The Devil's work is never done, powiedział Disney, i wciągnął aktorów z netflixowego projektu sprzed dekady do oficjalnego MCU (tak, to już dziesięć lat od pierwszego sezonu tamtej wersji Daredevila). Wyszedł serial... na pewno nie zły, ale do dobrego też trochę mu jeszcze brakuje.
Brakuje przede wszystkim ciekawych zdjęć oraz kinematograficznej noirowej swady oryginału; nowy Daredevil miejscami próbuje imitować tę stylistykę, ale - technicznie rzecz ujmując - jakieś to takie nie wiem. Kingpin - w fabule czerpiącej inspirację z komiksów ostatnich lat, szczególnie okolic Devil's Reign - zostaje burmistrzem Nowego Jorku i dokręca śrubę wszelkiej maści zamaskowanym mścicielom; Matt Murdock próbuje zaś ułożyć sobie życie z dala od czerwonej czarciej piżamy, ale oczywiście w końcu ponownie ją założy i ruszy na ulice.
Satyra polityczna jest grubymi nićmi szyta: entuzjastyczni wyborcy Kingpina zasuwają w kolorowych czapkach-bejzbolówkach i łykają obietnice gangstera albo z naiwności, albo z cynizmu - wierząc, że kto inny przywróci chwałę miastu, jeśli nie znany z twardej ręki były (?) kryminalista. At least he can get things done!, a omijanie oficjalnych kanałów i litery prawa wręcz imponuje populistycznemu targetowi. Brzmi znajomo? Szkoda tylko, że metafora również jest ostatecznie jakaś taka nie wiem: brakuje w niej jeszcze jakiejś głębszej refleksji czy przenikliwości... ale może dlatego, że całość wydaje się mocno "sezonem pierwszym z X", który dopiero rozstawia bierki na szachownicy.
Nie pomaga też mało elegancka struktura: pierwszy odcinek jest połączony z netlixowym serialem z finezją przyszywania kończyny w polowym lazarecie; Karen, Foggy i Bullseye pojawiają się na zakontraktowaną chwilę i wypadają z ekranu ekspresowo, by Matt mógł zmienić otoczenie na świeże. Czemu nie - problem wyłącznie w tym, że nowy wianuszek otaczających go postaci jest mało pamiętny (do tego stopnia, że nie pamiętam nawet imienia jego nowej love interest).
Po raz kolejny mam wrażenie, że format "premium TV" i krótkich sezonów (tym razem aż dziewięć odcinków) przynosi więcej szkody niż pożytku: Daredevil działałby świetnie jako proceduralny tasiemiec - dwadzieścia dwa odcinki na sezon - by tempo się wyrównało, a postacie oraz fabuły miały czym oddychać. To przecież marka do tego stworzona: bez pożerających budżet cyberzbroi, laserów i kosmitów, z akcją rozgrywającą się w ciemnych alejkach i zaszczurzonych kamienicach, nie w technoutopijnym afrykańskim królestwie.
Tym niemniej, nie był to czas spędzony bez przyjemności: Charlie Cox oraz Vincent D'Onofrio wciąż bardzo dobrze czują się w swoich ekranowych wcieleniach - na tyle dobrze, że ten duet koni pociągowych jest w stanie bez trudu poprowadzić całość.
Doceniam też plakat czerpiący nieco inspiracji z prac Davida Macka!
- panie prezydencie nie bądź hulkiem
- no dobra nie będę
Tak możemy podsumować fabułę Captain America: Brave New World, filmu generalnie o niczym. No dobrze, przesadzam: był w nim całkiem zgrabnie poprowadzony wątek kultu bohatera oraz swoistego impostor syndrome, który towarzyszy świeżakom przy zmianie warty. I'm not Steve Rogers, dzwoni w głowie nowego Kapitana Ameryki, aż w końcu - zamiast uciekać od tej prawdy i zaprzeczać - przyjmuje to do wiadomości: nie, nie jestem i bardzo dobrze; jestem swoją własną osobą. Samo to byłoby dosyć banalne, ale wątek nabiera koloru dzięki obecności młodego Falcona - Joaquina Torresa - który przeżywa podobne dylematy i patrzy maślanymi oczami nie na Steve'a Rogersa... a już na Sama Wilsona. It's cute, a do tego stanowi elegancki kontrast oraz kubeł zimnej wody na łeb pochłoniętego rozważaniem o własnej tożsamości protagonisty.
Chociaż fabuła to odgrzewane kotlety (znowu w centrum są podprogowo zaprogramowani agenci-sabotażyści), bawiłem się zaskakująco dobrze: sceny akcji nakręcone są z pomysłem (stalowe skrzydła Kapitana to efektowny gadżet), obywa się bez dłużyzn, a całość pełna jest nie "cameos budujących markę na przyszłość", lecz raczej konstruktywnych nawiązań do projektów, które od lat leżały odłogiem (nie tylko The Falcon and The Winter Soldier, ale też filmowego Hulka czy geopolitycznych konsekwencji wydarzeń z Eternals).
Ostatecznie: produkcyjniak do obejrzenia na Disney+ przy obiedzie, ale nie widzę w tym szczególnego dyshonoru - takie filmy też się przydają. Odrobiną niepokoju napawa mnie jednak ekranowa obecność adamantium, czyli klarowny rozbieg przed X-Menami; please don't make your rebooted X-Men a Wolverine franchise again, I beg of you - jest tyle innych ciekawych postaci!
Albo - jak w komiksach - niech przynajmniej to Laura nosi tym razem ten tytuł.
Ryan Coogler - za sprawą Sinners - jest w tym roku na topie, nie dziwi więc plakatowe wyeksponowanie nazwiska! Co prawda Wakanda Forever była moim zdaniem raczej potknięciem (zbyt wiele wątków!), ale w kolejnym projekcie związanym z afrykańskim królestwem wychodzimy już na prostą.
Riri Williams może i jest genialną konstruktorką, ale na innych polach ma zdecydowane problemy: brak jej akademickiej dyscypliny (z hukiem traci stypendium), jej relacje rodzinno-towarzyskie są takie sobie, a do tego męczy ją nieprzepracowana lękowa trauma. W poszukiwaniu pieniędzy (skoro uczelniane fundusze wyschły) daje się więc wciągnąć w półświatek i jak to zwykle bywa: kto raz jest umoczony, tak łatwo się z tego biznesu nie wykręci.
Od lat powszechnym dowcipem jest, że MCU to Daddy Issues: the Series; śmiała się z tego nawet She-Hulk. Ironheart decyduje się z werwą przyjąć tę tożsamość i serwuje nam równoległe (oraz różnie rozgrywane!) daddy issues tytułowej bohaterki, głównego antagonisty (w tej roli The Hood w demonicznym płaszczu) oraz Joego, kolekcjonera supertechnologicznego złomu. Tematycznie wszystko zgrywa się więc ładnie, a konwencja heist series dostarcza odpowiedniej porcji emocji.
Efekty są solidne, licencjonowana muzyka - bardzo dobra, a Riri popełnia błędy, pakuje się w kłopoty oraz podejmuje nierzadko kiepskie decyzje. That's where the drama is, a poza tym pokazuje to dobitnie, że sama inteligencja (bez dyscypliny, elastyczności, umiejętności społecznych) to ostatecznie niewiele; bynajmniej nie uniwersalny klucz otwierający wszelkie wrota. Oglądając Riri myślałem o autentycznej młodzieży, której stale powtarzam, że od pewnego etapu nie sposób już jechać na samej inteligencji; trzeba do tego dołożyć coś więcej, najprawdopodobniej najstraszliwszą dla licealistów rzecz: regularną pracę.
It's fun to watch Riri burn herself time and again; sprawnie nakręcona i zagrana serialowa Ironheart była dla mnie pozytywnym zaskoczeniem (a co do zaskoczeń - doceniam kilka fałszywych tropów dla komiksiarzy!). Nie dajcie się zniechęcić ocenom oscylującym w granicach 4 na IMDB; to przecież serial z kobietą w głównej roli (!) i do tego czarną (!!), więc standardowi internetowi oburzacze robią się już czerwoni jak rura od kozy i walą jedynkami. Kliknąłem z ciekawości w profil jakiegoś kolesia wystawiającego serialowi "1" i wygląda on następująco:
Scena z małpkami z Supermana etc., etc. W roku 2025 szkoda miejsca na tłumaczenie, jak działa review bombing, podsumuję więc lepiej własną opinią: Ironheart to tematycznie spójny, dobrze zrobiony serial, dla którego warto było przecierpieć wątek Riri w Wakanda Forever (gdzie bardzo dokuczał jej syndrom "postaci na później").
Thunderbolts to film, któremu trudno było nie kibicować: drużyna postaci z drugiej/trzeciej ligi (autentycznej, bo wszyscy tu występowali w innych filmach jako antagoniści/postacie tła, nie deklaratywnej jak Guardiansi) otrzymuje kolejną szansę: zarówno na ekranie, jak i w osobistych życiowych historiach. Ciemne sprawki sprawiają, że cała ta zbieranina spotyka się w tajnym składzie broni; jakich mają mocodawców, rozkazy, interesy? Co ich połączy po obowiązkowej początkowej strzelaninie?
Film doczekał się recenzji opowiadających o skupieniu na problemach psychologicznych oraz traumach, ale moim zdaniem nieco na wyrost: owszem, jest to wiodący wątek narracji, ale a) nie jest to nic nowego w MCU (traumę po utracie partnerki przerabiał na przykład ładnie Clint w serialu Hawkeye); b) w większości ma formę jednego z moich najmniej ulubionych ekranowych manewrów, czyli "uuu jestem ŁOTREM PSYCHOLOGICZNYM będę wam teraz sadził haluny z waszymi lękami" (pozdrawiam Eclipso ze Stargirl). Psychologia ta, moim zdaniem, nie jest skonstruowana szczególnie głębiej niż w Brave New World czy Ironheart (które zresztą wcale nie były na tym froncie złe, nie poczytajcie tego za krytykę!) - trochę czuję więc tu marketingowego smoke and mirrors, bezpiecznego pozornego nowatorstwa: "nasz nowy projekt opowiada o zdrowiu psychicznym, jesteśmy na czasie". Prawdziwy ratunek jest w innych ludziach, w otwarciu się na otoczenie; to bezdyskusyjnie prawda, ale nie udawajmy równocześnie, że to wartościowe przesłanie jest w mediach superbohaterskich nowością.
To powiedziawszy: Thunderbolts to od początku do końca świetna, dynamiczna zabawa. Florence Pugh może grać drugoligową bohaterkę, ale aktorsko sama znajduje się z łatwością pierwszej lidze aktualnego MCU, jeśli nie wręcz po prostu na szczycie! Uwielbiałem ją w Black Widow oraz Hawkeye i nic się nie zmieniło: jej Yelena jest magnetyczną postacią zasługującą na wyeksponowanie, to jej film. Reszta obsady też świetnie sobie radzi: grająca Ghost Hannah John-Kamen wypadła dużo barwniej niż w drugim Ant-Manie, młody Russell jest chyba z roku na rok bardziej charyzmatyczny i doścignięcie taty wydaje się nieuniknione, zaś David Harbour camped it up na całego... lecz dzięki sprawnej reżyserii nie podkopywało to ogólnego tonu filmu.
Chętnie zobaczę tych postaci jeszcze więcej, pisałem kolegom po seansie, i co tu właściwie więcej dodawać: to najlepsza propozycja z naszego dzisiejszego sześciopaku... a jeśli chcecie poczytać więcej o historii zespołu lub postaci głównego antagonisty, zapraszam do wcześniejszego wpisu!
Co za miła niespodzianka! Eyes of Wakanda to animowana antologia; cztery dwudziestominutowe (z drobnymi) odcinki opowiadające o agentach i agentkach Wakandy na przestrzeni stuleci. Ich misją jest wtapiać się w otaczające kultury (starożytnych Greków, piętnastowiecznych Chińczyków...), by odzyskiwać rozsiane po świecie wakandyjskie technologiczne artefakty. Tematyka afrofuturyzmu jest tu centralną inspiracją: Wakandyjczycy are kinda-sorta benevolent ancient aliens pomiędzy mniej zaawansowanymi technologicznie społeczeństwami, zaś "odzyskiwanie kulturowych artefaktów" to stały motyw w tekstach postkolonialnych.
Misje mogą trwać nawet latami, a stałym zagrożeniem - poza walkami na miecze i takimi tam - jest w tym przypadku going native; zbudowanie emocjonalnej więzi z infiltrowaną społecznością. Każdy kolejny odcinek dokłada do centralnego konceptu jakąś ciekawą fałdkę: misja jest wszystkim, słyszymy stałą wywiadowczą mantrę i brzmi to rozsądnie... ale co, jeśli poza Wakandą przyjdzie wybierać pomiędzy artefaktem a zbudowaną latami autentyczną przyjaźnią? Albo co, jeśli etos "misja jest wszystkim" będzie tak wdrukowany agentowi z kolejnego pokolenia, że zmieni go w pogrywającego sobie z obcymi kulturami lekkoducha? Im też należy się szacunek, naciera mu potem uszu przełożony.
Piętnaście lat temu coś takiego mogłoby wydać DC jako straight to DVD animation, podsumowałem kolegom, i jest to wyłącznie pochwała. Pierwszy i ostatni odcinek są może trochę zbyt skupione na akcji, ale te dwa środkowe (napisane przez Marca Bernardina) to spójne tematycznie oraz emocjonalne historie. Wakanda nabrała dzięki tej antologii charakteru i tak właśnie powinno wyglądać budowanie świata: cztery żwawe, zwięzłe fabułki; mrugnięcie okiem do dziedzictwa The Immortal Iron Fist; motywy oraz ideowa tematyka będące ważniejszą nicią przewodnią, niż jakakolwiek pojedyncza postać.
Odpaliliśmy odcinek na próbę, obejrzeliśmy całość podczas jednego wieczora!
Czyże innym mógłbym zakończyć? Wraz z premierą filmu Kraven the Hunter SUABA seria (Sony Uniwersum Arachnida Bez Arachnida) dobiegła właśnie końca! Tradycyjnie warto więc zapytać: czy Kraven to film godny zarobienia kraviliona dolarów? Are you Kravin' it?
Krytyczne przyjęcie było oczywiście chłodne, bo i obiektywnie jest to dzieło niezbyt imponujące: z banalnym scenariuszem, kiepskimi dialogami ("I'm a hunter" odmieniane przez wszystkie przypadki) oraz aktorstwem oscylującym od drewnianego po zwyczajnie dziwaczne. Ja również nie będę tu lukrował aspektu jakości, ale - jak przy poprzednich filmach z serii - bawiłem się nieźle!
Fabuła: rosyjski gangster ma dwóch synów, atletycznego Sergieja (naszego bohatera) i artystę Dimę (z nieprawego łoża, ale przyjętego do rodziny). Kiedy matka umiera, hołdujący kultowi siły ojciec zabiera chłopaków na wychowawcze safari. Atakuje ich lew, a stający w obronie brata Sergiej zostaje ciężko poraniony; byłby tam na sawannie wyzionął ducha, gdyby nie przejeżdżająca akurat przypadkiem wnuczka kapłanki voodoo z magicznym eliksirem (jeden z wielu wygodnych zbiegów okoliczności w scenariuszu). Leczniczy eliksir oraz krew lwa mieszają się w ciele Sergieja, który odtąd stanie się... łowcą!
Kraven odnajmuje swoją tożsamość gdzieś pomiędzy Tarzanem a Krokodylem Dundee i przez dwie godziny poluje na najbardziej niebezpieczną zwierzynę: kłusowników, gangsterów oraz superłotrów. Szczególnie na tych ostatnich warto zwrócić uwagę: pojawił się Foreigner, który jest raczej komiksową płotką, ale centralnym antagonistą jest... Rhino, tutaj zinterpretowany jako niepozorny pinglarz, w małym plecaczku noszący kroplówkę powstrzymującą go przed bolesną transformacją. Okazjonalnie potrafi jednak hulk out (rhino out?); nawet róg na czole mu wtedy wyrasta! Wszystko zmierza zaś do finałowej konfrontacji, w której ludzie Rhino wpadają Kravenowi na rejon z wielkimi sidłami rodem z Królika Bugsa, on zaś odpowiada leśnymi pułapkami prosto z Predatora.
Sony osiągnęło cel po raz kolejny i przeniosło mnie znów o dwadzieścia lat w przeszłość: Kraven jest napisany i zagrany jak komiksowe ekranizacje przełomu millenniów. Jedna osoba podziękuje już w tym momencie; inna (ja) zanurkuje z radością w kiczowaty camp. Akcja jest całkiem wartka, korzystająca z szerokich planów scenografia jest momentami wręcz uczciwie piękna (od sawanny po Syberię!), zaś konfrontacje miewają impet - film otrzymał nawet kategorię R za strong bloody violence.
Lepszy niż Morbius i Madame Web, podsumowała żona, i cóż mogę dodać? Spędziliśmy z Kravenem sympatyczną B-movie night. Oczekiwania mieliśmy oczywiście na poziomie podłogi, ale jest to funkcjonalny, spójny film - nie nagła kraksa w połowie produkcji jak w przypadku Madame Web. Kraven ma brata, ojca, girl sidekick - ogółem mówiąc relacje; elementy superbohaterskie (w związku z zamknięciem serii) idą może ostatecznie donikąd, ale fabuła ma wyraźnie zaznaczone otwarcie i zakończenie.
Śmiało polecam więc Kravena wszystkim trzynastolatkom (who don't know any better yet) oraz dojrzałym już miłośnikom i miłośniczkom kampowego kina klasy B! I was honestly entertained.
Najnowsza porcja komiksowych ekranizacji dostarczyła mi ogółem sporo zabawy! Daredevil nie trzymał już może poziomu netflixowego pierwowzoru, ale oglądało się go bez narzekania; dobrze, że dostał chociaż te dziewięć odcinków, nie standardową dla Marvel TV szóstkę. Brave New World zaskoczył mnie pozytywnie spokojnym skupieniem na przeszłości, nie budowaniem w kółko "nowych projektów", zaś Kraven to wiadomo, Kraven - i kravenowej radości dostarcza hojnie. Pozostałe produkcje były zaś zwyczajnie dobre (lub wręcz bardzo dobre!) i nie potrzebują dodatkowych przypisów!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz