Wybiła godzina grozy; czas na Variety Show!
![]() |
Dziś z minimalną ilością variety, ale jednak! |
Naszym komiksowym trailerem na dziś będą Creature Commandos, pierwszy projekt oficjalnie będący już częścią nowego, rodzącego się powoli i w bólach DCU!
DCU to w jasny sposób odpowiedź na MCU, ale skrót nie jest równie elegancki - czy nie powinien być to DCCU, DC Cinematic Universe? Osobiście jeszcze chętniej przyjąłbym DC Comics Cinematic Universe, czyli DCCCU, ale pewnie ta jedna firma od butów ma już zaklepane potrójne C. Przypomnę też z niekłamaną przyjemnością, że "DC" to skrót od flagowego periodyku wydawnictwa, Detective Comics, a więc pełna nazwa oficyny to właściwie Detective Comics Comics.
Detective Comics Comics Cinematic Universe, pamiętajcie!
No dobra, ja tu się wygłupiam, a miało być o trailerze - a ten wygląda bardzo wyraźnie jak projekt wychodzący spod ręki Jamesa Gunna: jest muzyka retro, jest krew, są dowcipasy, jest kolejny zespół skazańców zmuszony do wspólnej pracy (podobnie jak wcześniej Guardians of the Galaxy i The Suicide Squad)... Aż chciałoby się powiedzieć: Gunn, jeśli jesteś takim miłośnikiem muzyki, to może zmień w końcu płytę! Ale trudno być przesadnie surowym dla projektu, który wyciąga na ekran drużynę Creature Commandos. Zanurkujmy w jej historię!
![]() |
A nurkowanie to jest całkiem łatwe, gdyż dziesięć lat temu ukazało się wydanie zbiorcze wszystkich klasycznych komiksów opowiadających o tym zespole! |
W 1980 nawet i tak pompowana atrakcyjność komiksów wojennych zaczęła już gasnąć, więc J. M. DeMatteis (scenarzysta kojarzony bardziej z komedią, by wspomnieć tylko serię Justice League International) postanowił pójść na całość i obsadzić klasyczne potwory w roli... walczących z hitlerowcami komandosów. Początkowo drużyna składała się z wampira (niefortunnie nazwany sierżant Velcro), wilkołaka (Warren Griffith) oraz potwora Frankensteina (szeregowiec Lucky). No, prawie; żołnierze nie byli naprawdę potworami, a ich "naukowymi" odpowiednikami, rezultatem rządowych eksperymentów. Lucky nie miał nic wspólnego z Frankensteinem; jako zwykły żołnierz nadepnął na minę, a zespół wojskowych chirurgów po tygodniach pracy przywrócił go do służby jako patchwork mana, pozszywanego człowieka.
Still, they are explicitely not superheroes: komando kreatur nie bawi się w kostiumy czy hasła kodowe; sierżant Velcro to cały czas sierżant Velcro, nie jakiś "Living Vampire". Cały komiks to historyczna perełka w galerii osobliwości DC - od nazistów gładko przechodzimy do walk z dinozaurami:
![]() |
Jak widać, teatr wojny na Pacyfiku to nie przelewki. |
Komandosów w samolocie atakuje pterodaktyl! Na szczęście, jeden z członków załogi jest wampirem, więc zmienia się w nietoperza, chwyta granat i zaczyna nalot bombardujący! Czasem łatwo dać się znieczulić na poziom dziwności, wyregulujmy więc odbiorniki: it was pretty wild and then some. J. M. DeMatteis nie miał złudzeń co do powagi projektu; jak cudowną frazą podsumował po latach,
"And we did it and it was silly and nothing came of it and the book died anyway."
Creature Commandos trzymali jednak Weird War Tales na prasowych stojakach przez bite trzy lata, w trakcie których fundowali nam niepodrabiany klimat. Oczywiście, potwór Frankensteina skręcający kark drapieżnemu zauropodowi (?) ma swój urok...
![]() |
...dowód załączam, fig. 1... |
...ale wszystko to bledło przy bojach z hitlerowcami. Adolf Hitler nie był obiektem ostrożnych aluzji czy nawiązań; o nie, pojawiał się twardo jako powracający niegodziwiec komiksu, zdeprawowany, szalony i otoczony gronem przydupasów jak współczesny Kaligula:
![]() |
Dla porównania: lata '80 dzieli od drugiej wojny światowej mniej więcej tyle, co nas od pierwszej wojny w Zatoce Perskiej. |
Z jednej strony mamy wszystkie te groteskowe postacie, z drugiej - czuć echo dziwnego militarnego realizmu. Nic dziwnego, gdyż na tym etapie za scenariusze wziął się Robert Kanigher, który wcześniej sprawował pieczę nad całą linią komiksów wojennych DC; Sgt. Rock - ikona gatunku - to właśnie jego postać. Kanigher znany był z umiejętnego przeplatania sekwencji akcji oraz emocjonalnego, naturalistycznego życia żołnierzy oraz ludności cywilnej w trudnych realiach. A więc - w wydaniu Creature Commandos - wampiryczny sierżant Velcro chce nasycić głód krwi surowym mięsem... lecz w okupowanej Francji mięso to towar deficytowy:
![]() |
Do kolejki! Wampir czy nie, francuskie baby sklepowe są nieustraszone. |
Dostajemy też sekwencję, której nie powstydziłby się poważny komiks biograficzny, jeden z tych ulubieńców krytyki w stylu Mausa Arta Spiegelmana: egzekucję więźniów obozu koncentracyjnego, wśród których jest poszukiwany przez Commandos naukowiec. Dlaczego dochodzi do egzekucji? Ot, banalność zła; komendant obozu jest do tyłu z wytycznymi "eliminacji podludzi". "Spójrzcie ku niebiosom, przyjaciele", dodaje otuchy współwięźniom dobrotliwy profesor...
![]() |
..."niebiosa milczą!" |
Profesora udaje się ocalić, ale nie zapominajmy: pierwszy rząd więźniów leży już w masowym grobie. Kanigher wziął głupkowaty koncept DeMatteisa, ale nie potrafił strząsnąć chyba dekad przyzwyczajeń z pisania poważnego komiksu wojennego; całe szczęście, gdyż efekt finałowy uderza tymi kontrastami jak mało co.
![]() |
Nawet warszawskie getto doczekuje się wzmianki! |
Ktoś mógłby doszukiwać się tu trywializacji historii, obrazoburczości - lecz, moim zdaniem, nie tędy droga. Kanigher to urodzony w 1915 syn żydowskich imigrantów; któż ma mieć prawo do kolorowej alegorii, do autoterapeutycznej reinterpretacji, jeśli nie on? Całe zresztą korzenie amerykańskiego komiksu wyrastają z żydowskich wpływów (stworzony przez Siegela i Shustera Superman, jak stale argumentuję, to przecież figura w równym stopniu Mojżesza, co golema, nadnaturalnego obrońcy społeczności). Kanigher wykorzystuje postacie DeMatteisa, by podkreślić, kto tak naprawdę jest potworem; nie wampiry, nie wilkołaki, a naziści przemysłowo mordujący całe miliony (a także - choć w mniejszej skali - rząd Stanów, który w walce z Rzeszą posuwa się do własnych "usprawiedliwionych" bezeceństw).
![]() |
"Fairy tale monsters will never harm them -- only the world of cruelty and pain people like you bring to them!" |
Morał wytłuczony jak na bębnie, ale to poniekąd wymóg formy; historie z Creature Commandos (będąc częścią antologii) miały raptem po osiem stron. Pani powyżej, swoją drogą, to kolejna członkini drużyny, która dołączyła do niej nieco później - Dr. Medusa, która w wyniku wypadku z chemikaliami (brzmi znajomo? Kanigher to też twórca Barry'ego Allena, drugiego Flasha!) doczekała się głowy pokrytej jadowitymi żmijami. Co prawda nie potrafi zamieniać ludzi w kamień, ale czasem jej żmije kogoś z zaskoczenia dziabną... no i ma karabin:
![]() |
Chociaż pisana przez autora urodzonego w 1915 - daleko jej do bycia damsel in distress! Medusa to też mózg zespołu, bo nie ukrywajmy - trzej panowie do szczególnych bystrzaków nie należą. |
Moja ulubiona historia? Trudno wskazać, ale wysoko w rankingu na najdziwniejszą będzie ta z hitlerowskimi dziećmi-mutantami. Otóż pewnego dnia ludzki dowódca grupy deklaruje, że pojawiła się metoda na zaprogramowanie dzieci jak zombie oraz obdarzenie ich nadludzką siłą:
![]() |
Pomiędzy porucznikiem Shrieve a jego podkomendnymi nie ma przesadnej miłości! |
Dzieci zwykle są narracyjnie nietykalne, ale nie tutaj: porucznik deklaruje, że wkradną się do Niemiec i załatwią, by dzieci te nigdy nie dorosły:
![]() |
Stylowa maska! |
Tak też się dzieje; potworne dzieci mają już rozszarpać komando, gdy nagle jeden z chłopców odzyskuje zmysły... i rzuca się na obozowego kontrolera/oprawcę. Supersilne dzieci w zwierzęcej furii mordują nazistów, a potem doświadczają efektów ubocznych serum:
![]() |
"...and in this contest -- nobody wins..." |
Co prawda komando nie musiało wymordować dzieci własnoręcznie, ale i tak - jeśli ktoś otworzy ten komiks oczekując wesołych dziwactw, może się grubo zdziwić. Grubo jak te puchnące od chemikaliów niemieckie brzdące!
Przedziwne jest też zakończenie serii. Gdy w 1983 zamknięto już Weird War Tales, Kanigher napisał jednostronicowe pożegnanie Creature Commandos, w którym dochodzi do ich metatekstualnej egzekucji:
![]() |
Paul Levitz ówczesny to redaktor serii i generalnie wielka szycha w DC! |
Do pala - drugi od lewej - przywiązany jest G. I. Robot, bohater innej feature z Weird War Tales oraz okazjonalnie członek drużyny... którego, sądząc po trailerze, zobaczymy na ekranie całkiem sporo! To w ogóle rewelacyjna postać; nazywa się JAKE, co stanowi skrót od Jungle Automated Killer, Experimental. Jake 1 poległ na polu chwały, ale Kanigher za bardzo lubił postać, by tak to zostawić - i tak oto narodził się Jake 2, z dwójką na hełmie.
Tak czy inaczej, drużyna po raz kolejny wymyka się śmierci i wsiada na pokład rakiety, by odlecieć w głęboki kosmos... a być może pewnego dnia powrócić.
Powrót ten - such as it was - nastąpił w 2011, kiedy to baran Flash zepsuł czasoprzestrzeń i rozpoczęła się era The New 52. W tej alternatywnej rzeczywistości Creature Commandos również istnieli, lecz ich skład był nieco odmienny:
![]() |
Wilkołak Warren oraz wampir Vincent to starzy znajomi z lat '80, choć tym razem ten drugi nazywa się "Velcoro" - to była "mroczna i poważna" era wydawnictwa, postać nie mogła kojarzyć się z rzepem. |
Poskładany do kupy szeregowiec Lucky został zastąpiony oryginalnym potworem Frankensteina, który nosi wielki miecz i cytuje poezję Miltona; rybiej urody pani o swojsko brzmiącym nazwisku Mazursky to zaś naukowczyni, która w tej rzeczywistości stworzyła pierwszych, jeszcze nieudanych Creature Commandos - i w rezultacie zaczęła eksperymentować na sobie.
![]() |
Pani żyjąca pod wodą? Nazwisko być może "Mazursky" ("hej, gdzie w Polsce są jeziora?"), ale na pewno ma też kaszubskie korzenie! |
Widziana w trailerze Narzeczona Frankensteina pojawia się właśnie tutaj - choć jej komiksowa wersja ma cztery ręce. Generalnie od dekad są z mężem w separacji; tak to bywa, kiedy żyje się od stuleci, ale wspólna służba w ochronie świata zmusza ich do ponownego spotkania.
![]() |
She's also comically boobtastic, a jej kostium trzyma się ciała wyłącznie nadnaturalnymi metodami! |
Seria nazywa się Frankenstein, Agent of S.H.A.D.E., i wytrzymała raptem 16 numerów - choć pisali ją Jeff Lemire, całkiem sprawny scenarzysta, oraz Matt Kindt (znany z Mind MGMT). Cóż jednak zrobić; nie było tu już hitlerowców i dziwnie realistycznego stylu Roberta Kanighera z oryginału, a całość - mimo potwornych dekoracji - to raczej sztampowa superhero action.
Albo może inaczej: czuć, że w zamierzeniu miał to być Hellboy w wydaniu DC, lecz nie do końca wypaliło. Podkreślę jednak ciekawą ewolucję: Hellboy i BPRD bardzo mocno niosą ducha wcześniejszych o dekadę Creature Commandos (potwory! naziści! moralne dwuznaczności! pogranicze absurdu i poważniejszej dyskusji!), zaś DC próbuje później zainspirować się materiałem czytelnie zainspirowanym ich własnym komiksem. To trochę jak Marvel zrzynający pierwotny koncept X-Menów z Doom Patrol DC, tylko po to, by dwie dekady później DC zerżnęło z powrotem dopracowany styl X-Menów w New Teen Titans. Ach, komiksiarstwo! A koniec końców wszystko sprowadza się do tego, że na ekrany trafi niedługo James Gunn aping James Gunn. But hey, at least Creature Commandos themselves are pretty neat!
Aby w naszym Variety Show było choć trochę variety: Shadowman! Na fali entuzjazmu wobec remastera gry komputerowej wróciłem do komiksu z 1997 - tego, który pisali kolejno Garth Ennis, Jamie Delano oraz Serge F. Clermont. Postarzało się to wszystko mocno, choć są tam perełki - jak choćby okładka numeru #9 parodiująca wspomniane już dzisiaj komiksy romansowe:
![]() |
Życiowe dylematy! |
Myślę sobie czasem, ze powinienem przeczytać coś Ennisa z epoki, zobaczyć, jak czyta się to po latach... a potem na szczęście zwykle mi przechodzi. Tutaj już od pierwszych scen mamy Ennisa w stanie czystym: widzimy sekcję poprzedniego Shadowmana (w komiksach tytuł ten pisany jest raczej łącznie), któremu - zgodnie ze słowami koronera - ktoś wepchnął saksofon w dupę. I nikt już pewnie nie kupi tego saksofonu; now it only plays bum notes. Łotr pierwszej fabuły nazywa się Tommy Lee Bones, a w pewnym momencie - nie pamiętam już, czy to Ennis, czy piszący jak Ennis-bis Delano - goły Shadowman łapie za nogi irlandzkiego karła i z obrotu wali nim o kolumnę werandy tak, że niewysokiemu koledze odpada głowa. Głowa, lecąc jak rakieta, mówi z irlandzką frustracją "ah Jaysus...". Jest to wszystko na swój sposób zabawne, ale też można niemal dokładnie wskazać rok, w którym było to pisane - i od tego czasu szczęśliwie poszliśmy jako społeczeństwo naprzód.
But there is some voodoo fun there, too:
![]() |
Nikt nie mówił, że życie życie wojownika voodoo będzie usłane różami! |
Jeśli Ennis i Delano są dated, but kinda fun, to ostatni scenarzysta serii - Serge F. Clermont - produkuje, nazwijmy rzecz po imieniu, ledwie nadające się do czytania bzdety. Nie jestem wielkim znawcą biblioteki postaci wydawnictwa Valiant (na tym etapie kupionego przez Acclaim), ale zaskoczyło mnie, że Shadowman nawalał się z gadającymi dinozaurami:
![]() |
Ale może nie powinno, dinomania lat '90 była przecież wciąż na wysokich obrotach! |
Najciekawsza rzecz? To, że ledwie wiążący koniec z narracyjnym końcem Clermont (nie Claremont!) w przedostatnim zeszycie serii doznaje jakiegoś olśnienia, jakiegoś błysku inspiracji, i w środku swoich standardowych kiepszczaków pisze nagle najlepszą jednozeszytową fabułę całej serii. Widocznie czytelnicy wymodlili to u potężnych loa!
Long story short, rasistowscy kultyści w małym amerykańskim miasteczku - przez które Mike LeRoi akurat przejeżdża - wzywają nordyckiego demona, by w ich imieniu pozbył się z okolicy wszystkich "kundli mieszanej krwi". Na co wezwany demon mówi mniej więcej "wy dzwony, wy absolutne dekle, jesteście Amerykanami, wszyscy co do jednego jesteście na tym etapie mieszanej krwi; no ale słowo się rzekło, hehe, czas na mordowanko - od was zaczynając, pajace!".
It's a hoot.
![]() |
Shadowman jest tu biały za sprawą maskującego uroku, ale to on! |
Tak więc - niczym w dobrej X-men story - Shadowman ostatecznie ratuje those who fear and hate him i wszyscy wychodzą z zamieszania nieco mądrzejsi.
![]() |
No dobra, nie *wszyscy* - niektórych demon dopadł - ale trzeba było nie być rasistą! |
I z taką właśnie mądrością zacznijmy weekend!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz