piątek, 21 lutego 2025

Variety Show: superzwierzęta, retrofuturyzm, Sentry i dwóch baronów!

Dziś aż trzy komiksowe trailery, nie marnujmy więc czasu; it's the Variety Show!

Lecim!

Zacznijmy od wielkiego nieobecnego na blogu - od ostatniego Variety Show wyszedł trailer nie serialu komiksowego, nie kolejnej kinowej produkcji klasy B (pozdrawiam z czułością uniwersum Sony!), a prawdziwego filmu flagowego wytwórni: Supermana! 

Niełatwe zadanie postawiono Jamesowi Gunnowi: trudno nakręcić dobry film z tą postacią. Mowa w końcu (nie wchodząc w niszowe branżowe dyskusje) o pierwszym współczesnym superbohaterze, o postaci, która dała początek całemu gatunkowi. Wiąże się z tym aspekt historycznej doniosłości oraz mityczności, który trudno wtłoczyć w dwugodzinne widowisko: Superman musi być jasny, optymistyczny, emanujący nadzieją; jego zadaniem nie jest walnąć kogoś parę razy kryptoniańską piąchą, a wydobyć na światło dzienne to, co najjaśniejsze w nas. Inaczej rzecz ujmując, Superman stories are not really about Superman; they are about us, about the people, o zachowywaniu się przyzwoicie - nawet, jeśli cena byłaby wysoka.

W realistycznej historii moglibyśmy dostać dramat psychologiczny czy wojenny, w którym to "przyzwoite zachowanie" spotyka się z przejmującymi konsekwencjami; historia superbohaterska pozwala zaś mieć ciastko i zjeść ciastko, ustawiając Supermana w roli siatki bezpieczeństwa. Krótko mówiąc, w dobrych historiach z tą postacią to paradoksalnie nie Superman musi przeżywać dylematy i katusze: wiemy przecież, że jest wzorem, the good guy, a jego kompas moralny jest ostatecznie niezawodny. Dlatego właśnie tak podobał mi się komiks Superman Smashes the Klan: adaptacja starego serialu radiowego, w którym Superman brał się za bary z Ku Klux Klanem (i bynajmniej nie z perspektywy bezpiecznego, moralnie pewnego spojrzenia w minione dekady: oryginał wychodził w erze intensywnej aktywności Klanu, so it was as socially involved as could be).

Trudno uniknąć wchodzenia w wysokie nuty, ale zeitgeist mamy niewesoły: wojny, odwołujący się do najniższych instynktów populizm, ksenofobia, miliarderzy poczynający sobie swobodnie z literą oraz duchem prawa. This is exactly the time for Superman, i film z Supermanem nie może uciekać od problematyki społecznej. Co z tego, że internetowi oburzacze pogardliwie okrzykną go "woke"? Superman - podobnie jak i cały gatunek superbohaterski - od swojego wykoncypowania był "woke" w najlepszym tego słowa znaczeniu: ujmowania się za słabszymi, wykluczonymi, za społeczną (i każdą inną!) sprawiedliwością. Powiedzmy więc, że wyjdę z kina niepocieszony, jeśli serialowa Supergirl z Melissą Benoist (która, przykładowo, nieustannie rozgrywała metaforycznie problematykę kosmitów jako imigrantów w Stanach - i dużo więcej!) okaże się odważniejsza w wymowie niż flagowy projekt nowego uniwersum DC. Po samym trailerze: na dwoje babka wróżyła: w jednej strony widać tu echa motywu "Supermana jako symbolu", z drugiej: obecność psa Krypto na kilometr zapowiada ulubiony prosty manewr Gunna "zwierzątko cierpi, czy to nie smutne" (por. Rocket Racoon; por. Weasel z Creature Commandos). Przekonamy się już niedługo!

Przekonamy się też, czy Fantastyczna Czwórka w końcu doczeka się udanej ekranizacji:


Period piece z urokiem ramotki retro to dobry kierunek dla tej marki! Gdyby Reed Richards był kolejnym supernaukowcem-futurystą, wyglądałby na ekranie po prostu jak kalka Tony'ego Starka; najwyraźniej Reed nie będzie naszym przewodnikiem po stylizowanej na realistyczną technologii przyszłości, a po szalonych wynalazkach oraz konceptach retrofuturyzmu - robot H.E.R.B.I.E. z pamięcią taśmową, Fantasticar jako chromowany krążownik szos, cały ten blichtr "roku 2010 z perspektywy roku 1960". Cieszy też, że Galactus pojawia się w końcu nie jako złowroga chmura, nie jako "realistyczny" rój kosmicznych dronów, a w całej chwale wielkiego kolesia w kasku zaprojektowanym przez Jacka Kirby'ego. Od strony koncepcyjnej jestem więc bardzo zadowolony; miejmy nadzieję, że że scenariusz nie okaże się gorszy!

A na dokładkę - Thunderbolts!

Uwielbiam Florence Pugh w roli Yeleny we wszystkich jej dotychczasowych występach, więc chociażby dla niej z przyjemnością obejrzę ten film... chociaż w sumie po trailerze czuję się już, jakbym miał go za sobą; dzięki za streszczenie całości, Marvel Studios! Podoba mi się jednak, ze antagonistą będzie Sentry (oraz Void, jego mroczne alter ego) - marvelowski spin motywu "złego Supermana". No, może nie do końca złego: Sentry jest po prostu niestabilny psychicznie, a kryptoniański poziom mocy w rękach osoby pozbawionej samokontroli to recepta na katastrofę. Przyziemni protagoniści są więc na tyle odmienni od łotra, że unikniemy przynajmniej wymęczonej kliszy "o nie, czas zmierzyć się z moim mrocznym odbiciem; ma te same moce, ale innego koloru!".

Sentry - Robert Reynolds - był zdecydowanie najciekawszy w swoich pierwszych występach. Powstał w roku 2000 w ramach skierowanej do dojrzałych odbiorców linii Marvel Knights, pomyślanej (generalizując) jako odpowiedź na Vertigo od DC: samodzielne historie mniej skrępowane przez continuity, poważniejsza tematyka, nieco mroczniejszy ton. Jednym z zatrudnionych scenarzystów był Paul Jenkins, weteran Hellblazera z Vertigo zresztą; rzucił on pomysł bohatera zapomnianego przez cały świat, który brnie przez depresyjnie przyziemną egzystencję, tylko w snach i urywkach wspomnień widząc siebie jako złotego strażnika dobra; stale niepewnego co do realności tych wizji.

Najbardziej intrygującym aspektem całego projektu było wplecenie w narrację komiksowego pastiszu różnych er medium: zaczynaliśmy więc od bombastycznej Silver Age...

Tak, w kadrze na dole widzimy "rzeczywistego" Roberta; smutnego, pooranego zmarszczkami, rozmawiającego już tylko właściwie z psem - nawet nie z żoną.

Później na łamach pojawia się Sentry w interpretacji na modłę Dark Age, jakby prosto wyjęty spod ołówka Franka Millera z przełomu lat '80-'90:

Antybohaterski sznyt, jak dyktowała ówczesna moda!

Robert faktycznie był kiedyś superbohaterem, a jego największym wrogiem okazał się on sam: lub właściwie jego druga osobowość, pasożytniczy The Void. Co tylko świetlisty Sentry zrobił dobrego - mroczny Void równoważył; koniec końców, jedyną metodą powstrzymania niebezpieczeństwa było wymazanie pamięci Roberta o obu nadprzyrodzonych aspektach jego osobowości. Była to solidna, zamknięta na dobrą sprawę historia....

...ale raz stworzona postać musi wrócić - i w 2005 Brian Michael Bendis wciągnął go do odświeżanych wówczas Avengersów, jednoznacznie osadzając go we współczesnym marvelowskim panteonie. Po drodze zgubił niestety wszelkie subtelności, pisząc po prostu żółtego Supermana łykającego dla stabilności psychotropy. Popisowym numerem Roberta było wówczas rozdzieranie przeciwników na pół i wrzucanie ich w słońce - takiego potraktowania doczekał się Carnage, jeden z okołovenomowych złych symbiontów; edginess początku millennium - te same okolice, co Invincible Kirkmana!

Ale edginess ta nie była na dłuższą metę ciekawa; dużo więcej kreatywności wniósł do postaci Jeff Parker - scenarzysta, którego pod kątem miłości do minionych epok komiksu oraz humorystycznego zacięcia postawiłbym pewnie w jednym szeregu z Mattem Fractionem. W projekcie The Age of Sentry (2008) rozwija on oryginalny koncept Jenkinsa: metanarracyjne ozdobniki z pierwszej serii doczekują się rozszerzenia do sześciu zeszytów stanowiących pełen miłości pastisz Silver Age:

Tak, latający piesek to wersja rzeczywistego psa Roberta, którego widzieliśmy kilka ilustracji wcześniej. Hej, to już drugi superpies w dzisiejszym wpisie!

Zwróćcie uwagę na przesunięcie kolorów imitujące niedoskonałość ówczesnego druku! To przezabawny, postmodernistyczny projekt, ubrany w ramy Reeda Richardsa opowiadającego synowi całkowicie zmyślone historie o niezwykłym herosie. 

Or are they...?

Uczta dla osób lubujących się w historii medium oraz materiale z lat '60!

Jeśli więc zainteresuje was Sentry - zachęcam do lektury oryginalnej serii z 2000 oraz The Age of Sentry z 2008; resztę śmiało można puścić w niepamięć. Wróćmy już jednak do filmu!

W wielu miejscach czytałem ostatnio, że Thunderbolts to plus-minus marvelowski Suicide Squad - drużyna powołana do istnienia, by dać złoczyńcom szansę na rehabilitację - ale historycznie sytuacja jest nieco bardziej złożona: w 1997 Thunderbolts pojawili się jako heroiczna grupa mająca przejąć schedę po Avengersach (tym drugim akurat się umarło, jak to od czasu do czasu bywa). Pierwszy zeszyt kończył się jednak niespodzianką: nowi obrońcy świata w rzeczywistości byli przebranymi superłotrami - i bynajmniej nie była im w głowie rehabilitacja!

Przyodziany w patriotyczne barwy dowódca drużyny, Citizen V, w finałowej sekwencji pierwszego numeru okazał się samym Baronem Zemo - jednym z klasycznych przeciwników Kapitana Ameryki! 

Później drużyna wyszła bardziej na prostą - wydatnie przyczynił się do tego Hawkeye, sam w końcu o kryminalnej przeszłości... ale to nie tych Thunderbolts zobaczymy na ekranie; możemy spodziewać się klimatów bliższych najnowszej inkarnacji tej grupy, czyli po prostu raczej eklektycznej zbieraniny rozmaitych szpiegów oraz agentów:

W zeszłym roku wyszło wydanie zbiorcze - nie była to zresztą długa seria; ot, cztery zeszyty, jeden crossoverowy numer specjalny i po balu.

Skład bardzo zbliżony do filmowego, prawda? Ano właśnie; wspominam o serii z 2023, gdyż widzimy tu ciekawe zjawisko: poszła ona do druku już po rozpoczęciu prac nad filmem (2021), jest to więc właściwie nieco zakamuflowany movie tie-in. Ewolucja mediów przyzwyczaiła nas do filmowych wersji postaci przesiąkających do komiksów; w kontekście Marvela stało się tak z Iron Manem czy Strażnikami Galaktyki, których ekranowe osobowości szybko nadpisały w komiksach te oryginalne. W przypadku Thunderbolts - film jeszcze nie wyszedł, a już dostaliśmy filmową wersję drużyny!

To chyba niedobrze?, pytacie czasem, ale sugeruję umiar. Czy to dobrze, że deszcz pada? Dla jednej osoby tak, dla drugiej nie, trudno o uniwersalne wartościowanie moralne; pada i tyle. Tak samo tutaj: jakiś segment starych fanów będzie rozczarowany, jakiś segment nowych - zachęcony znajomymi z ekranu postaciami; raz kreatywne przetasowanie będzie wtórne i cofnie wcześniejszą ewolucję, a innym razem właśnie tej ciekawej ewolucji dostarczy.  

A na koniec: nieco niezwiązanych już z niczym szczególnym głupotek!

Pamiętacie być może, że na poprzednie Halloween przebraniem się za Detektywa Chimpa; by kontynuować komiksową serię, tym razem zdecydowałem się na przeciwnika doktora Strange'a - Barona Mordo. (Hej, to już drugi baron w dzisiejszym wpisie!) Sam Baron nie jest jakąś szczególnie ukochaną mi postacią, ale nabrał memetycznej sławy w naszym kręgu koleżeńskim: głównie za sprawą komicznej obecności w języku polskim. 

Witaj, Mordo. 

Przemyślę to, Mordo.

"Przemyślę to, mordo" to jeden z wysokiej jakości memów własnej produkcji, stale w użyciu wśród znajomych; doskonała odpowiedź na każde pytanie! 

Aby dopełnić wizerunku mrocznego maga - choć pewnie to bardziej Thulsa Doom niż Mordo -  kupiłem przez internet laskę zakończoną głową węża (ma też świecące oczy oraz bucha dymem, a co): 

"Nie wiem naprawdę, jak do tej pory funkcjonowałeś bez tej laski", stwierdził kolega Sz.!

Ja też nie wiem; po Halloween laska okazała się niezastąpiona w kuchni. Zaadoptowaliśmy bowiem nowego kota...

Zdjęcia kotów: fundament internetu! Tutaj akurat towarzyszą nam podczas rozgrywek w DC Deck Building.

...i zagięty łeb kobry okazał się idealny do wyciągania spod szafek kocich zabawek (a to tego stylowy). Polecam wszystkim!

Co do kolegi Sz., otrzymał on w świątecznym prezencie jeden z zestawów Unmatched (Sun's Origin, dokładnie mówiąc; zmagają się w nim Oda Nobunaga oraz Tomoe Gozen). Lubię ten system od dawna i grało nam się na tyle przyjemnie, że skusiłem się na dwa nowe pudła w marvelowskim klimacie: Teen Spirit oraz Hell's Kitchen!  

Squirrel Girl oraz wiewiórki kontra Ms. Marvel!

Wiem, wiem; początkowo nie chciałem wprowadzać do domowych pojedynków licencjonowanych postaci, ale a) i tak stało się to już niepostrzeżenie za sprawą pudła Tales to Amaze; b) trafiłem akurat na wyprzedaż, a co stówkę taniej, to stówkę taniej. Póki co, w miarę solidnie mamy ograny dopiero Teen Spirit; jak zwykle w Unmatched, postacie są oryginalne mechanicznie i nie ma mowy o przebraniu po prostu starych projektów w komiksowe dekoracje.

Ale dekoracje te są pierwsza klasa: nie dość że karty Squirrel Girl składają się w jej komiksowe motto ("eat nuts, kick butts!"), to do tego u ich spodu znajdują się humorystyczne dopiski: zupełnie jak w świetnej serii Ryana Northa oraz Eriki Henderson!

Na koniec jeszcze ciekawostka czysto planszówkowa: z okazji zimowych świąt wyciągnęliśmy na stół Carcassonne... w wersji zimowej! Bardzo lubię śnieżne dekoracje, ucieszyłem się więc z upolowania tego niemłodego w końcu tytułu (Spiel des Jahres 2001) w tej właśnie edycji.

Carcassonne po latach nadal nieźle się trzyma - i fajnie było przypomnieć sobie czystą podstawkę, bez worka wydanych później dodatków! No dobra, jak widać - jest tu minidodatek "Der Fluss" w zimowej wersji. Dla pełnego planszówkowego autentyzmu: wersja niemiecka!

Carcassonne to od lat  klasyczna gateway game - wprowadzenie w nowoczesne planszówki - i sprawdza się na tym polu doskonale; często jednak pojawia się impuls rozszerzenia jej kolejnymi dodatkami. Z perspektywy czasu: nie warto; można dorzucić tam kupców, budowniczych, karczmy, katedry, smoki i katapulty, ale nadal będzie to raczej proste układanie kafelków - tyle tylko, że zamiast short and sweet partii w pół godziny, akurat do herbaty, rozgrywka będzie się wlokła ponad miarę. Czasem less is more!

Zimowa wersja Carcassonne pełna jest uroczych detali na kafelkach - no bo w końcu to aspekt wizualny miał ją sprzedać. Znajdziemy więc pokryte lodem stawy, oszronione drzewa, stado dzików, które zbliżyło się aż do bram miasta (musi to być Gdynia)... oraz takiego oto delikwenta:   

A któż to?

Jest to wolpertinger, legendarne stworzenie z niemieckiego folkloru! Rogaty zając brzmi niemalże dokładnie jak jackalope ze Stanów; spekuluje się jednak, że podobieństwo folkloru nie jest związane z eksportem opowieści ze Starego Kontynentu, a z jednym z króliczych wirusów - którego skutkiem może być pojawianie się u zwierząt zrogowaciałych narośli. Planszówki - bawią i uczą, nawet stareńka Carcassonne!

Dobrze, dość już tych głupotek! Czy macie właśnie ferie, czy nie - miłego weekendu; i, w razie czego, strzeżcie się rogatych zajęcy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz