piątek, 30 sierpnia 2024

Knédżi: falanga, opiekunka, pasożyty i kanalizacja!

Wakacje są doskonałą porą na lekkie lektury - dzisiaj w magazynie literackim Knédżi szykujcie się więc na powieść na licencji, dwa kolejne tomy tasiemcowych cykli oraz jedną zabawną pozycję popularnonaukową!

Blade ma uroczą klubową koszulkę; muszę sobie też załatwić podobną!

Na początek - lecimy w kosmos!

Opowiadanie Scotta Siglera z antologii Bug Hunt było całkiem niezłe, postanowiłem więc dać szanse jego powieści! Był to naprawdę wyraz wiary, gdyż do tej pory nie przeczytałem żadnej dobrej powieści osadzonej w uniwersum Obcego: wszystkie były zbyt wtórne, zbyt mechanicznie wybijające filmowe akordy. Aliens: Phalanx przełamuje złą passę!

Przenosimy się na preindustrialną planetę Ataegina, która została już dawno opanowana przez ksenomorfy. W rezultacie ludzie zamknięci są w warownych miastach-twierdzach, które utrzymują kontakt dzięki przemierzającym niebezpieczną dzicz kurierom. Małe drużyny są w stanie przenieść wartościowe towary, leki lub informacje nie przyciągając uwagi "demonów"; taki przebieg to jednak ekstremalnie ryzykowne doświadczenie. Każdy obywatel musi - w służbie miastu - zaliczyć ich w życiu przynajmniej kilka, choć są metody wywinięcia się od obowiązku: mężczyźni mogą zostać wojownikami (dzierżącymi włócznię i ciężką tarczę, stąd tytułowa "falanga"), kobiety zaś zajść w ciążę. Patriarchalny porządek średnio podoba się głównej bohaterce, zawodowej kurierce - ale nie pora na spory z radą miasta, kiedy sąsiednia twierdza upada pod naporem ksenomorfów! A może to właśnie najlepsza pora?

Największą zaletą Aliens: Phalanx jest odejście od wielu schematów serii: zamiast horroru w kosmosie dostajemy de facto kompetentnie skonstruowaną powieść fantasy, z bogato zarysowanym światem o własnych realiach społecznych (Sigler inspirował się starożytnym Rzymem, Grecją oraz kilkoma innymi antycznymi kulturami). Szczerze mówiąc - wręcz wyobrażam sobie redaktora mówiącego "słuchaj, Scott, fajną powieść napisałeś; zmień tylko te swoje autorskie potwory na ksenomorfy i dodaj na koniec nawalankę z królową roju, to wydamy ci to pod szyldem Obcego".

No właśnie, konwencjonalny finał stanowi najsłabszy element książki - ale całą resztę mogę tylko pochwalić: ciekawy świat, solidne postacie, trzymające w napięciu sceny akcji. Miasta Ataeginy to nie byle wioski Smerfów z produkcyjniaka fantasy; ich organizacja, tradycje oraz prawa są na tyle precyzyjne, że w jasny sposób wpływają na postacie oraz determinują wiele spośród ich działań oraz decyzji. Solidna rzecz i bardzo pozytywne zaskoczenie!

Trudno za to mówić o zaskoczeniu w przypadku Aftermarket Afterlife: trzynastego tomu serii InCryptid autorstwa Seanan McGuire (jak zwykle - wydanego w sam raz na wakacje!). Poprzedni budował przedpole do wielkiego konfliktu rodziny Price'ów oraz sojuszników z organizacją poświęconą eliminacji nadnaturalnych stworzeń, Covenant of St. George; w tym rozpoczyna się główna rozgrywka, nakreślone są linie bitew, padają pierwsze wystrzały... nie mówiąc o pierwszych ofiarach.

Patrzymy na to wszystko z perspektywy Mary Dunlavy - która umarła jako nastolatka, po czym została crossroads ghost związaną z rodem Price'ów; jej nadnaturalnym zobowiązaniem jest mieć w opiece ich dzieci, z czego wywiązuje się z powodzeniem już od czterech pokoleń. Teraz w jej pieczy jest potomstwo Verity, bohaterki pierwszego tomu cyklu - a dodatkowa opieka z pewnością się przyda, gdy Covenant bierze się na dobre za naszych protagonistów! Nawet dorośli już wychowankowie Mary nadal pozostają dla niej "moimi dziećmi", wciąż mogą ją więc wezwać w trudnych chwilach - dzięki czemu nasza bohaterka będzie błyskawicznie przemieszczać się od jednej gałęzi rodziny do drugiej, przenosząc wojenne wieści oraz służąc wsparciem.

Są tomy, od których można zacząć ten cykl nawet w środku, ale Aftermarket Afterlife zdecydowanie nie jest jednym z nich: to nie pojedyncza przygoda nowej postaci, a - mówiąc po komiksowemu - continuity-heavy crossover event. Wracają wszystkie bohaterki i bohaterowie poprzednich powieści, dokładając się z osobna do konfliktu z Convenant; cały cykl InCryptid to w końcu rodzinna saga w klimacie urban fantasy, czas więc na wielki rodzinny zjazd.

It's fun, ale mam kilka zastrzeżeń. Seanan McGuire wydaje się tak lubić swoje postacie, że trudno jej poświęcić kogoś z pierwszej ligi i w rezultacie dramaturgiczny efekt otwierającej konflikt śmierci jest bardzo mizerny (ta finałowa jest nieco mocniejsza, ale też bez szału; nie oczekujcie na pewno, że Verity czy Antimony pójdą do piachu). Po drugie, rozwój wydarzeń ma dosyć lodowcowe tempo - ale czego się spodziewać, jeśli lawirujemy nieustannie pomiędzy kilkoma gałęziami rodziny? Po trzecie, przy podobnych narracjach zastawiamy się czasami, dlaczego "głupi" bohaterowie nie wybiorą tej clever, more realistic solution... a właśnie na taką decyduje się ród Price'ów. Cóż, dzieje się tak dlatego, że ta clever solution niekoniecznie jest najbardziej efektowna czy dramatyczna; nie chcę zdradzać za dużo, ale decyzje naszych bohaterek są przemyślane i jak najbardziej mają taktyczny sens... but they do not necessarily make for the most exciting story. Autorka wydaje się tu siedzieć przy erpegowym stole i być pogrążoną w mechanice walki oraz odpowiednim wykorzystaniu zdolności, odsuwając nieco na bok kwestie aktorstwa oraz dramatyzmu. A przecież czytam powieść, a nie oglądam czyjąś sesję gry strategicznej!

Lecz i tak jest lepiej niż w chaotycznej poprzedniej części; spodziewałem się może większych fajerwerków, ale otwarty konflikt z Covenant to wybitnie nie coś, co zostanie rozwiązane na przestrzeni jednego tomu. Mam nadzieję, że w kolejnym Seanan McGuire nie zatonie przesadnie w continuity własnej serii; InCryptid błyszczy najbardziej jako lekkie powieści przygodowe pisane z mocnej indywidualnej perspektywy, nie wielkie crossovery balansujące dziesiątkami postaci.

Erika Engelhaupt - autorka związana z National Geographic - jest kolejną już popularyzatorką nauki próbującą iść w ślady Mary Roach! To zresztą wcale nie moje osobiste spekulacje; sama otwarcie o tym pisze na łamach Gory Details: Adventures from the Dark Side of Science.

Tytułowe "gory details" zawsze dobrze się sprzedają - autorka rusza więc w podróż po badaniu rozkładających się zwłok, zwyczajach pasożytów zamieszkujących ludzkie ciało czy powodach, dla których lepiej nie jeść podniesionych z ziemi ślimaków (nawet jeśli zdarzyło wam się z kimś założyć!). Ile prawdy jest w miejskich legendach o kotach zjadających martwego właściciela (niewiele; z rzadka robią to raczej psy); czy tradycyjny pogląd o psim wylizywaniu czyszczącym ludzkie rany faktycznie ma naukowe podstawy (nie; absolutnie nie)? Jak przetrwać plagę much, które namnożyły się w zdechłym za ścianą szczurze? Na usta ciśnie się fraza delightful collection of facts and curiosities, ale - z racji na tematykę - samodzielnie oceńcie, na ile delightful!

Autorka nie babrze się jednak w makabrze oraz obrzydliwościach dla czystej zabawy! Jak argumentuje, nawet nauka nie jest wolna od rozmaitych tematów tabu czy autocenzury; jako przykład podaje anatomię łechtaczki, która przez dekady była właściwie nieobecna nawet w publikacjach medycznych. Jak od porządnej science writer można oczekiwać, Erika Engelhaupt podróżuje, zasięga opinii specjalistów, kompiluje fakty - a jeśli to możliwe, dorzuca barwną anegdotkę lub dwie z własnego doświadczenia, dzięki naukowo-filozoficznemu dystansowi znajdując porcję humoru nawet w najpaskudniejszych doznaniach. Przekrój tematów jest bardzo szeroki; nie spodziewajcie się więc dogłębnej akademickiej analizy - ale też nie czuję, by autorka wyłącznie ślizgała się po powierzchni!

Jedzenie owadów mnie nie wzrusza - miałem okazję, nic szczególnego - ale skrzywiłem się parokrotnie przy rozdziałach opowiadających o naszych pasożytach; już sam fragment o wyciąganiu robaków z oczu niefortunnie zainfekowanej kobiety w pełni spełnił obietnicę zawartą w tytule książki. Jeśli więc chcecie trochę pokręcić się niekomfortowo nad lekturą - Gory Details to dobry adres!

Wakacje mają swoje prawa - czytanie pulpowych horrorków (opartych na grze planszowej opartej na Lovecrafcie) jest jednym z nich! W czwartym tomie cyklu Arkham Horror powraca S. A. Sidor, który wcześniej stworzył w jego ramach raczej niewyróżniający się niczym szczególnym pastisz "dżentelmeńskiego horroru" Lovecrafta oraz opowieść stylizowaną na kolonialno-przygodową pulpę z początku zeszłego wieku; z kanibalami oraz łowcami niewolników zaczajonymi w niezbadanej dżungli.

Tym razem z egzotycznych krain wracamy do tytułowego Arkham, gdzie - wait for it - dzieją się rzeczy niestworzone! Najbardziej udręczone (przez tysiąc mackowatych monstrów i koszmarnych kultystów!) miasto Nowej Anglii zmaga się tym razem z... budową nowoczesnej kanalizacji, który to projekt jest oczkiem w głowie burmistrza. W końcu sprawna kanaliza i koniec smrodu z rynsztoków - myśli trzeźwo polityk - zapisze się w pamięci społeczeństwa dużo lepiej, niż jakiś bzdurny spiżowy pomnik! Ale Arkham to Arkham; ze studzienek kanalizacyjnych - niby żółw ninja - wyłazi czasem seryjny morderca, zaś prace budowlane odsłaniają tytułowy Lair of the Crystal Fang; niepokojącą salę z dziwnym stalaktytem.

Po raz kolejny mam nieskromne wrażenie, że moje streszczenie makes it sound more fun than it actually is. Nie zrozumcie mnie źle, nie jest najgorzej; pierwsza połowa zgrabnie buduje nastrój, a fabularne klocki są całkiem oryginalne. Problem w tym, że Sidor kontynuuje wątki z poprzedniego tomu; wraca praktycznie cała obsada z tropikalnej ekspedycji, przez co postaci jest zwyczajnie zbyt dużo - szczególnie, że autor idzie na całość z wykorzystywaniem tych z planszówki. Kiedy ostatnio w dużej roli pojawiła się łowczyni przygód Ursula Downs, był to całkiem fajny akcent; tym razem występują dodatkowo - biorę teraz głęboki wdech - Wendy Adams ("the Urchin"), Carolyn Fern ("the Psychologist"), Charlie Kane ("the Politician"), Mandy Thompson ("the Researcher") oraz Rex Murphy ("the Reporter"). Myślicie, że dostają tylko drobne cameo appearances? O nie, nie; to wszystko główne, powracające postacie, a powieść po prostu ugina się pod ich ciężarem!

Poprzednia książka Sidora rozkręcała się w drugiej połowie, tu jest zaś odwrotnie: najlepszy jest początek, a im dalej w las, tym bardziej wszystko się rozłazi. Finał jest mało satysfakcjonujący, a zostawienie wątków na kolejne tomy - aż nazbyt czytelne. Autor chciał zmieścić zwyczajnie za dużo i ostatecznie na nic nie ma miejsca; a naprawdę chętnie poczytałbym o losach postaci z poprzedniego tomu, gdyby tylko nie znajdowały się w jednym tomie z nową, odrębną przygodą! To przecież intrygujący koncept: co dzieje się z bohaterami skonfrontowanymi z kosmicznym horrorem, gdy już udaje im się uciec? How broken are they? Czy uda im się podnieść po straszliwych przeżyciach, wrócić chociaż do pozorów normalności? To właśnie na ten wątek bym postawił - zaś Sidor stawia na wszystkie wątki naraz, i rezultat jest mocno średni.

Da się przeczytać jako letnią głupotkę... ale nic więcej, niestety.


Nagroda magazynu literackiego Knédżi wędruje dziś do... Aliens: Phalanx! Jestem autentycznie zaskoczony wyróżnieniem powieści na licencji, ale było to przyjemne zaskoczenie: jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, solidna powieść fantasy ubrana po prostu w ksenomorfowe dekoracje. Gory Details również niczego nie brakuje - no, może poza przełomowością; "lekka książka popularnonaukowa w stylu Mary Roach" to już współcześnie pewnie cała osobna półka w księgarni. Jeśli jednak macie ochotę scratch that itch - sięgajcie śmiało, a ja mam nadzieję, że itch ten nie jest wywołany przez pasożyty!

Knédżi powrócą już w roku szkolnym; oby jakaś dobra lektura umiliła mi jego tradycyjnie niełatwy początek!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz