piątek, 29 sierpnia 2025

Gotham Central

Wspominałem swego czasu o liście komiksowych rekomendacji, którą zajmowałem się z początku tego roku - to w związku z nią zanurkowałem badawczo-historycznie w otchłanie Justice League (spoiler: raczej nie było warto). Jednym z komiksów, które z miejsca byłem w stanie włączyć do tejże listy była seria Gotham Central: noirowy police procedural opisujący trudne dni (oraz jeszcze trudniejsze noce) komisariatu w Gotham. Ed Brubaker oraz Greg Rucka to nazwiska właściwie synonimiczne z komiksowym kryminałem, i właśnie ta seria moim zdaniem jest ich gatunkowym opus magnum.

By podkreślić, jak ogromna jest to pochwała, przypomnę: Ed Brubaker pisał wcześniej najlepszą Catwoman półwiecza... a może i najlepszą Catwoman wszechczasów. Ale o niej kiedy indziej!   

Nagroda Eisnera, nagroda Harveya, seria inspiracji w mediach ciągnąca się do dzisiaj - te pochwały to nie tylko mój wymysł!

Łatwo chwalić ponownie dwudziestoletni komiks doceniony już szeroko przez krytykę i czytelników, na początek trącę was więc może z nieco innej mańki i powiem, jak było czytać Gotham Central (2002) w wakacyjne wieczory roku 2025. Otóż seria nie zestarzała się ani o dzień; to narracyjnie nowoczesna, nastrojowo narysowana (wybitny Michael Lark!) historia o zwykłych ludziach, którzy próbują zachować w Gotham choćby minimum porządku i bezpieczeństwa. Łatwo nie jest - już w pierwszym zeszycie, gdy prowadzą rutynowe, codzienne dochodzenie, za jednymi z drzwi obskurnej wielkomiejskiej kamienicy czeka Mr. Freeze...   

...który nie jest szczególnie przejęty konfrontacją z policją, bo szczerze - co mogą mu zrobić?

W batmanowskich historiach przyjęło się traktować policję dwojako: albo są to bezradni funkcjonariusze, postacie tła wymagające efektownej interwencji Nietoperza; albo - jeszcze gorzej - aktywna przeszkoda, skorumpowany i brutalny gang różniący się od popleczników Two-Face'a czy Pingwina właściwie tylko brązową oznaką oraz plecami w równie umoczonym sądzie. Gotham Central kieruje obiektyw właśnie ku tym bohaterom i bohaterkom drugiego planu; otrzymujemy przeplatające się historie głęboko niedoskonałych i często bezradnych ludzi, którzy jednak chcą coś zmienić i stawiają się co dzień/co noc na służbie.

Niejednokrotnie z niej już nie wracają.

Gotham Central nie stroni od naturalizmu: lodowy promień Mr. Freeze'a, który w kreskówce czy lżejszym komiksie zatrzymałby na chwilę stróża prawa, tutaj ma dużo drastyczniejsze konsekwencje.   

Nie jest to bynajmniej grane jako tani szok z przełomu millenniów: to męczące "ooo, teraz komiksy są POWAŻNE, nasz łotr będzie ZABIJAŁ, patrzcie na tę krew i flaki". Brak epatowania turpizmem: zamrożony i roztrzaskany funkcjonariusz jest widziany przez kilka kadrów, przez chwilkę, ponad ramionami innych osób; bardziej sugestywnie niż nachalnie. Lark oddaje dualizm sceny zbrodni, która jest pierwotnie fascynująca i - kierowani oraz kierowane ciekawością - chcemy złapać choćby kątem oka, co właściwie się stało... a potem żałujemy, że nam się udało. 

Nie chcę niesprawiedliwie budować chochoła, że ten modny wówczas kirkmanowski styl "szok, krew i flaki" (The Walking Dead, Invincible) nie przenosił pewnego emocjonalnego ładunku; owszem, przenosił, ale był zawsze oddzielony odrealniającym filtrem (przypowieściowa apokalipsa zombie, kolorowe superbohaterskie kostiumy). Brubaker i Rucka podkreślają, że ból i katharsis to nie scena zamrożenia i drastycznej śmierci policjanta; ból i katharsis przychodzą później. To nie "whoa gnarly, rozwalił go na pół"; to wszystkie echa i blizny, którymi wydarzenie takie naznacza środowisko.  

Żona, partner, koledzy i koleżanki ze zmiany - możesz umrzeć, ale ból rozpełza się na nich; już nie żyjesz, ale oni cierpią dalej.

It's not really fun - but it's not supposed to be. Owszem, czytając Gotham Central czerpiemy radość z ciekawych pomysłów scenopisarskiego duetu oraz stale nastrojowej strony wizualnej, ale to właśnie komiks, który - od pozornie absurdalnego założenia: przestępca z lodówką na plecach i akwarium na łbie, hehe - ciągnie nas w stronę pracy z całkiem realnymi emocjami. Ból i katharsis to naprawdę słowa kluczowe; być może doczekacie się łez napływających do oczu, kiedy kolejna z lubianych postaci będzie zmagać się z depresją, depersonalizacją, zagłuszaniem emocji używkami, wybuchami złości. Do tego wszystkiego - nie są to krótkie przypowiastki zamykane na przestrzeni numeru; rana zadana w pierwszym zeszycie nadal jątrzy się i ma konsekwencje dużo później, a bohaterowie i bohaterki zbierają je aż do momentu, gdy w końcu wybuchną, odejdą ze służby lub inaczej zdryfują w ciemność. When does it end?, pyta w emocjonalnie wyżymającym momencie pod koniec serii detektyw Renee Montoya...

..."when it's over."

Sometimes it hurts to read it... but it hurts good. Choć wszystko to szorstkie i często nieprzyjemne, po dwudziestu latach od premiery rezonowało ze mną jeszcze mocniej - chyba za sprawą własnych doświadczeń zawodowych. Ten moment poniżej, w którym Renee denerwuje się na brak kawy? To dokładnie scena, którą pamiętam z końca zeszłego roku szkolnego - i chociaż ja oraz koleżanka nie wyglądamy może na co dzień aż tak cool jak detektywi Crispus Allen oraz Renee Montoya, to praktycznie słowo w słowo, spojrzenie w spojrzenie, byliśmy to my.   

"Why do I get the feeling this isn't about coffee?"

Brubaker i Rucka piszą bardzo prawdziwie, z wyczuciem dialogów, sytuacji oraz emocji. Jeśli pracujecie w stresującym zawodzie - szczególnie w zespole oraz na kontaktowych stanowiskach - atmosfera Gotham Central będzie znajoma od podszewki. Parę lat temu, pisząc o The Other History of the DC Universe, pozwoliłem sobie na żarcik o budżetówce:

Jak to jest być częścią organizacji, która z jednej strony ma spełniać potrzeby wszystkich klas społecznych, ale z drugiej - w praktyce musi często chodzić na pasku elit; jak to jest pracować w mało lubianym systemie właśnie po to, by pomimo całego jego rozpadu i problemów wykorzystywać go, by oddolnie robić coś dobrego? Czy paralele z systemem edukacji nie nasuwają się same?

Różnica jest taka, że policja w Gotham ma działające rzutniki, zakończyłem wtedy - ale, jeśli chodzi o strukturę narracji, coś jest na rzeczy. W konwencjonalnych historiach nauczyciel nader często bywa oderwanym od rzeczywistości kolesiem, który ładuje nastoletniego protagonistę do kozy po zajęciach, podczas gdy trzeba ratować świat - zaś policjanci istnieją, by zebrać w zęby od Bane'a, a pod koniec pierwszego aktu odpalić reflektor z nietoperzem. Dobrze widzieć historie, gdzie wychodzimy poza utarte schematy; gdzie poza funkcją i stanowiskiem istnieją też ludzie oraz charaktery.

Żeby nie było, Batman pojawia się czasem na łamach Gotham Central - i gdy już tak się dzieje, robi to odpowiednie wrażenie! Nie spodziewajcie się jednak bat-ratunku pod koniec każdej sprawy. 

Czyli co, copaganda na całego?, może ktoś zapytać w tym momencie. Hasła tego nie sposób uniknąć w dyskusji na temat mediów prezentujących pracę policji, ale Gotham Central daleko od propagandowej gloryfikacji służb. Jak to w dobrej historii noir, nikt nie jest tu krystalicznie czysty: detektyw Romy Chandler (heh, "Chandler") to równa babka - aż do momentu, gdy już nie wytrzyma i da komuś w ryja. Dzięki dobrej pracy charakterologicznej rozumiemy źródła jej wybuchu, ale rozumienie nie równa się usprawiedliwieniu; these are all tired, flawed, deeply imperfect people.

Ale czy policja w Gotham generalnie nie jest do cna skorumpowana? Tyle o tym było innych historii. Brubaker i Rucka wykonują interesujący unik: śledzimy perspektywę MCU - nie Marvel Cinematic Universe, a Major Crimes Unit, jednostki zajmującej się najpoważniejszymi zbrodniami. MCU to w tej narracji ręcznie dobrana elita, fachowcy o porządnym (zwykle) kompasie moralnym; uliczne wymuszenia, codzienne łapówki i prewencyjne lanie pałą po nerach to domena szeregowych stróżów prawa.   

Pomiędzy MCU a szeregowymi nie ma przesadnie dużo miłości: ci drudzy traktują pierwszych jako rozpieszczoną, oderwaną od ulic arystokrację o wątpliwych kwalifikacjach; w zamian MCU postrzega czasem szeregowych jako domyślnie umoczonych, pytanie tylko na ile i u kogo.

Widać jednak pewne echa okresu powstania: z początku lat '00 triumfy święcił serial 24, w którym superagent Jack Bauer - pod dramatyczną presją czasu - uciekał się do dosłownego torturowania podejrzanych, by zdobyć kluczowe informacje. Ukazanie przemocy stosowanej przez organa ścigania jako uzasadnionej, usprawiedliwionej i efektywnej budziło wówczas sporą krytykę. Nie jest szczególnie zaskakujące, że podobny wątek pojawia się na kartach Gotham Central: pojmany Joker kpi z przesłuchujących go oficerów, do zaplanowanej tragedii zostało raptem czterdzieści minut... co teraz?  

Chociaż narracyjne napięcie jest zaczerpnięte z popularnego serialu, trudno jednak mówić o gloryfikacji podobnych metod.

Innym historycznie istotnym wątkiem jest kwestia orientacji Renee Montoyi. O, wielka sprawa, jest lesbijką, ktoś mógłby dziś wywrócić oczami - ale z początku lat '00 była to wielka sprawa, i została mocno odmalowana na kartach Gotham Central. W nagrodzonej Eisnerem fabule Renee zostaje przemocą wyoutowana przed konserwatywnymi latynoskimi rodzicami, co tylko dodatkowo nadweręża jej i tak napięte jak postronki nerwy:  

Dziś patrzymy na to z odrobinę innej perspektywy, ale z początku lat '00 fabuła ta była *doniosłym wydarzeniem* w mainstreamowym komiksie.

Jak wiele historii z Gotham Central, ta również jest brudna oraz nieprzyjemna; Renee właściwie urywa się kontakt z rodzicami, atmosfera na komisariacie nieprzyjemnie się zmienia, a złoczyńca odpowiedzialny za całą sprawę może i doczeka się kary - ale raz ujawnionej przemocą informacji nie można już schować; to kolejna z blizn, które nie znikną. Poza dramaturgią pojawia się też aspekt edukacyjny: widzimy przykładowo partnerkę Renee odprawioną ze szpitala z kwitkiem, gdyż formalnie nie jest przecież "bliską osobą".  

"She's my partner."

Czasami - szczególnie w nowszych komiksach - aspekt orientacji poruszony jest jako eskapistyczna comfy wish fulfilment: ta dwójka dziewczyn/chłopaków jest ze sobą and they are so cute; rodzice są może zaskoczeni, ale jednak akceptujący; znajomi nie mają z tym problemu i kibicują parze. Renee, tymczasem, to kompletnie inna era reprezentacji: nawet w policyjnym środowisku spotyka się z odnoszącymi się do orientacji epitetami i zaczepkami, przynajmniej raz w ruch idą pięści - i bynajmniej nie jest to historia z gatunku "pobiłam go i problem rozwiązany, teraz wszyscy mnie szanują", raczej "pobiłam go i mam teraz nowe problemy". Ponownie - to ciężkie oraz gorzkie, ale jest tu rodzaj komfortu; komfortu wynikającego z pracy nad emocjami w kontrolowanych ramach fikcji. Czasem potrzebny jest jeden rodzaj reprezentacji, bardziej pocieszający i eskapistyczny; czasem ten drugi, niekomfortowy i bolesny.

Jak to zwykle: najwięcej pocieszenia jest w innych ludziach, nawet jeśli nie będzie to trącająca emocjonalne struny rozmowa, a podany w trudnej chwili kubek kawy.

Nie chcę jednak zaprezentować Gotham Central jako jednego wielkiego worka monotonnego angstu. Znajdziemy tam też ciepłe historie rodzinne oraz odrobinę pracowego romansu; no i jesteśmy w końcu w Gotham, więc okazjonalnie pojawiają się rozmaite barwne postacie - jak na przykład... Teen Titans, gdy na ulicy zostaje znaleziony martwy chłopak w stroju Robina. Starfire, oczywiście, obraca głowy panów na komendzie... ale nie tylko panów:    

Renee Montoya oraz jej przełożona - kapitan Maggie Sawyer - również od razu mają jakby lepszy dzień!

Dobra mieszanka: w końcu gdybyśmy nigdy nie widzieli naszej obsady uśmiechniętej, wszelkie tragedie i trudności uderzałyby dużo słabiej. Co ciekawe, pisząc Gotham Central Rucka i Brubaker Rucka podzielili się obowiązkami: ten pierwszy odpowiadał za dzienną, a drugi za nocną zmianę, prowadzili więc generalnie osobne grupy postaci (choć oczywiście dużo było tam wymian). Dowodem ich zgrania niech będzie, że podczas lektury zadawałem sobie czasem kontrolne pytanie: czy teraz pisze Rucka czy Brubaker?, na które zwykle nie umiałem z pewnością odpowiedzieć (chyba, że miałem konkretną wskazówkę, jak występująca akurat postać z Catwoman Brubakera). Ogólny ton, charakteryzacja, dialogi, nastrój - wszystko jest bardzo spójne.

Nie wspominając nawet o stronie wizualnej! Chociaż okazjonalnie artyści się zmieniają, styl Gotham Central jest rozpoznawalny z marszu.

Uderzające kolory oraz przestrzeń negatywna, kreska realistyczna, ale nie popadająca w fotograficzną przesadę; mogę tylko chwalić i chwalić: Gotham Central to nastrojowa rzecz do czytania wieczorami... 

...a lata temu była chyba wręcz jeszcze lepsza. Nostalgia? Nie; po raz kolejny chciałbym zwrócić waszą uwagę na kwestię koloru w komiksowych reprintach. 

Po lewej: zeszytówka; po prawej: późniejsze wydanie zbiorcze.

Recepcjonistka Stacy - formalnie nie policjantka i z tego powodu jedyna osoba mogąca "legalnie" uruchomić reflektor na dachu - spotyka się tu właśnie z Robinem. Oba kadry są na swój sposób bardzo ładne, ale z miejsca widać różnicę: zeszytowy jest wyraźnie ciemniejszy, czerwona łuna nad miastem przechodzi wręcz w fiolet; przy późniejszym reprincie widzimy dużo więcej detali (cegły po lewej przestają być jedną ciemną bryłą), ale "dobre" naświetlenie odbiera całości nieco noirowego nastroju. Tylko odrobinkę - ciekawe jest jednak obserwować, jak technologia druku może wpływać na warstwę artystyczną.

"Wouldn't be the first time."

Całość kończy się z numerem #40: twórcy uznali, że przetaczający się właśnie przez wydawnictwo Infinite Crisis to dobra okazja do zamknięcia serii. Mamy więc okazję obserwować apokaliptyczne wydarzenia z przyziemnej perspektywy: i chociaż detektyw Crispus Allen robi powyżej dobrą minę do złej gry, to cała nasza obsada jest kompletnie, beznadziejnie drobna w obliczu kataklizmu. Jasne, superbohaterowie też bywają pokonani lub wręcz giną, ale zmiana skali jest w przypadku Gotham Central doskonałym manewrem: wspomniana detektyw Renee Montoya, a tough as nails gal, weteranka o poobijanej twarzy i knykciach - jest w obliczu tego Kryzysu po prostu nikim; statystką, a może nawet i nie. Przez chwilę zostaje opętana przez demoniczną istotę i jest to zagrożenie tak niesamowicie oderwane od jej rzeczywistości, że brak po prostu kontekstu do jego zrozumienia. 

Zwróćcie uwagę jak w tej krótkiej scence portretowany jest Captain Marvel, współcześnie Shazam; komiksy przyzwyczaiły nas do jego lekkiego, humorystycznego, czasem wręcz niedojrzałego ujęcia - tu zaś, ze zmarszczoną w strapieniu brwią, wydaje się starotestamentowym patriarchą jednym słowem egzorcyzmującym demony.  

Just like that. Gotham Central nie jest komiksem stricte superbohaterskim, ale osadzenie w szerszym uniwersum DC czyni cuda w kwestii poczucia skali; dlatego, moim zdaniem, nie do końca wypalił inspirowany jego założeniami serial Gotham (2014-2019). Telewizja miała wówczas moratorium na Batmana (zarezerwowanego do "ważniejszych" projektów), ale bez niego (oraz innych superbohaterów) ginie gdzieś ważny element tematyczny: nasze problemy - ciężkie, gorzki i trudne - w ostatecznym rozrachunku rozgrywają się na marginesach świata; jesteśmy aktorami zakopanymi bardzo, bardzo z tyłu sceny. Czasem można znaleźć w tym smutek, czasem pocieszenie: losy świata generalnie nie leżą w naszych rękach... ale możemy się jednak starać, by zrobić choć tyle dobrego, na ile nas stać. Nie ma się co załamywać; jak krótko stawia do pionu podkomendnych kapitan Maggie Sawyer... 

"...get out there and make the damn case."

Mógłbym znowu zacząć chwalić Gotham Central - może na przykład za długość fabuł, które czasem trwają cztery zeszyty, czasem dwa, czasem jeden, ale nigdy nie są niepotrzebnie wyciągane czy skracane -  ale na tym etapie mam już po prostu nadzieję, że I made the damn case: to jeden z najlepszych okołobatmanowskich komiksów, jakie znam, i - jeśli lubicie gatunek - lektura absolutnie obowiązkowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz