piątek, 23 sierpnia 2024

Komiksiarstwo na ekranie: wakacyjny sześciopak, edycja 2024!

W okresie przeprowadzkowym rzadko siadaliśmy do wspólnego oglądania (a jeśli się udawało, były to głównie kaiju flicks: Godzilla -1, Monarch, Godzilla x Kong: Nowe Imperium), lecz w trakcie wakacji wyszliśmy już chyba na prostą! Oto więc zestaw wrażeń z sześciu komiksowych produkcji; w części nadrobionych, w części nowych! Jak poprzednio, spodziewajcie się spoilerów, such as they are; nie czarujmy się, żadna z tych produkcji nie opierała się na jakiś misternie tkanych zagadkach. Na początek...

...Blue Beetle! Film o tyle ciekawy, że stanowił de facto nowe otwarcie w kinowych produkcjach DC; to formalne już odejście od posępnego i "poważnego" uniwersum spod szyldu Zacka Snydera, na którym postawiono już nagrobek zeszłorocznym Flashem (i czas najwyższy, moim zdaniem). Blue Beetle to produkcja w lżejszym, familijnym, humorystycznym tonie; wychodzi jej to zdecydowanie na zdrowie, nawet jeśli nie jest pozbawiona wad!

Film stanowi luźną adaptację wątków z komiksu z 2006, w którym rozwijał skrzydła trzeci już Błękitny Skarabeusz: latynoski nastolatek Jamie Reyes. To najwspółcześniejsza inkarnacja tej postaci; wcześniej mieliśmy klasycznego mystery man z Golden Age oraz humorystycznego, technologicznego herosa z lat '60. Jamie przetarł szlak, którym niemal dekadę później z sukcesem ruszyła marvelowska Kamala Khan; oboje są non-white teenagers, dla obojga centralnym punktem życia są ich rodziny, oboje szybko wyrzucają za okno toposy związane z secret identity. Film dobrze to oddaje; pierwsza superbohaterska transformacja Jamiego rozgrywa się na oczach jego przerażonej, wielopokoleniowej familii - po czymś takim nie da się wciskać mamie, że "ten Błękitny Skarabeusz to absolutnie nie ja".

Poza tym poruszamy się po udeptanych gatunkowych ścieżkach: zła milionerka (Susan Sarandon) planuje położyć łapę na kosmicznym symbioncie Jamiego, wypisz-wymaluj Venom. Ale konflikt ten nabiera nieco kolorytu za sprawą rozgrywania tematyki społecznej oraz ekonomicznej; Jamie pochodzi z ubogiej imigranckiej rodziny, zaś jego oponentka jest ucieleśnieniem wielkiego kapitału oraz amerykańskiego imperializmu. Not bad!

Xolo Maridueña gładko wchodzi w rolę Jamiego, całość jest odpowiednio humorystyczna (shout-out dla babci-rewolucjonistki), zaś sekwencjom akcji trudno coś zarzucić - na ich niekorzyść działa wyłącznie, że podobne popisy herosa w latającej zbroi widzimy na ekranach już od pierwszego Iron Mana (2008). Podobało mi się gładkie wpisanie w fabułę poprzednich Skarabeuszy; technologiczna jaskinia Teda Korda to cały plot point, a od tego jest pełna uroczych fanowskich nawiązań (które na szczęście nie dominują narracji i nie są wskazywane wielką, neonową strzałką jak w niektórych produkcjach Marvela; PATRZ PATRZ PATRZ SEKRETNE CAMEO DLA ZNAWCÓW PATRZ). Nie byłem pod szczególnym wrażeniem retro-kawałka wybranego na muzyczne tło big action setpiece; jasne, Kickstart My Heart to fajna nuta, ale grali ją już nawet w Stranger Thingsach - przydałoby się spopularyzować coś bardziej niszowego.

Ostatecznie Blue Beetle to solidne kino superbohaterskie; może nieprzesadnie nowatorskie, może trochę zbyt przejrzyste w schlebianiu nostalgii (lubię ładne kolorki, ale o co właściwie chodziło z tymi neonowo-synthwave'owymi motywami?), ale generalnie niezłe na wszystkich frontach - i to z protagonistą, którego trudno z miejsca nie polubić. 

Czy film przechodzi Test Tytanów? Test Tytanów, jak pamiętacie, składa się z jednego tytanicznego kryterium: czy film otrzymał wyższą ocenę krytyków niż nieśmiertelna animacja Teen Titans Go! To The Movies? Blue Beetle nie udała się ta trudna sztuka, ale wysiłek był godny szacunku: 77% pozytywnych ocen krytyków na rottentomatoes.com kontra 91% Teen Titans Go!

A skoro już wspomniałem Kamali Khan - zobaczyliśmy ją w końcu na wielkim ekranie za sprawą The Marvels! I tak trzeba chyba patrzeć na ten film, jako na wehikuł rozpoznawalności aktorek oraz projekt trzymający je na marvelowskim kontrakcie. Ani to bowiem czysty sequel Captain Marvel, ani przełomowy rozdział kinowej sagi; ot, an ensemble movie, trójka bohaterek zostaje wciągnięta w poboczną przygodę.

Komediowy hook jest niezły - gdy którakolwiek z pań korzysta z supermocy, kwantowe mambo dżambo fizycznie zamienia je miejscami: Kamala ląduje więc w kosmosie, a Carol w domostwie zaskoczonych państwa Khan. Jest miejsce dla kilku dobrych gagów, bohaterki wzajemnie się poznają, całość nie jest przesadnie przesłodzona - ale, chociaż stawką konfliktu jest los całych planet, a po drodze trzeba będzie rozpalić gasnące słońce, brak tu raczej dramatycznego napięcia. Kogo w końcu szczególnie obchodzi los planet, które widzimy na ekranie po raz pierwszy? Wszystkim rządzi tu komediowa logika, co dodatkowo przesuwa The Marvels w stronę narracyjnych niskich stawek.

But it's fun enough; zdecydowanie wolałbym powtórzyć The Marvels (z numerem wokalno-tanecznym oraz kosmicznymi kotami) niż (by pożyczyć frazę Rogera Eberta) megabudget solemnity w rodzaju kinowego Flasha. Lubię Bree Larson jako Captain Marvel, Iman Vellani jako Kamala po prostu promieniuje entuzjazmem oraz ciągnie każdą scenę - i tylko Teyonah Parris jako Spectrum była dla mnie ponownie kompletnie forgettable, ale też nie miała za bardzo z czym pracować (jej postać to najmniej charakterystyczny element tytułowego tria, a straight woman dla barwniejszych koleżanek).

Kolega V. był ubawiony planem antagonistki, który był o jedną kosmiczną megapokojówkę od tego z filmu Spaceballs - to też się liczy! Moja generalna ocena, co pasuje do filmu, będzie w stanie kwantowego zawieszenia: it's an entirely watchable movie... but also an entirely skippable one. Jeśli nie macie akurat pomysłu na podkład pod wieczornego drinka i chipsy, nada się odpowiednio!   

Czy film przechodzi Test Tytanów? Iman Vellani stara się jak może, ale to nie ta klasa komedii! The Marvels wywalczyły jednak 62% pozytywnych opinii krytyków - o 1% mniej niż wspomniany Flash... ale wiecie już, którego filmu wolałbym zrobić powtórkę!

A skoro już wspomniałem o niezgodności mojej osobistej oceny z tą krytyczną - oto serialowy powrót Lokiego! Nie będę się pieścił: cały sezon drugi mógł spokojnie być jednym-dwoma odcinkami więcej w pierwszym. Narracyjnego mięska jest tam jak na lekarstwo, Loki wydaje się postacią tła we własnym projekcie, a centralny konflikt jest kompletnie abstrakcyjny. Multiwersum się rozpruwa? No to niech się rozpruje, who cares, what does that even mean; to stopień abstrakcji, przy którym trudno się emocjonalnie przejąć. Podobnie było z "losem całych planet" w The Marvels, ale tam rekompensował to element humoru; przy Lokim nie uśmiechnąłem się chyba ani razu, czując raczej zniecierpliwienie kolejnymi przeszarżowanymi aktorsko postaciami oh so quirky nerds. Co to jest, The Big Bang Theory? Dzięki, postoję.

Fun trickster god? Nie stwierdzam obecności; fabuła toczy się jakby obok Lokiego, a on sam snuje się w tle jak pozbawiony sprawczości oraz ikry smutas. Sophie/chyba już oficjalnie Enchantress, taka fajna w poprzednim sezonie? Zredukowana do chodzącego angstu. Może chociaż zabawne gagi wizualne, jak żabi Thor ostatnio? Średnio; zamiast tego cała para poszła w wątek Kanga, który i tak zmierza donikąd, biorąc pod uwagę rozstanie Jonathana Majorsa z wytwórnią.

Dobre strony? Ostatni odcinek, w którym Loki był faktycznie godlike - ale wysiedzenie dla niego przez pięć poprzednich to, jak to się mówi w tym biznesie, a big ask (żona na przykład nie podołała). Inna sprawa, że zamiast bycia fun trickster god Loki z powagą oraz godnością dokonuje tam niemal chrystusowego samopoświęcenia - chociaż i to nie jest nawet szczególnym zaskoczeniem, gdyż już w pierwszym sezonie mieliśmy mocne judeochrześcijańskie alegorie (a man, a woman, an apple). Zdjęcia są często wizualnie przyjemne, a dekoracje TVA - nadal nieodmiennie ładne, chociaż a) zostały po pierwszym sezonie; b) są czytelną zrzynką z retrofuturystycznej estetyki Fallouta, aż po kreskówkową Miss Minutes w roli maskotkowego Vault Boya. 

Ogólnie - moim zdaniem - nudziarstwo oraz właśnie taka sad solemnity, jakiej absolutnie nie potrzebuję na ekranie.

Czy serial przechodzi Test Tytanów? Nie przechodzi, ale moja osobista opinia oraz krytyczny konsensus rozjeżdżają się jak rzadko: drugi sezon Lokiego otrzymał bowiem aż 84% pozytywnych recenzji! Kolega R. twierdzi, że chciało się je po prostu napisać wyłącznie najbardziej zatwardziałym fanom, a cała reszta - podobnie jak on - błogo spała już od pierwszego odcinka. Wiem, wiem, "pozytywne recenzje" to na przykład 3/5 wystawione przez recenzenta w The Guardian... ale - poza ostatnim odcinkiem - drugi sezon Lokiego kompletnie do mnie nie trafił.   

Trafiła za to najnowsza animowana adaptacja X-Menów, X-Men '97! Zamiast otwierać to uniwersum na nowo (co pewnie zobaczymy za parę lat na kinowym ekranie), Marvel zdecydował się kontynuować nostalgiczną kreskówkę z lat '90, która na dobre wryła X-Menów w publiczną świadomość. Jeśli zapytać o najbardziej ikoniczny skład zespołu czy projekty kostiumów, wiele osób nadal wskaże właśnie te z wersji animowanej!

W X-Men '97 dostajemy wszystko, co przed laty zdobyło fanowskie serca - ale uwspółcześnione o ponad 20 lat komiksowej ewolucji i podane w zaktualizowanym stylu wizualnym (chociaż nawiązującym do kreski retro). Nie trzeba jednak pamiętać starego serialu; sam oglądałem go lata temu i w ogóle nie odświeżałem, zaś w nowe przygody mutantów wskoczyłem niby w najbardziej znajome wody. Spora w tym zasługa pierwszego odcinka, który jest aż nazbyt sztywny oraz ekspozycyjny... ale za to może świetnie pełnić rolę pierwszego kontaktu z mutantami dla niewtajemniczonych. Jestem Storm, władam pogodą! WOOOSH! Jestem Wolverine, władam szponami! SNIKT SNIKT BUB! Nikt się w tym nie pogubi, naprawdę.

Całość ma interesującą, palimpsestowo ponadczasową budowę. Gdy widzimy wyspę będącą domem mutantów, nominalnie jest to Genosha - jak chronologicznie powinno być w fabule kontynuującej tę z lat '90 - ale pod wieloma względami jest to już Krakoa (widzimy na przykład galę wypisz-wymaluj jak te coroczne z Krakoa). Teenage sidekick Jubilee obchodzi osiemnaste urodziny, a jako jej równolatka widzimy członka komiksowych New Mutants, Sunspota; postać w komiksach wcześniejszą właściwie o pokolenie. Ale wszystko to działa, wszystko się splata; dostajemy klasyczne komiksowe historie (jak proces Magneto) przepuszczone przez filtr znajomości przyszłości.

Szczytem serii jest zdecydowanie nominowany do Emmy odcinek Remember It, który remiksuje moment zagłady Genoshy (pisany w oryginale przez Granta Morrisona). To trzydzieści siedem minut X-Menów w stanie czystym: romans, tragedia, poświęcenie; osobista, emocjonalna perspektywa oraz szerokoekranowa apokaliptyczna akcja w doskonałych proporcjach, o których The Marvels czy Loki mogą tylko marzyć. Tak powinny wyglądać emocjonalne stawki i sceny w historii superbohaterskiej; gdy zaczęły się napisy końcowe, siedzieliśmy na kanapie z wielkim wow!

Nie wszystkie odcinki są oczywiście tak solidne, jak ten Emmy-nominated spectacle w połowie sezonu; to trochę rozczarowujące, że finał go nie przebił, ale poprzeczka została zawieszona wyjątkowo wysoko! Ciekawe też, że postacie często operują w dialogach dosyć teatralną, koturnową frazą, niemal wręcz monologując na ważkie tematy. Może wydawać się to sztuczne, ale szybko doceniłem konwencję: Magneto czy Profesor X mogą w ten sposób zwięźle wygłosić swoje ideologiczne stanowiska w trakcie krótkiego odcinka, i chociaż czasem dzieje się to kosztem subtelności lub wieloznaczności - to całość nabiera czytelnego, mitologicznego charakteru.

Świetna rzecz - czekam niecierpliwie na kolejny sezon! 

Czy serial przechodzi Test Tytanów? Teen Titans Go! To the Movies szczycą się wynikiem 91% pozytywnych recenzji; w przypadku X-Men '97 mamy ich 99%. Przywołując tytuł odcinka - remember it!

O, nowy Aquaman! To kolejny film etapu przejściowego filmowego uniwersum DC (oficjalnym nowym otwarciem ma być przyszłorocznym Superman Jamesa Gunna) i nadaje się do tego jak mało która marka - już pierwszy Aquaman, barwny i lekki, wybijał się pozytywnie na tle smutnych odcieni szarości Snydera. Kontynuacja to więcej tego samego: scena akcji po scenie akcji rozsiane po całym świecie, od morskich głębin - aż po spalone słońcem pustynie oraz skute lodem bieguny.

Czy jest to film mądry? Odpowiedź z pewnością znacie, ale za to pierwsze skrzypce grają w nim przystojni panowie zasuwający często z gołymi klatami oraz atrakcyjne panie w obcisłych kombinezonach (w przypadku Mery - dodatkowo wydekoltowanych). Czy z czystym sumieniem odrzucicie taką propozycję?

Aquaman oraz jego brat Orm - antagonista pierwszej części oraz pretendent do tronu Atlantydy - jednoczą siły przeciw wspólnemu zagrożeniu, dając nam ekranową dynamikę a'la Thor i Loki (chociaż czuć, że nieco drugiej hehe wody w porównaniu do nordyckich bogów). Samo starożytne zło jest za to miałkie aż autentycznie strach; wizualnie to dosłownie kuzyn Saurona siedzący w jakimś budżetowym Mordorze.

Bardzo doceniam za to komiksowe smaczki! James Wan rozumie, że film z Aquamanem nie może być przesadnie poważny - nie tylko dostajemy Aquamana dosiadającego wielkiego konika morskiego, ale nawet pojawia się klasyczny animal sidekick - ośmiornica Topo (nigdy w życiu się tego nie spodziewałem!). To dla mnie bardzo wyraźny sygnał zmiany ekranowej ery: dotychczasowe ekranizacje DC czerpały głównie z komiksowej ery New 52, "unowocześnionego i poważnego" okresu; Topo występował w nich (w odpowiednio edgy wersji) jako kaiju strzegący Atlantydy. W filmowym Aquamanie Topo to z kolei dosłownie superinteligentna ośmiornica w irytacji plująca wodą na Arthura, pewnie zresztą inteligentniejsza niż on (nietrudne). It's straight-up Silver Age goofiness.

Topo z Silver Age - nie tylko bohater, ale i artysta!

Aquaman rozgrywa też nieco wątek ojcostwa - historycznie ważne, gdyż to właśnie Aquaman był w latach '60  pierwszym superbohaterem, któremu pozwolono wziąć ślub i doczekać się potomka (wcześniej wydawcy obawiali się, że nie pasowałoby to do action stories; to symboliczny dryf gatunku superbohaterskiego w stronę obyczajowej soap opery). Aquababy jest tu istotne dla fabuły, mamy wersję klasycznej sceny z kimś uwięzionym w kuli powietrza, jest tam nawet jakieś dość ciężko wyłożone przesłanie ekologiczne - ot, kompetentnie zrealizowany gatunkowy średniak.

Czy serial przechodzi Test Tytanów? Czy krytycy nie zostawili na tym filmie suchej nitki? Czy wylali na niego kubeł zimnej wody? Dobra, zostawmy już wodne dowcipy; nowy Aquaman doczekał się raptem 33% pozytywnych recenzji (dorzućcie sobie moją aprobatę, a wyjdzie wam może nawet całe 35%!). Tak, jest wtórny, jest by the numbers, jest odrobinę zbyt długi jak na to, co oferuje... ale jednak oferuje dobre tempo, superinteligentną ośmiornicę, muskularne męskie gołe klaty oraz obcisłe damskie podwodne kombinezony. Osądźcie samodzielnie, jak duże to dla was zalety!  

IT'S MORBIN' TIME! Jak wypadł podczas domowego seansu jeden z najbardziej memicznych filmów roku 2022? Czy powinien był zarobić w kinach MORBILION DOLARÓW? Czy jest chociaż tak zły, że aż zabawny?

Słuchajcie: zaczynamy od rozgrywającej się w tropikach sceny, w której wielki naukowiec (noblista!) Michael Morbius pokazuje ogołocony zwierzęcy szkielet i mówi, że dokonały tego straszliwe nietoperze-wampiry - i to już mniej więcej ustawia ton całości (jeśli ktoś nie wie: w rzeczywistości słynne nietoperze-wampiry to potężne bestie ważące całe 40 gramów; bywają groźne jedynie dlatego, że zlizując krew roznoszą okazjonalnie choroby). Doktor Morbius cierpi na rzadkie schorzenie krwi, postanawia więc połączyć geny człowieka oraz nietoperza - as you obviously would, w końcu zadziałało to dla Spider-Mana, Lizarda czy zastępu innych komiksowych postaci. Eksperymentalna procedura zostaje zwieńczona sukcesem, ale od tej pory dobry doktor będzie dręczony przez głód krwi; he's become a Living Vampire! 

Cóż to dokładnie znaczy? Na szczęście jest z nami Domino, która zwięźle to wytłumaczy:   

Dziękuję, Neena!

W najbardziej ogranym gatunkowym schemacie, Morbius będzie musiał stawić czoła swojemu mrocznemu (jeszcze bardziej mrocznemu!) odbiciu: przyjacielowi z dzieciństwa, który cierpi na podobną chorobę... ale nie ma moralnych oporów przed piciem ludzkiej krwi. W finale szykujcie się więc na bój dwóch komputerowo wykreowanych muppetów, który mógłby równie dobrze być cutscenką w grze wideo!

Morbius to magiczna podróż o dwadzieścia lat w przeszłość, do ery filmów pokroju Ghost Ridera (z Nicholasem Cagem) czy Elektry (z Jennifer Garner). To bezdyskusyjnie słaby film, ale ma przez to swój sentymentalny urok; to kino nawet nie klasy B, a C, and I couldn't help but be entertained. Wiecie przecież, jaki urok potrafi mieć porządna bad movie night, szczególnie w wesołym towarzystwie; Morbius aż prosi się, by dolać do drinka odrobinę więcej ginu niż zwykle i wspólnie nabijać się z kanapy. Jak najlepsze filmy tego typu, nie przekracza pewnych granic: nie jest zbyt długi, może poszczycić się odpowiednio szarżującym aktorsko łotrem (Matt Smith znany z Doktora Who), ma nawet postacie tła, którym można kibicować!

Mówię konkretnie o parze detektywów, którzy śledzą (prowadzącego w końcu nielegalne eksperymenty) doktora Morbiusa - mieli dobrą ekranową chemię i jak dla mnie powinni być wspólnym elementem wszystkich filmów Sony z-łotrami-Spider-Mana-ale-bez-samego-Spider-Mana. W każdym nowym odcinku tropiliby po prostu tytułową postać: Venoma, Morbiusa, Madame Web, Kravena. Co prawda "dwóch kolesi ścigających nadnaturalne stworzenia i dogryzających sobie nawzajem" to dosłownie zamysł stojący za Supernatural, ale hej, działało przez piętnaście sezonów!

Potrzebujemy kiepskich filmów - ale nie byle jakich, właśnie takich akurat na bad movie night. Inaczej co zostawimy po sobie przyszłym pokoleniom? Podamy im dalej ramotki Eda Wooda oraz Rogera Cormana? Wspomnimy o dziełach Uwe Bolla? Zdobywca Oscara Jared Leto pojawia się jednak w czarnym płaszczu i mówi no; not on my watch.

Czy serial przechodzi Test Tytanów? Bądźmy poważni; Morbius z wynikiem 15% ledwie przechodzi test Catwoman z Halle Berry (8%). I chociaż to kiepski, durnowaty film, nie mamy jednak do czynienia z bolesnym unwatchable mess: naprawdę ubawiliśmy się tego wieczora oddając się komentowaniu niby Crow i Tom Servo! 

Jeśli pamięć szwankuje - to oni, mechaniczni gospodarze programu Mystery Science Theater 3000!

Wystarczy już na dziś tych komiksowo-filmowych doznań! Najbardziej negatywnym zaskoczeniem był drugi sezon Lokiego; mdły, nieśmieszny i w ogólnym rozrachunku bezcelowy. Pozytywne zaskoczenia czekały właściwie wszędzie poza nim - nawet ten nieszczęsny Morbius nie był ostatecznie kompletną katastrofą z krążących po internecie dowcipów (no i nie trwał sześciu godzin, doceńmy!). Ogólnie widać jednak, że kino superbohaterskie ma swój mainstreamowy moment świetności za sobą; wszystkie dzisiejsze filmy (z możliwym wyjątkiem Blue Beetle?) to raczej filmy B, często nawet czujące się dosyć komfortowo w tej właśnie randze (wspomnijmy tu głupkowte żarty z The Marvels i Aquamana). To już nie międzygalaktyczne sagi, które ktokolwiek ma brać poważnie; to raczej niewymagające filmy do luźnego obejrzenia na streamingu, razem z paczką chipsów oraz szklanką ulubionego napoju.

Zamknę może dzisiejsze spotkanie medytacją nad słowami Rogera Eberta, które doskonale opisują moje podejście do wszystkich tych gatunkowych głupotek! To stąd właśnie - z jego recenzji filmu kaiju "Gamera" - pochodzi wspomniany dziś termin "megabudget solemnity". Oto zatem słowa mądrości:

"There's a learning process that moviegoers go through. They begin in childhood without sophistication or much taste, and for example, like "Gamera'' more than "Air Force One" because flying turtles are obviously more entertaining than United States presidents. Then they grow older and develop "taste,'' and prefer "Air Force One," which is better made and has big stars and a more plausible plot. (Isn't it more believable, after all, that a president could single-handedly wipe out a planeload of terrorists than that a giant turtle could spit gobs of flame?) Then, if they continue to grow older and wiser, they complete the circle and return to "Gamera'' again, realizing that while both movies are preposterous, the turtle movie has the charm of utter goofiness--and, in an age of flawless special effects, it is somehow more fun to watch flawed ones."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz