim największym zarzutem w stronę tego filmu jest to, że nie zobaczyliśmy go właśnie wtedy. Nie oszukujmy się, MCU to serial, tyle tylko że wyświetlany na kinowych ekranach - a taka już natura seriali, że wolimy zwykle, gdy wydarzenia popychają fabułę do przodu, zamiast meandrować, cofać się, wyjaśniać i retconować. Nie jest to jakiś wielki zgrzyt - retrospekcje też mogą być fajne - ale sprawia, że film sprawia wrażenie bardziej materiału dodatkowego niż kolejnego kroku naprzód.

Może paradoksalnie to jednak i dobrze? Black Widow była dla mnie balsamem po słabościach serialowego Lokiego; nie niosła na swoich barkach ciężaru budowania uniwersum i rysowania na mapie ścieżek, którymi później będziemy wędrować - była to po prostu zamknięta historia skupiona od początku do końca na Natashy i Yelenie, bez długich ekspozycyjnych sekwencji tłumaczących, gdzie teraz mieszka Kapitan Ameryka i skąd Hulk bierze swoje fioletowe portki. Krótko mówiąc, film zrobił to, co najbardziej lubię w komiksach - nie próbował być wielkim crossover event, a zawęził swoją narracyjną soczewkę do jednej postaci i jednego zakątka uniwersum.

Może też nie do końca fair jest mówienie o "jednej postaci" - Yelena jest bowiem pełnoprawną drugą bohaterką. W komiksach nigdy moim zdaniem nie wyszła poza schemat bycia klasycznym "lustrzanym odbiciem głównej postaci" - zielony Hulk ma złego czerwonego Hulka, czerwony Flash ma złego żółtego Flasha, Czarna Wdowa ma złą Białą Wdowę. Nabijam się tu trochę oczywiście, bo relacje tych postaci często były bardziej skomplikowane - Yelena i Natasha również i w komiksach łączyły siły - ale nigdy nie była to dla mnie jakaś pamiętna osobowość.

Nie wchodząc w fabularne komplikacje, Yelena była też przez jakiś czas członkinią Dark Avengers - być może i w MCU zobaczymy takie "złe odbicie" zespołu?

Filmowa Yelena jest z kolei fantastyczna. Młodsza od Natashy, jest równie uzdolnioną superagentką - ale jej charakter jest kompletnie odmienny. Tam, gdzie Natasha pokazuje wyćwiczony chłód, elegancję i opanowanie, Yelena jest emocjonalna, wygadana i sarkastyczna; nabija się z filmowej pozy, którą Natasha lubi przyjmować podczas walk ("jesteś taką pozerką"), nie boi się nawrzeszczeć na kogoś, zabrać ze stołu butelkę wódki i pójść upić się na smutno. Czuć między nimi różnicę pokoleniową; Natasha jest klasyczną dystyngowaną damą, chowającą wszystko pod stoicką maską; Yelena pokazuje, że nie jest to jedyny model kobiecości, że można też dawać tym emocjom ujście. Potrafi cieszyć się jak nastolatka z fajnej kamizelki i wściekać na cudzą głupotę - i Natasha, otwierając się na siostrzaną relację, również pozwala przy niej swojej masce nieco opaść (choć kosztuje ją to trochę wysiłku). Cieszę się więc bardzo, że Florence Pugh wróci jako Yelena!

Yelena generalnie ukradła show i spokojnie może być nową Wdową w kinowym Marvelu
Zła organizacja złą organizacją, ale - by można było komuś efektownie dać w zęby - potrzeba też jakiegoś superłotra. Tym jest Taskmaster, potrafiący dzięki niezwykłej pamięci mięśniowej bezbłędnie imitować wszystko, co choćby tylko raz zobaczył; po obejrzeniu filmu z Brucem Lee potrafi idealnie skopiować każde uderzenie, po zobaczeniu Avengersów w akcji uczy się rzucać tarczą jak Kapitan Ameryka i strzelać z łuku niczym Hawkeye. To bardzo fajny łotr, który pisany jest zwykle z lekko komediowym zacięciem; nie jest jakimś psychopatą, a po prostu najemnikiem, który robi użytek ze swoich talentów i inkasuje przelewy od tego, kto mu akurat zapłaci - raz więc pomoże Avengersom, a innym razem wynajmą go niegodziwcy. Jego głównym, stałym źródłem dochodu jest zaś hurtowe szkolenie minionów dla rozmaitych superłotrów - skądś w końcu muszą się brać ci szeregowi chłopcy do bicia!

Komiksowy Taskmaster to zazwyczaj lekki i zabawny łotr...

Przynajmniej w komiksach! W filmie zaś - i tutaj mamy główny spoiler - pod szkieletową maską Taskmastera kryje się córka niegodziwca stojącego za programem Red Room; poraniona, z wypranym mózgiem i kontrolowana chemicznie pokazuje, że dla głównego antagonisty nawet z własnego dziecka najlepiej zrobić tylko bezwolne narzędzie. Mam tu mieszane uczucia, gdyż z jednej strony tematycznie działa to dobrze - jest to jeszcze bardziej drastyczne przedłużenie tego, że wychowanki Red Room też nie były dla niego ludźmi, a przedmiotami i zasobem - a z drugiej bezdyskusyjnie nie jest to ten komiksowy fun, side-switching, business-minded cwaniaczek. Więc tak; klasyczny Taskmaster to naprawdę przyjemny antagonista, ale manewr z filmu podobał mi się i dodawał mu tematycznej spójności - wolę więc już, gdy adaptacja wygląda w ten sposób zamiast trzymać się niewolniczo materiału źródłowego. A komiksowa wersja? No cóż, mam nadzieję, że zobaczymy go jeszcze kiedyś, może jako Taskmastera II!

...a filmowy to, poza zakresem umiejętności, zupełnie inna postać
Sam wątek tematyczny był dobry, chociaż mógł obyć się spokojnie bez kwestii głównego łotra opowiadającego o tym, że jest jeden surowiec, którego na świecie jest mnóstwo i którego nikomu brakować nie będzie - girls! Grubo to było trochę smarowane i bardziej elegancko byłoby nie robić z podtekstu tekstu; ta metaforyka i tak była naprawdę czytelna, ze złą agencją wykorzystującą dziewczęta jak seryjnie produkowane przedmioty, wtłaczającą je w ustalone wzorce, niszczącą indywidualizm i kontrolującą całe ich życie. W realnym świecie rolę takiego Red Room pełni niestety czasem społeczeństwo, nasze otoczenie czy nawet rodzina, i nie da nam w zamian nawet cool acrobatic fighting moves - i umiejętność dostrzeżenia takiego programowania i wykopania się z niego to dla wielu osób wieloletni wysiłek. Myślę, że tematycznie było to dobrze zrealizowane - nie tylko w relacji Natashy i Yeleny z samym Red Room, ale też z ich przybranymi rodzicami; ich wspólne interakcje były interesującą mieszanką zaprogramowanych ról wtłoczonych im w głowę przez agencję oraz autentycznej bliskości.

Red Guardian ogrywał tu wszystkie komediowe stereotypy brodatego, uczuciowego Rosjanina pijącego wódkę na szklanki, ale znany ze Stranger Things David Harbour nadał mu też trochę emocjonalnej głębi

Podobały mi się sekwencje akcji - dynamiczne, dobrze nakręcone i skupione bardziej na choreografii i akrobacji niż strzelaniu promieniami mocy. Podobały mi się lokacje, szczególnie Norwegia z początku filmu, która nadawała całości tego chłodnego, szpiegowskiego nastroju. Podobało mi się tempo i balans pomiędzy scenami akcji i wolniejszymi, emocjonalnymi momentami. Podobała mi się gra aktorska i skontrastowanie wytłumionej, stoickiej Natashy z wybuchową i sarkastyczną Yeleną. Krótko mówiąc, podobało mi się praktycznie wszystko - i z racji na bardziej osobistą skalę oraz oderwanie od continuity kinowego serialu jest to na chwilę obecną jeden z moich ulubionych filmów Marvela. Zdecydowanie chętnie zobaczę go jeszcze raz!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz