niedziela, 15 sierpnia 2021

Panele na niedzielę: The Legion's Suicide Squad!

Po premierze kinowego The Suicide Squad nie mogło być inaczej! Jako że jednym z głównych haseł naszych niedzielnych spotkań jest the Legion did it first!, zapraszam was dzisiaj do roku 1964, na historię pod tytułem...

Citadel of Doom! Suicide Squad!

No dobra, the Legion wasn't quite first - pierwsza wersja Suicide Squad zadebiutowała w 1959 na łamach periodyku The Brave and the Bold:

Żołnierz Rick Flag byłby pewnie dla wielu osób jedynym rozpoznawalnym punktem zaczepienia w tej inkarnacji zespołu

The Brave and the Bold to seria, która zaczynała jako team-up book; postacie z biblioteki wydawnictwa były w niej zestawiane razem, by - jako że była to antologia najczęściej jednozeszytowych fabuł - przeżyć wspólną przygodę i pojawić się w druku. Samo pojawienie się w druku to ważniejsza kwestia, niż mogłoby się wydawać - prawo w Stanach działa bowiem tak, że jeśli nowe przygody danej postaci nie są długo drukowane, może ona wpaść do public domain, a przed tym wydawnictwo będzie przecież broniło się rękami i nogami. Był to - poza czystą kreatywną zabawą związaną z zestawianiem nieużywanych zwykle bohaterów - jeden z powodów publikacji takich antologii.

Dryfujemy tu nieco od zasadniczej tematyki dzisiejszego spotkania, ale skoro mówimy o zabezpieczeniu trademarku i branży komiksowej, nie sposób pominąć innej ciekawej praktyki - tworzenia tak zwanych ashcan copies, czyli dosłownie kopii śmieciowych - bo ashcan, czyli pojemnik na popiół, było ówczesnym synonimem śmietnika właśnie. Aby zabezpieczyć swoje prawa, wydawnictwa "publikowały" czasem komiksy o bardzo niskim standardzie: rysunki bywały w nich wykonane tylko szkicowo, całość była spięta zszywką, a "nakład" takiego przedsięwzięcia to było na przykład pięć egzemplarzy. Po co? Ano po to, żeby jedną kopię wysłać do biura patentowego i w ten sposób zaklepać trademark. Ashcans nigdy nie miały w zamierzeniu trafiać do sprzedaży; wydawnictwo zostawiało sobie kopię we własnych archiwach, a reszta trafiała często do twórców w formie prywatnej pamiątki. Możecie sobie wyobrazić, że później takie "śmieciowe" zeszyty stanowiły rarytas kolekcjonerski!

W latach '30 Action Comics - periodyk będący domem Supermana - był już na tyle cennym trademarkiem, by wydawnictwo "opublikowało" ashcany podobnych tytułów w celu zablokowania potencjalnych podróbek konkurencji. Stąd na przykład powyższe "Action Funnies"!

Kiedy myślałem o tym swego czasu, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że współcześnie właściwie o całej branży komiksowej można myśleć trochę jako o ashcan business. Z perspektywy korporacji takich, tak Disney (którego częścią jest Marvel) czy Warner Bros (firma-matka DC) zyski z publikacji komiksów to śmieszny detal w porównaniu z przychodami z filmów, seriali czy licencjonowania postaci na ubrania, gadżety czy zabawki. Główną wartością Marvela czy DC nie jest więc współcześnie zarabianie na siebie przez publikację komiksów - choć oczywiście byłoby miło, gdyby spełniały to podstawowe kryterium - ale zaklepywanie trademarków i stanowienie laboratorium pomysłów, które potem mogą być z ogromnym zyskiem zaadaptowane gdzie indziej.

No i tu wracamy do Suicide Squad! Seria The Brave and the Bold zmieniła po jakimś czasie profil na bycie takim właśnie laboratorium pomysłów. Był to strzał w dziesiątkę - pierwszym konceptem był właśnie Suicide Squad, a trzy numery później na łamach tej antologii debiutowała sama Justice League. Suicide Squad nie przypominał jeszcze współczesnej inkarnacji; był bardziej drużyną śmiałków (żołnierz, lekarka, astronom, fizyk), którzy stawiali czoła zagrożeniom rodem z sci-fi (jak kosmiczne potwory). Było to wtedy modne założenie - DC miało już podobną grupę, tak zwanych Challengers of the Unknown; Marvel miał niedługo potem zerżnąć podstawy tego konceptu, doprawić go własnym oryginalnym sosem i dać światu Fantastyczną Czwórkę, pierwszy wielki sukces tego wydawnictwa. Współczesna wersja - skazańcy wypełniający ryzykowne misje dla Amandy Waller - to dzieło Johna Ostrandera z roku dopiero 1987.   

Uff! Segment edukacyjny rozrósł się nam dziś nieco, nie ociągajmy się więc i zadajmy rytualne pytanie: co dziś słychać w trzydziestym wieku? Otóż na odległej planecie Throon stoi sobie taka forteca: 

THE CITADEL OF DOOM!
Schronienie w niej znajdują wszyscy nadal żywi mieszkańcy tego globu; cywilizacja planety Throon chyli się bowiem ku upadkowi. No i siedzieliby sobie spokojnie w swojej super-cytadeli, gdyby nie to, że nie lubią też, jak coś im lata nad głową - forteca zaczyna więc emitować sygnał, który uniemożliwia podróże kosmiczne w okolicy. Oddajmy głos przedstawicielowi futurystycznej science police:   

Zarówno prezydent, jak i funkcjonariusz science police nie znają się chyba za bardzo na dużych liczbach. 30 milionów mil brzmi imponująco... ale to raptem jedna trzecia dystansu dzielącego Ziemię i słońce! Ograniczenie kosmicznego ruchu do 30 milionów mil wpływałoby więc może na jeden system słoneczny; nie ma tragedii, panie prezydencie.

Bycie policjantem lub prezydentem to zawody powszechnie kojarzone z wysoką inteligencją - a już na pewno w przyszłości, gdzie nie dość, że to police, to jeszcze wręcz science police. Nasz funkcjonariusz z prezydenckiego nadania udaje się więc do trzeciej grupy kojarzonej z niecodzienną błyskotliwością: ekipy nastolatków.

Zagadka dla zdolnych: czy po powyższym dialogu zgadniecie, kto pisze ten numer?
Tak jest, autorem jest oczywiście nasz nieoceniony Edmond Hamilton, wczesny entuzjasta continuity starający się co zeszyt tłumaczyć, dlaczego akurat w tej przygodzie nie ma Superboya lub Mon-Ela. Może energia Hamiltona byłaby lepiej spożytkowana na sprawdzenie, ile to w rzeczywistości jest 30 milionów mil? Nie bądźmy jednak czepialscy, nasz scenarzysta wie, jak mnie udobruchać - wystarczy wykorzystać moją ulubioną maszynę w całym super-hero club, zawsze cudowną planetary chance machine:

BONK!
Kto nie pamięta tego cudu techniki, może udać się do tego wpisu! Szybko przypomnę: jest to urządzenie, z którego Legion korzysta, by losowo dobierać osoby na misje. Postawione na środku stołu planety wirują, aż jedna w końcu wylatuje z orbity i wali kogoś prosto w głowę! Tym razem w łeb dostaje Brainiac 5, i chyba to uderzenie wyzwala u niego jakiś nietypowy przejaw seksizmu:

SQUAD ONE!

Imra nie daje sobie jednak wejść na głowę i krótko spławia zielonego kolegę.To też charakterystyczne dla niektórych autorów Legionu; starają się zachować ogólne wartości zespołu, jak równość chłopców i dziewcząt, ale robią to czasem w nieco niezręczny sposób. Bo taka też jest wymowa tej sceny - Saturn Girl wykazująca się asertywnością - ale dziś pewnie byłoby to napisane inaczej, niż dialog "mój komputerowy mózg mówi, że to zbyt niebezpieczne dla kobiety" - "japa zielony, nie będziesz mi tu wymyślał co jest dla mnie bezpieczne".

Dlaczego w ogóle Legion nie udaje się na planetę Throon w całości? Bo mały zespół da radę zrobić to niepostrzeżenie, a większy statek byłby unieruchomiony przez promienie z cytadeli. Pierwszy na linię frontu trafia Superboy - i już cieszy się, że planeta Throon ma żółte słońce (a więc dające mu supermoce), aż tu nagle...

Kończy się to efektownie:

BONK! Raz planeta z planetary chance machine wali ciebie w głowę, raz ty walisz głową o planetę!
Najpotężniejszy członek Legionu zaliczył więc glebę - ale dlatego właśnie nie lata na misje sam; siła Legionu to bycie zespołem!

Próba uratowania kolegi i zaatakowania cytadeli kończy się jednak kiepsko - emitowane przez uzbrojenie fortecy elektryczne wyładowania pozbawiają resztę drużyny przytomności. Na nogach trzyma się tylko władający prądem Lightning Lad, który informuje kwaterę główną o postępie sytuacji:

No i co, Brainiac 5, dla kogo misja była zbyt niebezpieczna?
Garth (rzadkie imię zachowane w stanie nienaruszonym do trzydziestego wieku) miota więc potężne gromy, ale nie udaje mu się naruszyć struktury twierdzy. Jego wysiłki mają jednak jeden efekt: nagle otwierają się tajemnicze drzwi...

Hej, to Mon-El stoi za Sun Boyem! Nie wiemy, gdzie z początku zeszytu wysłał go Ed Hamilton, ale najwyraźniej już zdążył wrócić.
Tak, oczywiście to pułapka - i kontakt z Lightning Ladem się urywa. Nie ma wyjścia; trzeba będzie sformować misję ratunkową! W międzyczasie widzimy jednak konsekwencje wstrzymania galaktycznego ruchu w promieniu 30 milionów mil:

Jestem pod wrażeniem kompletnie dwuwymiarowego kosmity po prawej!
Jak sformować drugi zespół? Doskonale wiecie, jak! Edmond Hamilton po prostu rozpieszcza mnie w tej historii:

BONK! BONQUE!
Metoda losowania ta sama, co ostatnio, ale przygotowanie może być nieco lepsze; wiadomo już w końcu, jaką bronią posługuje się wróg:

Rzadkie ujęcie pułkownika Sandersa w jego pracy planetografa
Plan też jest ździebko chytrzejszy niż frontalny atak. Swoje pięć minut otrzymuje Matter-Eater Lad:

Matter-Eater Lad - pewny siebie, skupiony, heroiczny
Jaki jest napęd tej wydrążonej skały? Dobrze, że pytacie:

SQUAD TWO!
Na miejscu meteor zostaje wykorzystany jako broń:

Ultra Boy niewątpliwie czerpie inspirację z metody działania planetary chance machine
Na tym jednak właściwie kończą się sukcesy drugiego zespołu - są co prawda chronieni przed prądem, ale cytadela odpala inny rodzaj uzbrojenia i tym razem mrozi drużynę lodowatymi promieniami. Bez zwłoki przechodzimy więc do trzeciej grupy:

SQUAD THREE!
Widać, że Ed Hamilton bardzo stara się tu balansować poziomami mocy postaci - każda z drużyn ma swojego heavy hitter na kryptoniańskim poziomie; najpierw był to Superboy, później Ultra Boy, teraz Mon-El. Ten ostatni po wypiciu antidotum na wrażliwość względem ołowiu czuje się pewny siebie, ale forteca ma nieprzebrany zapas broni - w tym i kolejny promień neutralizujący wpływ leku. Gdy Mon-El zostaje nim potraktowany, kolejne działo nokautuje go ładunkiem ołowiu. Ostatnim na nogach jest Colossal Boy, który dostarcza nam kaiju-size battle:

O nie, moja jedyna słabość - gigantyczny robot! Muszę jednak przyznać, że podoba mi się wrestlingowa dynamika drugiego panelu.
Parę ciosów i jest po balu - Colossal Boy zalicza stalowy prawy sierpowy w zęby. No i w sumie po Legionie, koniec, pozamiatane; czwartego zespołu nie będzie, bo Legion zwyczajnie nie ma więcej członków! Owszem, można by pewnie wezwać z przeszłości Supergirl i Jimmy'ego Olsena (osobiście z przyjemnością zapłaciłbym za zobaczenie ich w akcji jako ostatniej nadziei Legionu), ale po co szukać aż tysiąc lat w przeszłości?

Pamiętacie time monitors, na których wszyscy w kółko się podglądają w trzydziestym wieku? Heroiczny bój i porażka Colossal Boya są obserwowane przez naszych dobrych znajomych - the Legion of Substitute Heroes! Albo... 

...history will call us A SUICIDE SQUAD!
Subs próbują jeszcze innego podejścia - większość zespołu, w iście samobójczym ataku, przyciąga uwagę obrońców, zaś Night Girl...

Beehive hairdo power: ACTIVATE!
Przypomnę, że w ciemności Night Girl ma moce na kryptoniańskim poziomie - Lydda wykorzystuje więc swoją potęgę, by przekopać się przez środek planety i zaatakować fortecę od spodu. Spodziewa się zastać w środku całą armię - czeka ją jednak niespodzianka:

Powracający w Legionie motyw konfliktu pokoleń - kto odpowiada za problemy? Starzy ludzie oderwani od rzeczywistości!
To oni, kryjąc się za kurtyną niby wielki i potężny Oz, dyrygowali całym zamieszaniem. Night Girl jest jednak łaskawa:

Daj im chociaż robota zatrzymać, Lydda, nie bądź taka
Wszystko więc kończy się tym razem dobrze - a nawet lepiej! Substitute Heroes otrzymują bowiem to, o czym marzyli od początku istnienia swojego zespołu - uznanie i wdzięczność Legionu. Samochodowa parada na ich cześć i wiwatujące tłumy to też miłe dodatki!

Finałowa scena to bardzo fajne odwołanie do tego panelu, którym kończyła się pierwsza historia z Substitute Heroes!
No i jak tu nie lubić tej historii? Nabijam się czasem nieco z Edmonda Hamiltona za jego mrówcze wysiłki wyjaśnienia i organizowania wszystkiego - nawet rzeczy, których organizować i tłumaczyć nie ma żadnej potrzeby - ale bez dwóch zdań czuł on doskonale ducha Legionu. Urocze głupotki w rodzaju planetary chance machine, tematyczna rywalizacja młodości ze starością, doprowadzenie wątku Substitute Heroes do ciepłej i satysfakcjonującej konkluzji - po takie właśnie rzeczy z przyjemnością wracam do klasycznych historii Legionu sześć dekad lat po tym, jak wydrukowano je po raz pierwszy!

Czy, zgodnie ze słowami Polar Boya, historia zapamiętała ten zespół jako Suicide Squad? Well, I sure did, a teraz i wy możecie poszczycić się wiedzą o nim! Substitute Heroes oczywiście powrócą jeszcze nieraz - a kiedy dokładnie, i w jakiej roli? Cóż, tego dowiecie się, jak zwykle... w przyszłości!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz