piątek, 12 lipca 2024

Knédżi: kierowcy, kosmici, kult i kolej!

Ostatnio cieszyłem się, że po przeprowadzce książki wróciły już z kartonów na półki; efekty już widać, dzisiaj magazyn literacki Knédżi zawiera dwie papierowe pozycje po polsku! Anglojęzyczne bzdurki też jednak będą, nie martwcie się nic. Startujemy!

Dobrze, że Book Club jest "tonight"; za dnia za gorąco, Blade dobrze o tym wie.

Pierwsza z rodzimych pozycji to...


Wydawnictwo Czarne to moja ulubiona polska oficyna; okazjonalnie zdarza im się powinąć nogę, ale generalnie sięgając po ich pozycje wiem, że poniżej pewnego poziomu nie zejdę (a do tego jak ładnie wyglądają w rządku na półce, chwali kolega V.). Wszyscy tak jeżdżą Bartosza Józefiaka to właśnie typ książki, po którą przychodzę do Czarnego: obszerny, wieloaspektowy reportaż z rodzimego podwórka.

Ten konkretny dotyczy polskiej kultury jazdy, ze szczególnym skupieniem na kardynalnym grzechu rodzimych kierowców: przekraczaniu obowiązującej prędkości. Dlaczego tak robią? Odpowiedź mamy w tytule: panie, wszyscy tak jeżdżą, a pan to zawsze regulaminowo niby? Na drodze przyjmuje się wręcz dać trochę ponad limit, no bo wiadomo - kto jedzie zgodnie z przepisami, ten emeryt, zawalidroga, baba za kółkiem, niedzielny kierowca etc., etc. Społeczne przyzwolenie na takie zachowania nadal jest wysokie - generalnie rozumiemy i wybaczamy: no tak, ludzka rzecz; akurat się spieszyłem; szef mnie goni z transportem, muszę nadganiać - chociaż to właśnie nadmierna prędkość jest, wedle absolutnie wszystkich statystyk, przyczyną większości wypadków (tych tragicznych w szczególności).

Józefiak strona po stronie udowadnia, że trudno o większe bzdury, niż "jadę szybko, ale bezpiecznie"; "tym autem inaczej się nie da"; "większe zagrożenie sprawiają ci jadący czterdziestką". Mocno przeceniamy nasze umiejętności i wszystkim wydaje się, że jeżdżą odpowiedzialnie aż do pierwszego drzewa - albo, co gorsza, pierwszego trafionego pieszego. To wypieranie rzeczywistości jest na tyle mocne, że słychać je nawet po tragicznych wypadkach, kiedy gazujący sprawcy zadziwiająco konsekwentnie przerzucają winę na ofiary: bo po co ktoś właził tam na przejście; bo wolno przechodził; bo na pewno się nie rozglądał, tylko patrzył się w komórkę; po wracał pieszo z baru, czyli był pod wpływem.

Otrzymujemy również spojrzenie w środowisko często otwarcie ignorujących przepisy tuningowców i zlociarzy: od ich nielegalnych modyfikacji wozów po nocne wyścigi na publicznych drogach. Skąd popularność tego typu rozrywek? Przekrój społeczny zdradza, że są to zazwyczaj mężczyźni młodzi lub w średnim wieku, raczej słabo wykształceni, bez innych pasji: dopieszczanie wozu i wioskowe popisy to dla nich często jedyna dostępna okazja, by poczuć się kimś, by błysnąć w środowisku. Co do uwarunkowań społecznych - autor poświęca też sporo miejsca systemowym bolączkom: nasza sieć dróg była była w dużej mierze budowana w latach '70... według planów z lat '40 i '50, nie są to więc najbardziej bezpieczne i nowoczesne drogi. Innym problemem jest komiczne w porównaniu z innymi krajami nagromadzenie (często zbędnych) znaków, przez co kierowcy naturalnie się na nie znieczulają (potwierdzę: sam mijam czasem ograniczenie do 30 postawione z racji na remont drogi; remont zakończył się dawno temu, a zapomniane chyba ograniczenie nadal stoi - na prostej, równej i nowiutkiej drodze).

O zawartości tego reportażu można pisać i pisać, gdyż jest naprawdę przebogaty w treść oraz wypełniony barwnymi przykładami. Autor dociera do sprawców oraz ofiar wypadków, do odpowiedzialnych za drogi samorządowców, do aktywistów, do polityków; wszyscy są świadomi problemów, ale cóż, wie pan, wszyscy tak jeżdżą. Samorządy oraz ustawodawcy mogą więc starać się, by poprawić bezpieczeństwo ruchu - ale największy ciężar i tak spoczywa na osobie, która siada za kółkiem; póki nie pozbędziemy się tej rozgrzeszającej mantry z tytułu, lepiej nie będzie.    

Po ostatnich niezłych komiksach jestem nadal na ksenomorfowej fali, sięgnąłem więc po wydaną w 2017 antologię Aliens: Bug Hunt. Wbrew tytułowi, zawarte w niej opowiadania nie opowiadają wcale nieodmiennie o strzelaniu do Obcych - choć wszystkie są osadzone w tymże uniwersum (redaktor wprost zaznacza jednak we wstępie, by nie traktować ich jako stuprocentowego kanonu; mają to być przede wszystkim zwyczajnie fun and scary stories).

Bardzo lubię zbiory opowiadań - mają urok pełnego niespodzianek pudełka czekoladek, a dodatkowo złapię okazjonalnie jakieś nazwisko do dalszego śledzenia. Jakich znanych autorów znajdziemy w tym tomie? Jest na przykład Dan Abnett, scenarzysta właściwie odpowiedzialny za aktualną kosmiczną stronę Marvela (jak wydarzenie Annihilation czy współczesny skład Strażników Galaktytki); jest weteran humorystycznej sci-fi Mike Resnick (Hugs to Die For to tytuł wybitnie w jego stylu); jest też Brian Keene, jeden z czołowych twórców horroru klasy B (ostatnio za bardzo mi nie podszedł). W sumie dostajemy osiemnaście opowiadań: część opowiada o ksenomorfach, część o innych kosmitach, część po prostu o ludziach.

Które teksty mniej znanych autorów oraz autorek zasługują na wyróżnienie? Oryginalnością na pewno wybijał się Larry Correia oraz jego Episode 22, tekst zrealizowany w formacie programu dokumentalnego opowiadającego o pulse rifle, ikonicznej broni kosmicznych marines (to zresztą pastisz autentycznego serialu Tales of the Gun); Rachel Caine z miejsca wciągnęła mnie w akcję swojego opowiadania Broken, w którym widzimy wcześniejsze losy znanego z filmów androida Bishopa; Scott Sigler również porwał się na oryginalność, dostarczając narracji z perspektywy ksenomorfa oraz chwaląc się researchem z zakresu zachowań owadów oraz taktyki wojskowej w Dangerous Prey.

Z drugiej strony - nie czułem na przykład, bym potrzebował narracji pogłębiającej ostatnie chwile Cartera Burke'a z tekstu Dark Mother (David Farland); w historii Blowback Christopher Golden tworzy zaś całkiem nowych kosmitów, by w finale zdradzić "szokującą" prawdę: drużyna marines nie ma ich zabić, a pojmać żywcem na potrzeby firmy. Jest to nawet sprawnie napisane, ale Christopher, mój bracie w Obcym: po co wymyślałeś własne potwory, skoro to dokładnie, kubek w kubek, sztampowa fabuła o ksenomorfach? Ale i tak były to w miarę pamiętne teksty; tych kilka najsłabszych można było zapomnieć zaraz po przewróceniu ostatniej kartki.

Koniec końców, całkiem solidna zabawa dla fanów i fanek Obcego! Nie miałem wysokich oczekiwań i finałowe wrażenia też nie są może spektakularne, ale ujmę to tak: spodziewałem się po Aliens: Bug Hunt pracy na szkolne trzy, a dostałem teksty na uczciwą czwóreczkę, czasem nawet z plusem. Nie żałuję!

Dobra, pomyślałem, skoro już wziąłem się za jeden franchise grozy, to mogę dać szansę również trzeciemu tomowi cyklu Arkham Horror: Cult of the Spider Queen. Pierwszy zaskoczył mnie bardzo pozytywnie i zbudował zapas dobrej woli dla całej marki: europejska hrabina Alessandra Zorzi oraz jej kid sidekick, wyszczekana młoda taksówkarka z deszczowego Arkham przeżywały nadnaturalne przygody - niezbyt oryginalne, ale ich charaktery oraz interakcje ciągnęły bezproblemowo całą powieść. Drugi tom wyszedł spod ręki innego autora - S. A. Sidora - który postawił bardziej na klasycznie rozumiany pastisz Lovecrafta: mamy tam narrację z perspektywy młodego artysty, występuje celebrity z epoki (sam Harry Houdini!) i generalnie nie jest źle, chociaż niczego wybitnie interesującego tam nie znalazłem.

Dzisiaj bierzemy się za tom trzeci! Autorem ponownie jest S. A. Sidor, zaś akcja po raz pierwszy przenosi się poza tytułowe Arkham - toczyć będzie się w egzotycznej dżungli, do której młody dziennikarz (otrzymawszy tajemniczą przesyłkę) wybiera się w poszukiwaniu zaginionej aktorki oraz reżyserki. A że nasz bohater to raczej mieszczuch, wynajmuje do pomocy archeolożkę Ursulę Downs: poszukiwaczkę przygód, łowczynię antycznych reliktów, przewodniczkę po tajemniczych zakątkach świata.

Po raz pierwszy dużą rolę dostaje więc postać autentycznie znana z serii gier wydawnictwa Fantasy Flight Games: Ursula Downs pojawiła się po raz pierwszy w pudle Innsmouth Horror jeszcze w 2010, stanowiąc lokalną odpowiedź na Larę Croft. Gra obfituje w ogóle w podobne mrugnięcia okiem: postać detektywa nazywa się Joe Diamond (w jasnym hołdzie dla Sama Spade'a); sceniczny czarodziej w cylindrze to Dexter Drake (czyli Mandrake the Magician, komiksowy bohater z Golden Age), zaś innym słynnym archeologiem nie jest może Indiana Jones... ale jego nieco uboższy kuzyn Monterey Jack (trzymamy się konwencji miasto + popularne imię).

Sama książka to pulpowa przygoda stylizowana na początek ubiegłego wieku, z drobnymi tylko lovecraftowskimi elementami - gdzieś w tajemniczej dżungli zaciera się granica pomiędzy naszym światem a Dreamlands, najszerzej portretowanymi w słynnym tekście The Dream-Quest of Unknown Kadath (opublikowanym pośmiertnie w 1943). Jakoś trzyma się to wszystko kupy i szczególnie w drugiej połowie nabiera przygodowego tempa, ale koniec końców jest to nothing story - nie czułem w niej tematyki, koncepcji, zamysłu. Całość wydaje się też nieco niedopracowana: Sidor powtarza frazy w naprawdę spektakularny sposób. Trzecioosobowa narracja mówi na przykład: Andy pomyślał, że jest tylko niedoświadczonym reporterem... po czym - dosłownie tuż zaraz - Andy zwierza się w dialogu: jestem tylko niedoświadczonym reporterem! I nie, to nie zamierzony efekt komiczny a'la dowcipy o Stirlitzu; to po prostu słaba redakcja tekstu. Co do dowcipów, doceniam jednak ten o lęku przed kanibalami: skąd mam wiedzieć, jak pachnie pieczone ludzkie mięso?, pyta nasz niewinny reporter, na co reszta postaci wzrusza po prostu ramionami - no jesteś z Arkham.

Lovecrafta tu co kot napłakał; The Cult of the Spider Queen to pastisz nie kosmicznego horroru, a napisanej przed stuleciem pulpowej powieści przygodowej osadzonej w tajemniczych, dzikich krajach. W planszówkowej terminologii: mniej Arkham, a bardziej Eldritch Horror. Poprzednia książka Sidora podobała mi się bardziej... i nie kryję, że tę przeczytałem głównie dlatego, że w późniejszym tomie wrócić ma autor pierwszego - Josh Reynolds - oraz jego dalece bardziej angażujące bohaterki. Czekam!

I co, faktycznie jest fascynujący?, zapytała mnie z pewnym politowaniem żona, kiedy zobaczyła w mojej ręce Opóźnienie może ulec zmianie. Nie mogłem niestety z pełną mocą potwierdzić, ale na całkiem ciekawy już bym przystał!

Marcin Antosz jest nie tylko maszynistą, ale też blogerem - udziela się na stronie maszynista.eu oraz w mediach tradycyjnych, popularyzując wiedzę związaną z kolejnictwem. Książka wydana w 2021 nakładem wydawnictwa Muza to poprawiona oraz skondensowana wersja blogowych tekstów; krótkie notki zamieniają się tu w minieseje opowiadające o kolejnych aspektach pracy na kolei: od egzaminów koniecznych do rozpoczęcia pracy, przez kolejową codzienność, aż po perspektywy oraz wyzwania stojące przed tą branżą.

Ile czasu maszynista ma właściwie dla siebie i jak wygląda jego dzień pracy? Czym różni się prowadzenie klasycznego pociągu wagonowego od tak zwanego EZT, elektrycznego zespołu trakcyjnego? Jak wozi się towary, a jak pasażerów? Jak odczytywać numerację siedzeń, po co w niektórych lokomotywach kierownica i dlaczego na stacji trzeba czasem wykoleić pociąg? Autor odpowiada tu na te i inne pytania, robiąc to w przystępnym, konwersacyjnym stylu; w tekście zdarzają się nawet okazjonalne emotikonki.

Informacji jest faktycznie sporo, ale - po raz kolejny dzisiaj - głównym problemem jest słaba redakcja. Ile razy można powtarzać na przestrzeni niecałych 300 stron, co robi rewident (stuka młotkiem w koła) i dlaczego to ważne, albo że w starej lokomotywie EP07 zimą wieje po nogach tak, że trzeba je kurtką nakryć? Rozumiem, że powtarzalność ta wywodzi się z oryginalnej, blogowej formy - sam przecież nieraz podaję w różnych wpisach te same informacje, po prostu dla szybkiego przypomnienia lub jasności - ale skoro już wydajemy to jako książkę, to warto byłoby solidniej wykorzystać redaktorskie nożyce. Chociaż lektura jest przyjemna, daleko jej do technicznej, reportażowej sprawności wspominanego dziś Bartosza Józefiaka; Opóźnienie może ulec zmianie to książka dużo bardziej amatorska w stylu.  

Bezdyskusyjnie warto za to pochwalić świetne zdjęcia, w które jest wzbogacona! Fotografie (autorstwa samego Antosza zresztą) doskonale sprzedają nastrój oraz specyfikę pracy: od wnętrza pięćdziesięcioletnich lokomotyw po skąpane w deszczu szare dworce; od klasycznej, romantycznej dziś wręcz infrastruktury kolejowej - aż po efekty uderzenia lokomotywy w sarnę. Poza numerowanymi stronami tekstu mamy cztery kolorowe fotograficzne wkładki, w sumie aż 64 niezłej jakości kolorowe arkusze!

 


Nagrodę dzisiejszego wydania magazynu literackiego Knédżi oddaję... reportażowi Wszyscy tak jeżdżą Bartosza Józefiaka! To poruszający tekst, w który włożono ogrom dziennikarskiej pracy - od kompilacji danych po prowadzone po całym kraju wywiady. Kiedy ludzie załamują ręce nad "polskim dziennikarstwem" cytując jakieś durne clickbaitowe artykuły - dajcie im książkę Józefiaka; niech zobaczą, jak wygląda prawdziwe dziennikarstwo: to prowadzone poza darmowymi agregatorami klików, to za które - nie ma siły - wypada jednak zapłacić. Wszyscy tak jeżdżą to książka na tyle społecznie ważna, że będę pewnie polecał ją stale uczniom i uczennicom robiącym właśnie prawko; prawdopodobnie zgłoszę nawet zapotrzebowanie w szkolnej bibliotece, żeby była łatwo dostępna.

Wakacje w sumie dopiero się rozpoczynają, kolejne książki czekają na półce; Knédżi powrócą już niebawem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz