Otwieramy jesienną edycję magazynu literackiego Knédżi! W kategorii fiction - dwa horrory, w sam raz na Halloween; w nonfiction - pozycje z nieco odmiennym, ale jednak wciąż dreszczykiem. Dobrze, że czuwa nad nami Blade!
![]() |
Bez dwóch zdań! |
Długie noce i wpatrywanie się w ciemne niebo popychają mnie czasem w stronę astronomii; stąd też pierwszą dzisiejszą pozycją jest...
...Under Alien Skies: A Sightseer's Guide to the Universe! Doktor Philip Plait już od samego wstępu przekonuje, że astronomia jest intrygująca oraz stymulująca wyobraźnię - w moim przypadku szczególnie starać się nie musiał, gdyż rozmyślanie o bliższych i dalszych ciałach niebieskich, o wszystkich obiektach oddzielonych od nas niewyobrażalnym niemal dystansem to zawsze masaż dla mojego mózgu. Jestem na tym polu laikiem-hobbystą, ale mam na parapecie amatorski teleskop... i obserwacja księżyców Jowisza, galaktyki Andromedy czy okazjonalnej komety to dla mnie nieodmiennie atrakcja.
Doktor Plait realizuje powszechne marzenie astronomów-hobbystów: a co, gdybym faktycznie tam był i widział to na własne oczy? Każdy rozdział otwiera mała winietka science-fiction (z naciskiem na science), w której autor opisuje widoki z coraz bardziej odległych zakątków wszechświata. Zaczynamy od hipotetycznej wycieczki na księżyc oraz obserwacji zaćmienia właśnie stamtąd; później przechodzimy ku innym planetom, asteroidom oraz kometom, by zakończyć podróż w odległych mgławicach, gdzie formują się nowe gwiazdy, oraz przy czarnych dziurach. Po każdej fabularyzowanej scenie następuje przystępny wykład tłumaczący, dlaczego właściwie widzieliśmy to, co widzieliśmy, oraz jak działa cała astrofizyczna maszyneria. Doktor Plait wyjaśnia, skąd wszystko to się wzięło - oraz co najprawdopodobniej stanie się w perspektywie tysięcy lub milionów lat; tłumaczy, w jaki sposób i na bazie czego naukowcy doszli do swoich wniosków - a jeśli wkraczamy na obszar niepewności, jasno to zaznacza i prezentuje rozważane teorie.
Słowo "wykład" może brzmieć mało atrakcyjnie, ale nigdy nie nudziłem się przy Under Alien Skies! To jedna z najbardziej satysfakcjonujących pozycji poświęconych kosmosowi, z którymi miałem do tej pory do czynienia; napisana z lekkością i humorem, ale nie wpadająca w nużący na dłuższą metę ton "fajnego wykładowcy", który nieco męczył mnie w How To Die In Space. Jeśli patrząc w nocne niebo czujecie, że to nie ograniczający nas strop, a nieskończona głębia czekająca tylko, by w nią zanurkować - sądzę, że książka ta przyniesie wam równie dużo radości, jak mi.
Nie czytałem wcześniej niczego autorstwa Briana Keene'a - choć ponoć jest cenionym autorem horrorów! Okładka nowego wydania Earthworm Gods mówi chyba wszystko: świat został spowity przez deszczowe chmury; niekończąca się apokaliptyczna ulewa wywabiła zaś na powierzchnię robaki: najpierw zwykłe, później rozmiarów psa... w końcu zaś groteskowe, potworne olbrzymy. Co ciekawe, protagonistą powieści nie jest kolejny cool & sexy twenty-something; zagładę ludzkości obserwujemy z perspektywy owdowiałego osiemdziesięciolatka mieszkającego w samotnej chacie, w dziczy Zachodniej Wirginii. Jego samochód nie dotrze już do cywilizacji po rozmiękłych drogach; może więc tylko nasłuchiwać radia, a jego jedynymi towarzyszami są znękane przez deszcz ptaki... i jelenie, które - w dotkliwej wilgoci - już za życia zaczęły porastać dziwną, być może zaraźliwą pleśnią.
Początek jest świetny - nastrojowy, uczciwie lovecraftowski w stylu. Później niestety wszystko zaczyna dryfować w tani horror puszczony o 23:00 (...w czwartek, na TVN7): kolejne postacie są sztampowe, a egzystencjalna groza ustępuje miejsca nawalance na shotguny. Słuchajcie: w środku powieści narracja przenosi się do zalanego Baltimore, w którym grupka ocalałych egzystuje na ostatnich wystających spod fal piętrach wieżowca... i wojuje z surfującymi satanistami. OK, pomyślałem, dobra, wchodzimy w strefę filmów studia TROMA, ale czemu nie; jestem otwarty na różne rodzaje zabawy. Rzecz w tym, że Keene traktuje tych surfujących satanistów śmiertelnie poważnie - na tyle, że ustami jednej z postaci tłumaczy nawet, że nie są to tak naprawdę sataniści, bo prawdziwy satanizm to sceptyczno-racjonalistyczny ruch filozoficzny, który... Ja to wiem, Keene, ja to wiem; ty mi lepiej wytłumacz, dlaczego oni w twoim horrorze surfują.
Najlepszym elementem powieści jest główny bohater - w kontraście do YA, Young Adult fiction, żartujemy czasem ze znajomymi z konkurencyjnego gatunku OF, Old Fart. Teddy (jak pisze Keene, inspirowany jego własną rodziną) jest solidnym reprezentantem tego trendu; szkoda tylko, że cała reszta postaci to chodzące stereotypy (boleśni w czytaniu uliczni gangsterzy z Baltimore; konwencjonalna twarda lesbijka; zły konserwatywny rasista i tak dalej). Galeria postaci przywodziła mi na myśl Stephena Kinga (na przykład z Mgły), ale odartego z jakiegokolwiek uroku, niuansów i subtelności; wszyscy egzystują tu po to, by wygarnąć komuś z shotguna lub wyłapać od kogoś z shotguna.
Earthworm Gods są też powieścią intertekstualną w najgorszym stylu: kiedy akcja przenosi się do Baltimore, same postacie mówią, że to taki manewr jak w Wojnie światów Wellsa; gdy w zalanym mieście objawia się jakiś straszliwy mackowaty kraken, ktoś (chyba nauczyciel angielskiego?) obowiązkowo zauważa, że to jak z Lovecrafta i tłumaczy, co to za koleś ten Lovecraft; kiedy deszcze nie ustają, pojawia się przegadane porównanie z biblijnym potopem... Ja naprawdę to wszystko widzę bez dodatkowego tłumaczenia, Keene; ty mi lepiej powiedz, dlaczego sataniści surfują.
Nie była to męcząca lektura - przeleciałem przez tę książkę raz-dwa - ale dawno nie czułem, że czytam horror aż tak bardzo klasy B. Jeśli macie ochotę na podobne doznania, czemu nie... ale to właśnie bardziej wypełniacz nocnej telewizyjnej ramówki, niż cokolwiek stojącego koło Lovecrafta lub Kinga (choć Keene wyraźnie takie ambicje ma).
Po lekturze Keene'a szybko pomyślałem: po co czytać średnią podróbkę Kinga, kiedy mógłbym po prostu czytać Kinga? I tak właśnie wziąłem się za If It Bleeds, zbiór czterech nowel z 2020. Struktura od razu przyjemnie, sentymentalnie mi się kojarzyła: podobną kolekcją była Four Past Midnight z 1990, moja pierwsza książka Kinga, oraz Different Seasons z 1982, skąd pochodzi Shawshank Redemption.
I tym razem koncepcja cztery nowel nie zawodzi! Pierwsza, Mr. Harrigan's Phone, opowiada o nastolatku wręczającym staremu milionerowi - do tej pory stroniącemu od technologii - pierwszego smartfona. Nie będę zdradzał niespodzianek, z których część jest solidnie creepy, ale otrzymujemy tu niejednoznaczny, ładnie skonstruowany horror na kilku różnych frontach! Ciekawie też patrzeć, jak przesuwa się u Kinga okno "nostalgicznej przeszłości"; od lat '50 przeszliśmy już w jego twórczości do zerowej dekady obecnego wieku.
The Life of Chuck to opowiedziana achronologicznie, symboliczna fabuła o doniosłości śmierci, o tym "I contain multitudes" Whitmana; jest OK, ale nietypowa forma nie wnosi moim zdaniem dużo do odbioru samej historii. Bohaterką tytułowej If It Bleeds jest Holly Gibney, która wcześniej pojawiła się w trylogii rozpoczętej Panem Mercedesem; King w posłowiu zdradza, że uwielbia po prostu Holly i że niespodziewanie zdominowała ona jego pisarski projekt, ale ja nie jestem chyba równie entuzjastyczny: żyjąca na antydepresantach i obarczona problemami rodzinnymi Holly jest jak najbardziej solidną postacią, ale zarazem na tyle realistyczną, że z fun horror przechodzi dla mnie do kategorii depressing horror. Nowela z nią nie jest może szczególnie nowatorska, ale King bawi się tu z ulubioną postacią and gets a kick out of it.
Ostatnia nowela, Rat, to dobry finał antologii; jedna z licznych historii Kinga o pisarzach - tym razem o aspirującym twórcy, który udaje się na do leśnej chaty na pisarskie wakacje... lecz gwałtowna burza odcina mu drogę powrotu, a szwankujące zdrowie w niczym nie pomaga. Okoliczności - chata na odludziu i ulewa - są więc podobne do Earthworm Gods, i chociaż porównywanie tych stworzonych w różnych okresach tekstów nie jest może do końca fair - King is running circles around Keene here; postacie są pełnokrwiste, nieodpowiedzenia budują nastrój, a zamiast gigantycznych robali źródłem grozy może być jeden mały szczur.
Solidny zbiór, i chyba moja ulubiona książka Kinga od czasu Joyland z 2013. The man still has it.
Doktor Reed Timmer, jak sam pisze, nie ma zbyt dobrej reputacji w środowisku łowców burz; był w dużej mierze samoukiem, przez co brakowało mu wdrukowanej świadomości kodeksu etycznego środowiska i palnął czasem za młodu jakąś głupotę w telewizji. Jego książka, Into The Storm, wydaje się jednak szczerym dokumentem lat poświęconych na badanie burz, tornad oraz huraganów - z tak bliska, jak to tylko możliwe.
Timmer rozpoczyna narrację podczas studiów, kiedy to po raz pierwszy - za sprawą filmowego hitu Twister - storm chasing became sexy in public consciousness. Zainteresowanie ekstremalnymi fenomenami pogodowymi sięgało jeszcze jego dzieciństwa, ale dopiero na studiach mógł pozwolić sobie na wskoczenie z kolegą do samochodu, spakowanie taniej kamery i ruszenie na drogi amerykańskiej tornado alley: obszaru, w którym tornada występują z największą częstotliwością.
Nie chodzi tylko o kopa adrenaliny, pisze Timmer; ani o uchwycenie na wideo kolejnej trąby, którą będzie można sprzedać sieciom telewizyjnym - chodzi też o zrozumienie tych zjawisk, analizę ich, a w konsekwencji być może nawet ratowanie ludziom dobytku lub wręcz życia. Tyle przynajmniej idealistycznej wizji autora; sam jednak przyznaje, że w opinii środowiska podjeżdża do tych tornad niepotrzebnie blisko, za bardzo ryzykuje, zbyt duży kładzie nacisk na medialność. Timmer nie zaprzecza: szczególnie jako gówniarz robił idiotyczne rzeczy, które podczas wypraw niemal kosztowały życie jego lub partnerów - ale stara się też zaznaczyć swoją ewolucję do... no, może nie statecznego, ale bardziej racjonalnego meteorologa.
Trudno zaprzeczyć, że musi w tym być pasja - kilka tysięcy dolarów utargowanych za efektowne wideo to nie kwota, dla której warto regularnie ryzykować życie. W jednym momencie Timmer wprowadza nas w podstawy meteorologii i opowiada o huraganie Katrina; w innym - opisuje, jak jego pasja zrujnowała mu związek. Robi to wszystko ze swadą showmana, i nic dziwnego, że przez jakiś czas występował na kanale Discovery w programie Storm Chasers (bardziej reality show niż dokumencie). Wciągająca lektura - a sam charakter Timmera okazuje się bardziej zniuansowany, niż wydaje się po pierwszych stronach.
Nagroda magazynu literackiego Knédżi wędruje w tym wydaniu do... If It Bleeds! To naprawdę dobry, klasyczny Stephen King; bez przegniłych żywych trupów wyskakujących z trumny, bez morderczych koparek - operujący raczej dwuznacznością, niedopowiedzeniem, subiektywną perspektywą. Tak, są tam pewne elementy supernatural... lecz faktycznym rdzeniem horroru niezmiennie jest to, co kryje się w naszej czaszce. For a spooky Halloween treat, it's an easy sell - i nawet nowela z Holly stanowi zamkniętą, przystępną całość; czytałem Pana Mercedesa wieki temu, ale wszystko ważne dla fabuły zostało mi zgrabnie przypomniane lub wyjaśnione.
Jak zwykle - Knédżi powrócą... zapewne jeszcze przed świętami!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz